- Gdy wysiedliśmy z więźniarki, przywitał nas szpaler zomowców z psami i automatami. Nie rokowało to dobrze - mówi Wiesław Romanowski, dziennikarz i dyplomata z Koszalina, opozycjonista z czasu stanu wojennego.
Jest 13 grudnia 1981 roku. Jak zaczął się dla Pana stan wojenny?
Dość gwałtownie i brutalnie, a co najciekawsze zaczął się już dzień wcześniej. W tym czasie byłem rzecznikiem prasowym Zarządu Regionu Koszalińskiego „Pobrzeże” NSZZ „Solidarność”, pełniłem też funkcję redaktora naczelnego tygodnika naszego regionu „Sierpień 80”. Redakcja mieściła się w koszalińskim „związkowcu”. No więc jest sobota, my pracujemy nad numerem, który ukazać się ma w poniedziałek, 14 grudnia. Pamiętam, że poświęcony był on głównie wizycie Andrzeja Gwiazdy, który kilka dni wcześniej odwiedził Koszalin.
Spodziewaliście się, że władza coś szykuje?
Tak, czuło się wówczas wielkie napięcie. Andrzej Gwiazda mówił, że stan wojenny to kwestia czasu, wszyscy więc na coś czekaliśmy, choć nie bardzo wiedzieliśmy na co. Dowiedziałem się zaraz po tym, gdy cały numer naszego tygodnika dostarczyliśmy do drukarni i pieszo wracałem do domu. Było około godziny 22 , zimno, trochę śniegu. Przed domem drogę zajechał mi duży fiat, z którego wysiadło kilku mężczyzn. Spytali się, czy ja to ja, a po chwili usłyszałem, że jestem aresztowany. Zawieźli mnie do wojewódzkiej komendy milicji. Tutaj usłyszałem, że po północy na terenie całego kraju zostanie wprowadzony stan wojenny, a „cała ta wasza „Solidarność” nareszcie się skończy, wy dostaniecie porządnie w d... i nareszcie w Polsce będzie porządek”. Powiedzieli mi też, że jestem niebezpieczny dla socjalistycznej ojczyzny i że właśnie zostałem internowany.
Bał się Pan?
Tak. Był strach, niepewność. Człowiek myślał: co dalej? Co będzie z rodziną? Jak sobie dadzą radę beze mnie? W celi było nas kilka osób i tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co z nami się stanie. Pojawiły się głosy, że za kilka dni wywiozą nas albo do jakiegoś obozu na terenie NRD, albo gdzieś w głąb ZSRR. Wiem, że dziś to może brzmi i śmiesznie, ale wtedy brzmiało to bardzo prawdopodobnie i groźnie. Naprawdę bałem się, że mogę do Polski już nigdy nie wrócić. Tak się jednak nie stało i ostatecznie trafiłem do obozu dla internowanych w Wierzchowie (w powiecie drawskim - przyp. red.). Nigdy nie zapomnę chwili, gdy wysiadaliśmy z więźniarki - było nas chyba z piętnastu - i przywitał nas szpaler zomowców z ujadającymi psami i automatami. Nie rokowało to dobrze i faktycznie, czas do końca grudnia był bardzo ciężki. Były wyzwiska, groźby, raz zostaliśmy klasycznie i profesjonalnie spałowani za to, że wykryliśmy w celi podsłuch i go zdemontowaliśmy. Potem, gdy zostaliśmy przeniesieni do ośrodka wczasowego w Darłówku, było już zupełnie inaczej. Cały czas byliśmy w odosobnieniu, ale nie przypominało to już klasycznego więzienia. Ostatecznie na wolność wyszedłem 1 maja 1982 roku.
Od tamtej chwili minęło 35 lat. Jak Pan z tej perspektywy ocenia wprowadzenie stanu wojennego?
To był wielki błąd, bo nie groziła nam żadna interwencja rosyjska, a dekada po jego wprowadzeniu została kompletnie zmarnowana przez ekipę Jaruzelskiego, która nie przeprowadziła żadnych reform, utrzymując kraj w zupełnej gospodarczej stagnacji. Jaruzelskiemu chodziło tylko o to, aby obronić istniejący układ władzy w Polsce i jej podległość wobec ZSRR. Jednak najgorsza była krzywda, jaką wyrządzono samym Polakom. Głównym zadaniem stanu wojennego było wybicie milicyjną pałką z polskich głów jakichkolwiek marzeń o demokracji czy wolności i ponowne podzielenie nas i zastraszenie. Ludzie byli wtedy bici, zabijani, zamykani, wyrzucani z pracy i z Polski. Nikt mi nie wmówi, że taką cenę warto było zapłacić za mniejsze zło. Zło to zło, a stan wojenny, jeżeli miał coś ochronić. to tylko komunistyczną władzę. I to za wszelką cenę.