Życie po COVID-19. Choroba zmienia system wartości i podejście do życia. "Koronawirus dał mi ostrzeżenie, że wieczny nie jestem"
Problemy z pamięcią, koncentracją czy oddychaniem - to tylko niektóre z powikłań, z jakimi muszą zmagać się osoby, które przeszły zakażenie koronawirusem. Choć u każdego przebieg był zupełnie inny, to wszyscy zwracają uwagę na to, że koronawirus zmienił ich system wartości i podejście do życia. Co więcej, o tych zmianach mówią nie tylko pacjenci, ale także lekarze pracujący na oddziałach covidowych.
Jednym z ozdrowieńców, który cudem pokonał zakażenie koronawirusem jest Jan Grabkowski, starosta poznański. Jak sam przyznaje, jeszcze przed pandemią nie mógł oderwać się od pracy i obowiązków. Jak mówi, było to całe jego życie.
To doprowadziło do tego, że gdy zakaził się koronawirusem, nawet nie zauważył, że jest chory. Zorientował się na tyle późno, że jedyną szansą był dla niego respirator. Po dwóch miesiącach walki z koronawirusem starosta poznański nie tylko wygrał życie, ale też jeszcze bardziej je docenił.
- Gdyby zapytać moją żonę, to z pewnością powiedziałaby, że przed pandemią bardziej kochałem pracę niż dom rodzinny - śmieje się starosta poznański. - I na pewno coś w tym było. Ale po chorobie zweryfikowałem trochę swoje życie i już nie jestem taki wyrywny. Zwłaszcza w tej chwili, kiedy koronawirus nadal się rozwija, pojawiają się nowe jego warianty.
Zakażenie koronawirusem wspomina jako traumatyczne przeżycie, którego nie jest w stanie wymazać z pamięci.
- Pamiętam, że coraz trudniej mi się oddychało. Później zostałem podpięty pod respirator i wtedy moja świadomość się „wyłączyła”. Nagle przyszedł moment, kiedy obudziłem się na OIOM-ie, z rurką tracheotomijną. Nie mogłem mówić. Byłem unieruchomiony. Gdy człowiek leży w zupełnej izolacji, a obok jest osoba nieprzytomna, to myśli „gdzie ja jestem?”. To straszne przeżycie, ale też psychiczne cierpienie. Bycie przez dwa i pół miesiąca bez bezpośredniego kontaktu z innymi, gdzie jedynymi osobami, które się widuje są lekarze i pielęgniarki w kombinezonach, jest bardzo, wręcz niewyobrażalnie trudnym czasem. Tego, co wtedy czułem nie można w żaden sposób opisać - wspomina.
I dodaje: - Nie da się tego zapomnieć, to były zbyt dojmujące doświadczenia, jeżeli można tak mówić o przeżyciu kilku tygodni poza rzeczywistością.
Jak przyznaje Jan Grabkowski, skutki COVID-19 odczuwa do dziś, jednak nie poddaje się i stara się ich nie pokazywać.
- Niestety, mam jeszcze pewnego rodzaju pozostałości, wynikające m.in. ze śpiączki. Są to neurologiczne problemy, które mnie trapią, ale robię wszystko, by nie pokazywać tego po sobie. Chociaż czasami bardzo mnie to denerwuje, działam dalej. Na zewnątrz staram się być uśmiechnięty i zawsze optymistycznie patrzę w przyszłość. Będąc na określonym stanowisku, muszę wykonywać dobrze i odpowiedzialnie swoją pracę.
Trzeba zwolnić, ale nadal robić to, co się lubi, bo „świat się nie kończy”
Starosta nie ukrywa, że praca nadal stanowi ważny fragment jego życia. Ale teraz, po przechorowaniu COVID-19, patrzy na nią bardziej, jak na ulubioną aktywność i wyzywanie, niż najważniejszy aspekt.
- Trzeba mieć silny charakter, który powoduje, że nadal z radością idzie się do pracy. Ja robię to, co lubię. Trzeba walczyć i iść do przodu. A moja aktywność zawodowa daje mi nieprawdopodobną siłę do tego działania i olbrzymią satysfakcję z pracy z tyloma fantastycznymi osobami - mówi Jan Grabkowski.
- Czasami jeszcze żona mówi do mnie „obiecywałeś, że nie będziesz wyrywny”. Tylko, że mam taką pracę, w której robię to, co lubię i która daje poczucie tego, że jestem potrzebny. Gdybym teraz miał usiąść w fotelu i nic nie robić, to stałbym się pewnie nieznośny, niezadowolony i nieszczęśliwy. Dlatego nie zrezygnowałem z aktywności zawodowej, ale faktycznie trochę zwolniłem. Zawsze pamiętam o wszystkich zasadach - maseczka, dystans, dezynfekcja rąk.
Starosta podkreśla, że pandemia jest trudnym czasem. Jednak swojej choroby nie traktuje jako momentu w życiu, który oddzielił przeszłość od teraźniejszości grubą kreską i wywrócił jego życie do góry nogami.
- Trzeba nadal na siebie uważać, bo wiemy, że zarówno ozdrowieńcy jak i nawet osoby potrójnie zaszczepione, też mogą się zakazić. Na szczęście, w większości przypadków, przechodzą chorobę w miarę łagodnie. Moim zdaniem, zaszczepienie się, to nasz obowiązek - podkreśla Grabkowski.
I dodaje: - Trzeba pamiętać, że covid dotyczy nas wszystkich. Dlatego należy stosować się do obowiązujących zasad. Zmienić swoje przyzwyczajenia, nie chodzić zbyt często do restauracji, nie spotykać się, jeśli nie jest to konieczne, a jeśli jest, to pamiętać o reżimie sanitarnym. Ale przede wszystkim trzeba się szczepić! Sam przeżyłem już wiele poważnych chorób. Teraz koronawirus przypomniał mi, dał ostrzeżenie, że wieczny nie jestem. Dziś z tym wirusem walczy cały świat. I nadal nie ma złotego środka, aby go zupełnie wyeliminować z naszego życia. Dlatego trzeba słuchać ekspertów, którzy najlepiej wiedzą co robić. I pamiętać, że świat się nie kończy…
„Praca i pieniądze nie są już najważniejsze”
System wartości zdecydowanie zmienił się u państwa Michałowskich. Małżeństwo wspólnie trafiło do Szpitala Tymczasowego na MTP, gdzie spędziło łącznie osiem dni.
- Mąż zakaził się w pracy. W samych objawach był między nami dzień różnicy. To, co mąż odczuwał jednego dnia, ja odczuwałam drugiego - wspomina Monika Michałowska.
Z kolei jej mąż, pan Dominik dodaje: - Tydzień leżeliśmy w domu i z godziny na godzinę robiło się coraz gorzej. Ostatniego dnia, przed przyjazdem karetki dusiliśmy się, leżeliśmy „plackiem”, już było z nami bardzo źle. To już była masakra.
Do szpitala na Targach państwo Michałowscy trafili tego samego dnia. Jak przyznaje pani Monika, dopiero wtedy zeszły z niej wszystkie emocje.
- W momencie, kiedy tutaj trafiłam, kiedy podłączono mnie pod tlen i kiedy wiedziałam, że jesteśmy w dobrych rękach, pod opieką lekarzy, to dopiero to wszystko ze mnie zeszło. Ale wtedy też automatycznie rozłożyła mnie choroba. Tak naprawdę w pierwszy dwóch dniach „odpadłam” - przestałam chodzić, musiałam mieć pampersa. Mąż był wtedy w jeszcze gorszym stanie - relacjonuje pani Monika.
Te dwa tygodnie, jak mówią, wywarły wpływ na kolejne lata. To coś, czego nigdy nie zapomną i przez pryzmat czego będą patrzeć na życie.
- To zmieniło nam wszystko. Będąc tutaj, w tych wszystkich stanach, rozmawiając ze sobą w tym miejscu i po tych doświadczeniach, przewartościowaliśmy wszystko - mówi pani Monika.
- Praca i pieniądze już nie będą dla nas najważniejsze, teraz liczy się tylko zdrowie, bo jego nie da się niczym i w żaden sposób zastąpić, ani tym bardziej kupić. Teraz będziemy się w pełni cieszyć życiem - dodaje jej mąż.
Choroba wyzwoliła w niej siłę i pewność siebie
Marta Łukowska, fizjoterapeutka i pedagog także przeszła zakażenie koronawirusem. Choć na początku choroba nie dawała o sobie znać, to później jej stan pogarszał się coraz bardziej. Dziś, kilka miesięcy po przechorowaniu COVID-19 przyznaje, że choroba dała jej siłę na resztę życia.
- W marcu tego roku, zaraz po zaszczepieniu się pierwszą dawką szczepionki, zakaziłam się koronawirusem. Jednak nie byłam do końca świadoma tego, że to akurat COVID-19, ponieważ moje objawy nie były jednoznaczne - wspomina pani Marta.
I dodaje: - Miałam smak i węch, czułam się raczej dobrze, jedynym objawem były bóle głowy. Fakt, że jestem alergikiem i często mam zainfekowane zatoki, sprawił, że troszeczkę bagatelizowałam te objawy przez pierwsze dni. Natomiast gdy tylko usłyszałam, że taki ból głowy też może być objawem, to od razu poszłam na zwolnienie. W kolejnych dniach już czułam się coraz słabiej.
Z tego powodu pani Marta zdecydowała się wykonać test w kierunku koronawirusa. Niestety, stanie w kolejce w niesprzyjających warunkach pogodowych doprowadziło do zapalenia płuc. Ono przy zakażeniu koronawirusem, które wykazał test, jeszcze bardziej spotęgowało objawy choroby.
- To covidowe zapalenie płuc rozwinęło się u mnie bardzo szybko, do tego stopnia, że trafiłam do szpitala. Tam mój stan był coraz gorszy, bo w ciągu kilku godzin stałam się bardzo niewydolna oddechowo i krążeniowo, a nawet kilka razy straciłam przytomność. Podano mi antybiotyk i sterydy. W szpitalu na tlenie spędziłam prawie dwa tygodnie.
Jak mówi pani Marta, okres po wyjściu ze szpitala był bardzo trudny. Powikłania, które odczuwała zmieniały się, jak w kalejdoskopie, a powrót do formy sprzed choroby trwał kilka miesięcy.
- Zaraz po przechorowaniu, pod wpływem tak dużej dawki tlenu, jaką mój organizm przyjął w szpitalu, mój centralny układ nerwowy pracował świetnie i wykazywał nad wyraz duży potencjał intelektualny. Wtedy miałam pamięć idealną, zapamiętywałam wszystko, co czytałam, nazwy leków, piosenki. Każdemu życzę takiej wydolności - śmieje się pani Marta, jednak po chwili dodaje:
- Niestety, skutki uboczne brania sterydów są bardzo duże, co odczuwam również dzisiaj. To są powikłania, jeśli chodzi o pracę trzustki, mam też mocno uszkodzony wzrok, który mi nie wrócił, miałam również mgłę covidową. Przez pierwsze dwa miesiące po wyjściu ze szpitala nie byłam w stanie pracować zawodowo, ponieważ bardzo szybko się męczyłam i zdarzało się, że przy większych aktywnościach omdlewałam. Później doszły też problemy z pamięcią, które trwały około cztery miesiące.
By wrócić do dawnej formy pani Marta postanowiła zrobić jak najwięcej. Codziennie wykonywała wiele ćwiczeń - oddechowych, fizycznych, trenowała pilates, ale także ćwiczyła swoją pamięć poprzez rozwiązywanie krzyżówek i łamigłówek, co pomogło jej sukcesywnie wrócić do siebie.
- Obecnie powiedziałabym, że w 95 proc. wróciłam do tej przedcovidowej formy intelektualnej, ale jednak te 5 proc. jakiegoś „spustoszenia” u mnie jest - przyznaje.
Pani Marta zwraca uwagę na jeden moment w czasie swojej choroby, który zupełnie zmienił jej nastawienie. - Już w pierwszym dniu w szpitalu, gdy usłyszałam, że jest możliwe, że będę wymagała respiratora, odpowiedziałam wtedy z oburzeniem do personelu „chyba wy!”, bo nie mogłam do siebie dopuścić tej myśli.
To wydarzenie spowodowało, że poczuła w sobie wolę walki, ale także zmieniło jej spojrzenie na życie.
- Przewartościowałam sobie wszystko. Uświadomiłam sobie, że mam 50 lat, buduję dom, że jestem fajna, mam potencjał, zostanę babcią, że jeszcze wiele jest przede mną. I ostatecznie upadłam na przysłowiowe cztery łapy - mówi.
I dodaje: - Teraz bardzo zwolniłam obroty, obiecałam sobie, że będę więcej czasu spędzała z rodziną, bo poza tym nic innego nie jest wiele warte. W tej chwili pracuję mniej. Ale przede wszystkim przewartościowałam siebie jako człowieka, co jest bardzo ważne. Przyznałam sama przed sobą, że taka, jaka jestem, jestem wystarczająca i nie muszę niczego udowadniać, ani gonić za czymś na siłę, bo to, co ma być, to będzie. I faktycznie, po przechorowaniu stałam się silniejsza psychicznie.
Pandemia zmieniła pracę medyków i pomogła zbudować przyjaźnie
W czasie pandemii to właśnie personel szpitali stanął przed ogromnym wyzwaniem. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy musieli zmierzyć się z chorobą, której wcześniej nie znali i pracować w trudnych warunkach. Jak mówią przedstawiciele tej grupy, ten czas pokazał wiele minusów, ale też plusów.
- Pandemia zmusiła nas, lekarzy do zrezygnowania z rzeczywistych kontaktów z pacjentami, na rzecz wirtualnych. To duża strata dla pacjenta, ale też ogromna trudność dla nas, bo musieliśmy zdawać się jedynie na dokumenty i wyniki laboratoryjne, a nie mieliśmy możliwości bezpośredniego badania pacjenta - mówi prof. Iwona Mozer-Lisewska, ordynator oddziału zakaźnego w Wielospecjalistycznym Szpitalu Miejskim im. J. Strusia.
I dodaje: - Prywatnie, dla mnie dużym minusem pandemii jest to, że zubożało życie towarzyskie. Nadmiar pracy powoduje, że mam mało czasu dla siebie i rodziny, a jeśli już go mam, to często jestem po pracy zmęczona. Zdarza się, że pierwsza kończę rozmowy, ponieważ nie mam na nie siły.
Wpływ pandemii na zmiany w podejściu do życia i jego przewartościowanie zauważa także dr Hanna Winiarska, koordynatorka medyczna Szpitala Tymczasowego na Międzynarodowych Targach Poznańskich.
- Tę zmianę szczególnie zauważyliśmy w święta, kiedy cieszyliśmy się z tego, że mogliśmy zasiadać do stołu w większości, mam nadzieję, w niezmienionym gronie, i to, co się kiedyś wydawało być oczywiste, naturalne, co przychodziło z każdym rokiem, teraz okazuje się być wielkim szczęściem. Tym boleśniej zdajemy sobie sprawę z tego, że jest wiele rodzin, które nie zasiądą już razem do stołu, bo albo ktoś od nich leży w szpitalu, umiera, albo już umarł - mówi.
I zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt - strach:
- Z drugiej strony nam, personelowi medycznemu, towarzyszy strach, którego wcześniej nie mieliśmy, bo, oczywiście, baliśmy się o siebie i swoich bliskich w perspektywie chorób nowotworowych, chorób serca, udarów, tych wszystkich rzeczy, co do których mieliśmy nadzieję, że w jakiś sposób, jesteśmy w stanie im zapobiec. Teraz przyszła pandemia, która jest nieprzewidywalna, nieopanowana, w której człowiek dla człowieka może stanowić olbrzymie zagrożenie. To jest nowa rzecz i nowy strach. My ze szpitali, przychodni, wracamy do domów i tak naprawdę nie wiemy, co ze sobą przynosimy i nie wiemy, czy nie stanowimy śmiertelnego zagrożenia dla osób, które są nam bliskie. To są te nowe rzeczy, o których wcześniej nigdy nie myśleliśmy.
Bez wątpienia gwałtownie rosnąca liczba zakażeń, wciąż zmieniające się objawy i stan pacjentów w chorobie, długo będącej zagadką, postawiły medyków przed dużym wyzwaniem. Jednak, jak mówią lekarze, jest też wiele rzeczy, na które ten czas wpłynął pozytywnie, które zmienił na lepsze.
- Teraz dużo bardziej doceniamy pracę i jedność w zespole, taką integrację, która bardzo scaliła nasz zespół i przełożyła się na relację, bo powstało wiele przyjaźni. Pandemia dała nam poczucie silnej solidarności i tego, że razem możemy przenosić góry, bo przecież liczba członków zespołu w czasie pandemii nie zwiększyła się, wręcz przeciwnie, zmalała - mówi ordynator oddziału zakaźnego w szpitalu przy ul. Szwajcarskiej.
- Przecież wirus nie oszczędzał nikogo i u nas też wiele osób chorowało i wtedy pojawiała się ta bezinteresowna chęć pomocy, zastępowanie się na dyżurach - nie było problemu, że ktoś brał szósty czy siódmy dyżur z rzędu, a nie ukrywam, przed pandemią tak nie było. Z trudem można było zamienić dzień, nie mówiąc już o dyżurach świątecznych.
Podobne zdanie ma dr Winiarska: - Te ciężkie warunki wymuszają u nas duże zaufanie do drugiego człowieka, a to rodzi olbrzymią więź. Widzimy, że w tym okresie pandemii i ogromnego cierpienia ludzi, które nas zalewa, a z którym sobie nie radzimy, obok jest człowiek, który nas rozumie, który widział te same rzeczy, który ma takie samo doświadczenie. To nauczyło nas doceniać siebie nawzajem, doceniać siebie między lekarsko, ale też zespołowo, bo wiemy, że zginiemy bez pielęgniarek, ratowników, opiekunów, a ten sukces pacjenta, jest naszym wspólnym sukcesem, pracą ramię w ramię. Tę solidarność pokazała nam właśnie pandemia.
---------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?
Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus
Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.
Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień