Zofia Rapp-Kopańska. Niezwykła agentka Armii Krajowej
Zofia Rapp-Kochańska-Rylska z domu Konieczka. Dzięki urodzie, inteligencji i świetnej znajomości niemieckiego była jedną z najlepszych agentek wywiadu Armii Krajowej
Pierwsze moje wrażenie, gdy ją spotkałem w lokalu kontaktowym (…) było: jakaż ona ładna! Miała dwadzieścia dwa lata, włosy koloru zboża, czarujący, trochę melancholijny uśmiech. Żałoba po mężu, czarna sukienka, podkreślała jeszcze jej urodę”.
Tak Zofię Rapp opisał Stanisław Jankowski „Agaton” - szef Wydziału Legalizacji i Techniki w Oddziale II Komendy Głównej Armii Krajowej, cichociemny.
Rozmaite encyklopedie piszą o niej tak: wywiadowczyni Komendy Głównej Armii Krajowej, Oddział II Informacyjno-Wywiadowczy na Tereny III Rzeszy, referatu Zachód w Wydziale Wywiadu Ofensywnego „Stragan” . Ustaliła miejsce pobytu pancernika „Tirpitz”, zdobyła plany fabryki akumulatorów dla łodzi podwodnych w Hamburgu, uczestniczka powstania warszawskiego, wdowa po cichociemnym por. Janie Kochańskim ps. Maciek, później żona Zbigniewa Ścibora-Rylskiego. Tyle oficjalny biogram, za którym kryje się kobieta z krwi i kości. Nie tylko wielkiej urody i elegancji, ale też inteligencji.
Urodziła się 25 sierpnia 1918 r. w Berlinie. Panna Konieczka, bo takie było jej panieńskie nazwisko, wyszła za mąż za poznańskiego kupca Janusza Rappa. Absolwentka Miejskiego Koedukacyjnego Gimnazjum Kupieckiego w Poznaniu przy ul. Podgórnej - naukę rozpoczęła w 1938 r. - ślub wzięła 22 kwietnia 1940 r., a więc kiedy Wielkopolska była już Krajem Warty, a władzę nad życiem i śmiercią mieszkających tam Polaków dzierżył Arthur Greiser, który błyskawicznie wprowadził terror, masowe egzekucje, wysiedlenia, aresztowania. To właśnie dlatego Zofia i Janusz uciekli do Warszawy, do Generalnej Guberni.
Zofia szczęśliwą mężatka była bardzo krótko. Owdowiała 7 maja 1942 r. Ale nie tylko dlatego całkowicie zmieniło się jej życie. Może to przez ten Berlin, a może przez Poznań, który do 1918 r. był przecież miastem położonym w zaborze pruskim, a może po prostu dzięki dbałości rodziców o jej wykształcenie świetnie mówiła po niemiecku. Bez obcego akcentu, jak rodowita Niemka. I to właśnie język, umiejętność nawiązywania kontaktów i uroda sprawiły, że jako Marie Springer na fałszywych niemieckich papierach kursowała pomiędzy Warszawą, Berlinem, Hamburgiem, Heidelbergiem, Hanowerem, Ludwigshafen i Saarbrücken, zdobywając informacje nie do zdobycia i materiały, które nie miały prawa dostać się w niepowołane ręce. A w jej ręce się dostawały...
Dzięki Polakom pracującym jako robotnicy przymusowi w fabryce Hannover--Stöcken produkującej akumulatory do okrętów podwodnych zdobyła informacje, dzięki którym alianci będą mogli przeprowadzić nalot na fabrykę.
Jako kurierka jeździła ze specjalną walizką o podwójnym dnie - przewoziła w niej meldunki wywiadowcze i kartki żywnościowe fałszowane przez Wydział Legalizacji i Techniki Wywiadu AK. Te kartki wymieniała w Rzeszy - za dwie fałszywe od czarnorynkowego handlarza dostawała jedną autentyczną.
Jej dokumenty - volksdeutschki o nazwisku Marie Springer - były podrobione perfekcyjnie, ale nie tylko dzięki umiejętnościom fałszerzy pracujących dla Armii Krajowej wjechała raz do Berlina w wagonie pełnym oficerów wracających z frontu wschodniego. Zofia trafiła pechowo na bombardowanie miasta, na czas którego władze zamknęły stolicę dla cywilów z zewnątrz. Przemycili ją oficerowie, którzy nie byli w stanie oprzeć się urodzie i urokowi eleganckiej blondynki.
W Berlinie nie tylko wymieniała podrobione karty żywnościowe, ale odwiedzała też rodzinę. I podczas jednej z wizyt u ciotki spotkała kuzyna służącego na pancerniku „Tirpitz” - bliźniaku zatopionego „Bismarcka”. To prawdziwy dar od losu, bo - po pierwsze - alianci bezskutecznie usiłowali namierzyć największy okręt Kriegsmarine, zagrażający konwojom płynącym do Murmańska, a po drugie - niemiecki oficer miał przeogromną potrzebę zaimponowania pięknej kuzynce i, nie zważając na wymogi wojny i konieczność dochowania dyskrecji, chwalił się niemożebnie tym, co robi i gdzie.
W ten sposób Zofia Rapp zdobyła informacje nie do zdobycia - „samotny władca Północy”, jak nazywano okręt - stacjonował w jednym z norweskich fiordów.
We wrześniu 1943 r. „Tirpizt” został użyty bojowo - jako wsparcie desantu na Spitsbergen. Razem z pancernikiem „Scharnhorst” i dziewięcioma niszczycielami i oddziałami 349. pułku grenadierów Niemcy zajęli wyspę w kilka dni. Po zakończeniu operacji „Tirpitz” został skierowany do fiordów, ale obecność tego potężnego okrętu, który w każdy chwili mógł zostać użyty do kolejnej morskiej operacji, dosłownie paraliżowała Brytyjczyków. Wiadomo było, że trzeba „Tirpitza” unieszkodliwić. Nie wiadomo jednak było dokładnie, gdzie go ukryto. I to długi język kuzyna Zofii i jej umiejętności sprawiły, że we wrześniu 1943 r. przeprowadzono operację „Source” - sześć okrętów podwodnych typu X zaatakowało niemieckie ciężkie okręty nawodne zgromadzone w fiordzie Altafiord. Ładunki wybuchowe podłożone pod „Tirpitza” spowodowały jego ciężkie uszkodzenie. Brytyjczycy stracili sześć (wszystkie użyte w akcji) miniaturowych okrętów podwodnych oraz dziewięciu zabitych i sześciu wziętych do niewoli członków ich załóg. Na kolejne i decydujące uderzenie zdecydowano się rok później - 12 listopada 1944 r. Alianci użyli ciężkich bombowców typu Lancaster uzbrojonych w ciężkie bomby Tallboy, ważące 5,45 tony. Po bezpośrednim trafieniu dwiema bombami tuż w pobliżu burty okręt szybko zatonął w Tromsø, zabierając na dno znaczną część załogi.
Zofia Rapp już od półtora roku była mężatką. W marcu 1943 r., po roku wdowieństwa, wyszła za mąż za Jana Kochańskiego „Maćka” - cichociemnego, jak żona działającego w wywiadzie Armii Krajowej. Decyzją dowództwa po ślubie wyjechali do Lwowa - jako Maciej i Zofia Zubiczowie. Kochański miał zbierać dla Komendy Głównej informacje z zaplecza frontu wschodniego. Zakonspirowani, działający na fałszywych papierach nie wiedzieli, że ich poczynania bacznie obserwuje Gestapo. 29 października 1943 r. dozorca szepnął Kochańskiemu na ucho, że ktoś o niego pytał. To nie mógł być przypadek - adres wywiadowców znały tylko dwie osoby, byli nowymi lokatorami, nikt ich w tym Lwowie nie odwiedzał... Dla obojga było jasne, że to nie wróży niczego dobrego.
Niemcy wpadli do mieszkania we Wszystkich Świętych, w niedzielę - o pół do szóstej rano. Kochański nawet nie próbował uciekać. I to nie dlatego, że Niemcy byli uzbrojeni po zęby, ale dlatego, że Zofia była w ósmym miesiącu ciąży.
Aresztowanych przewieziono do siedziby Gestapo. W aucie Zofia i Jan nie mogli zamienić ze sobą nawet pół słowa rozdzieleni i pilnowani przez strażników, a kiedy wysiedli, od razu ich rozdzielono.
Początkowo Zofia trzymała się wersji, że nazywa się Marie Springer. W czasie pierwszego przesłuchania domagała się tłumacza, twierdząc, że nie rozumie ani słowa z tego, co mówił do niej Niemiec po drugiej stronie biurka. Przekonywała, że nie ma pojęcia o wywiadowczej pracy męża. W ogóle o niczym nie ma pojęcia. Nie drgnął jej żaden mięsień twarzy, ani kiedy z jego ust usłyszała swoje prawdziwe nazwisko - Zofia Rapp-Kochańska - ani kiedy wyliczano szczegóły dotyczące jej wyjazdów do Rzeszy. Ale kiedy usłyszała:
Pani myśli, że my nie bijemy ciężarnych kobiet?
, zrozumiała, że musi zmienić taktykę obrony.
Przyznała, że biegle mówi po niemiecku. Przyznała, że owszem, jeździła do Rzeszy, ale z kartkami żywnościowymi dla wywiezionych na roboty Polaków. Nie miała pojęcia, że te kartki są fałszywe. Przecież nikt nigdy nic nie podważył - tłumaczyła przesłuchującemu ją oficerowi, aż ten nie wytrzymał i warknął: - Bo były dobrze podrobione.
Zofia nie tylko wymieniła miasta, do których rzeczywiście jeździła, ale przy okazji dodała całą masę takich, w których jej noga nie postała. Wiedziała, że Niemcy będą szukać ludzi, z którymi miała w Rzeszy kontakty, a długa lista miejsc do sprawdzenia przecież będzie wymagała czasu...
Aresztowano ją w początkach ósmego miesiąca ciąży. Do porodu miała osiem tygodni. W szóstym tygodniu przed wyznaczona datą przyjścia na świat dziecka Rapp-Kochańska powiedziała gestapowcom, że będzie rodzić za dwa tygodnie, licząc na to, że zostanie przewieziona do szpitala i uda jej się stamtąd uciec. Zbadał ją lekarz. Czy chciał jej pomóc? A może Zofia okazała się doskonałą aktorką? Tak czy siak, ciężarną więźniarkę wsadzono do sanitarki i wywieziono z więzienia - ale nie do szpitala, tylko do obozu, do baraku, gdzie ulokowani byli chorzy na tyfus.
Trafiła na jedno łóżko z ranną Rosjanką z partyzantki. Niedaleko leżała kurierka AK - z jedną nogą amputowaną i drugą połamaną. Dziewczyna wyskoczyła z trzeciego piętra podczas przesłuchania. Oprócz nich w baraku są sami Żydzi - kobiety i mężczyźni.
Drugiego dnia do tego szpitala z piekła rodem weszli dowodzeni przez gestapowców własowcy i szaulisi. Wszyscy z bronią. Rozmawiali, nie zwracając uwagi na więźniów, zapewne nie zakładając, że ktoś z nich zna niemiecki. Znała Zofia, która zrozumiała, że teraz naprawdę walczy o życie swoje i dziecka - wśród leżących w baraku omawiano szczegóły likwidacji całego obozu.
Barak, w którym umieszczono ciężarną Polkę, stał przy murze, za którym był cmentarz. Rapp-Kochańska liczyła, że pod osłoną nocy jakoś może się udać przeskoczyć mur, a potem uciec między grobami. Ale jak to zrobić w zaawansowanej ciąży, z wielkim brzuchem przed sobą? Poprosiła o pomoc małżeństwo żydowskich lekarzy opiekujących się chorymi. W zamian obiecała fałszywe dokumenty i schronienie, ale albo się bali, albo nie wierzyli w powodzenie tej szalonej akcji, albo zwyczajnie nie uwierzyli, że Niemcy razem z własowcami i szaulisami wymordują wszystkich więźniów.
Masakrę, w której zginęło ostatecznie 6 tys. więźniów, przeżyły tylko trzy kobiety ze szpitalnego baraku: Zofia, leżąca obok niej ranna Rosjanka i połamana kurierka AK. Małżeństwo lekarzy, nie czekając na strzały, zażyło truciznę. Obie Polki gestapo z powrotem przewiozło do więzienia. Zofię - do izolatki w męskim oddziale. I kiedy wydawało się, że już nie ma żadnej nadziei, dostała gryps: „Staraj się dostać do szpitala, symuluj trudny poród”. Więc zaczęła symulować. I znów pojawił się lekarz, który potwierdził, że pacjentkę więźniarkę trzeba natychmiast przewieźć do szpitala.
Umieszczono ją w sali na parterze, ale tak wysokim, że skok z okna nie wchodził w grę. Pod drzwiami sali umieszczono strażników, którzy pilnowali, by nie uciekła. Ale Zofia - w końcu kobieta w ciąży - naruszała ich spokój ciągłymi wędrówkami do toalety. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty. A że w szpitalu oczywiście było zimno, był przecież już grudzień, nie było więc nic dziwnego w tym, że chodziła do tej łazienki w płaszczu.
Tylko że obok łazienki były drzwi do piwnicy, a dalej była kotłownia, portiernia i brama do upragnionej wolności. Za którymś kolejnym spacerem na siusiu po prostu nie wróciła do łóżka.
Na ulicy starała się zachować spokój i opanowanie. Czasu miała mało, bo lada chwila któryś ze strażników mógł dostrzec, że zbyt długo jest w łazience. Ale nie biegła, nie oglądała się za siebie. Po prostu wsiadła do tramwaju, a potem kolejno idąc i podjeżdżając, gubiąc możliwe ślady i tropy, dotarła do mieszkania Marii Strońskiej - „Pani Marii” - od której dostawała grypsy w więzieniu.
„Nie popisałam się wtedy” - opowie później - „Kiedy otworzyły się drzwi, zemdlałam”.
Wiadomo było, że Zofię trzeba wywieźć ze Lwowa. Gestapo rozesłało za nią listy gończe z obietnicą wysokiej nagrody. Dozorcą w kamienicy, w której się ukrywała, był ukraiński nacjonalista, który mógł też być konfidentem Gestapo. Ukrycie płaczącego noworodka było niemożliwe, a pani Strońska nie wytłumaczyłaby nagłego pojawienia się maleńkiego dziecka w domu. Zofia zdecydowała, że musi wrócić do Warszawy i tam urodzić - jak się później okazało - syna. Wiedziała, że da mu na imię Maciek - przecież taki był konspiracyjny pseudonim jego ojca.
Oczywiście tę podróż próbował jej wybić z głowy lekarz, przekonany, że w każdej chwili Zofia naprawdę może zacząć rodzić i co będzie, jeśli stanie się to właśnie w drodze? Zofia oczywiście nie zamierzała nikogo słuchać.
Z pomocą przyszedł jej Tadeusz Semadeni - przedwojenny sędzia i prokurator, mistrz pływacki, który ustanowił pierwszy oficjalny rekord Polski w pływaniu stylem dowolnym na dystansie stu metrów, od początku okupacji zaangażowany w pracę konspiracyjną, między innymi jako sędzia Wojskowego Sądu Specjalnego.
Było jasne, że ta szczególna para nie wyjedzie ze Lwowa pociągiem. Wszystkie dworce były sprawdzane, stacje wokół miasta też. Sprawdzano oczywiście wszystkie kobiety w ciąży. Wyjechali więc ciężarówką i dopiero 50 kilometrów od Lwowa, na małej stacyjce, wsiedli do pociągu jadącego do Przemyśla.
Po drodze trzy razy wysiadali i zmieniali składy, za każdym razem wybierając krótkie odcinki. Wydawało się, że już mogą odetchnąć, kiedy w kolejnym pociągu jechali w przedziale razem z dwiema Polkami flirtującymi ze stojącymi na korytarzu gestapowcami. Czekały ich jeszcze tylko dwie godziny drogi do Warszawy i ostatnia kontrola dokumentów. I wtedy konduktor, uważnie przyglądając się papierom Zofii, rzucił: „Pani legitymacja jest nieważna - wysiądzie pani z nami na najbliższej stacji”.
Zofia, nie tracąc zimnej krwi, z uśmiechem na ustach poprosiła o pomoc sąsiadki z przedziału, które szczebiotały z Niemcami. Wystarczyły wstawiennictwo, łapówka dla konduktora i rzucone od niechcenia przez jednego z gestapowców słowa: „Na drugi raz trzeba uważać”, by zażegnać niebezpieczeństwo.
Boże Narodzenie Zofia Rapp-Kochańska spędziła już w Warszawie. 4 stycznia 1944 r. urodziła szczęśliwie zdrowego synka, któremu - zgodnie z daną sobie obietnicą - dała na imię Maciek. Jan Kochański był wtedy w więzieniu na Pawiaku, ale dostarczono mu gryps - został ojcem! Swojego dziecka jednak nigdy nie zobaczył. Rozstrzelano go 16 lutego 1944 r.
Zofia aż do wybuchu powstania warszawskiego cały czas się ukrywała. Gestapo wciąż próbowało ją znaleźć. Ale te próby, szczęśliwie dla niej i synka, spełzły na niczym. Wyszła ze zrujnowanej Warszawy z chorym na odrę dziewięciomiesięcznym Maćkiem. Udało im się uciec z obozu przejściowego w Pruszkowie, do którego trafiała cywilna ludność stolicy.
W 1948 r. Zofia wyszła za mąż za Zbigniewa Ścibora-Rylskiego, oficera Armii Krajowej i uczestnika powstania warszawskiego. Zamieszkali w Poznaniu, ale w 1963 r. przeprowadzili się do Warszawy. Zofia Rapp-Kochańska-Rylska zmarła 7 lipca 1999 r.
Jej jedyny syn Maciej Kochański w 1968 r. ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Zmarł w wieku 66 lat. Został pochowany na Powązkach.