Ze starego dostawczaka zrobił restaurację na kółkach
Kocha stare samochody. Ale i rajdowe! Na torze pokonał samego Roberta Kubicę - mowa o Pawle Danilczuku, 35-letnim przedsiębiorcy i rajdowcu z Białegostoku.
- Zajmuje się pan odrestaurowywaniem starych samochodów. Jak zrodziła się ta niecodzienna pasja?
- Byłem kiedyś ze znajomymi na imprezie w Krakowie. Gdy wracaliśmy, naszym oczom ukazała się ogromna kolejka stojąca do starej, niebieskiej nyski. Ten samochód znają wszyscy krakowianie, bo pracuje w nim dwóch gości, którzy grillują i sprzedają kiełbaski. I stojąc w tej kolejce wpadłem na pomysł, że ja też mogę mieć coś takiego i mógłbym to zrobić w Białymstoku, bo u nas tego nie ma. Znalazłem więc stary samochód. Pierwszego Franka, tak nazywam Citroeny HY, kupiłem w Szczecinie - auto z 1957 roku! I zrobiliśmy z niego taki gastronomiczny samochód, dziś powszechnie zwany food truckiem. To była dość ciężka przeprawa, bo w ogóle nie znaliśmy rynku gastronomicznego, ani tego samochodu. Ale się udało! Auto sprzedaliśmy do Austrii.
- Dlaczego nie prowadzi pan swojego food trucka?
- Nie odnalazłem się w tym biznesie. Prowadzę dużą firmę, a food truck bardziej pasowałby komuś, kto z natury kocha gotowanie i mógłby się temu poświęcić. Najlepiej, gdyby taki food truck - rodzaj jeżdżącej restauracji - prowadziło małżeństwo. Dobrym rozwiązaniem byłoby, gdyby ten samochód mógł też służyć za piekarnię. Proszę sobie wyobrazić, że kupujemy na białostockiej ulicy francuską bagietkę prosto z francuskiego samochodu - to razem super smakuje! W takim starym aucie można też zrobić piękną kwiaciarnię, albo sprzedawać dętki czy koła do rowerów. Byli też chętni do sprzedawania w nim wina. Ja natomiast, jak coś robię, to robię to tak, żeby było perfekcyjnie. Bałem się, że ktoś po prostu przyjdzie i zje z naszego Franka coś, co mu nie posmakuje. Bo nie dogodzisz wszystkim. Podziwiam tych, którzy posiadają biznes gastronomiczny, bo wtedy trzeba być bardzo czujnym na każdym kroku. Ja się do tego nie nadawałem i sprzedałem tego Franka. Wystawiłem ogłoszenie, a już po pięciu minutach zadzwonił jakiś mężczyzna...
- Dlaczego nazwa pan stare citroeny Frankami?
- Ta nazwa wzięła się od imienia psa mojej dziewczyny - mopsa, którego mordka bardzo przypomina przód francuskiego dostawczaka - Citroena HY. Zaraz po wojnie - z racji tego, że ludzie musieli czymś jeździć, a nie było zbyt wielu aut - fabryki francuskie zaczęły na potrzeby ludności cywilnej produkować tego typu samochody. To są bardzo proste konstrukcje, które, jak widać, służą do dzisiaj. Niektórzy farmerzy w małych francuskich wsiach posiadają jeszcze te auta i użytkują je na co dzień. Wraz z wspólnikiem znaleźliśmy w północno-wschodniej Francji starszego mężczyznę, który zna wszystkich farmerów w okolicy i skupuje od nich te auta. Przyjeżdżasz do niego i możesz sobie wybrać ze 140 samochodów, które stoją na placu. Widzieliśmy tam pojazdy, które brały udział w strzelaninach, bo mają dziury po kulach... Są samochody ogrodnicze, pickupy, pomoce drogowe, karetki, koniowozy, dźwigi czy więźniarki policyjne. Ten citroen miał szerokie zastosowanie na przełomie lat 60-70. Tam też, u tego Francuza, kupiłem naszego drugiego Franka, był on z 1974 lub 1976 roku. Po zrobieniu tzw. „motoryzacyjnego spa” auto zostało sprzedane do Niemiec. Człowiek, który je kupił, postawił ten samochód pod swoim supermarketem i sprzedaje w nim przedzielone na pół, pieczone w piecu kartofle… Do spożycia na miejscu.
- Ile takich samochodów udało się panu już odrestaurować?
- Zaczęliśmy niedawno, bo dopiero dwa lata temu. A restaurowanie tych aut to bardzo długi i żmudny proces - praca nad jednym samochodem trwa nawet około roku. Części są bardzo trudno dostępne. Mamy aż trzy samochody, które kupiliśmy tylko na części. Jak na razie, zrobiliśmy i sprzedaliśmy już dwa auta przygotowane pod gastronomię. Teraz na warsztatach mamy jeszcze pięć kolejnych samochodów. Dziwnie to zabrzmi, ale nie mamy zamówień, za to mnóstwo zapytań. Ludzie z zagranicy dzwonią i wypytują o te auta, bo one są teraz niezwykle modne.
- Widziałam, że jest wśród nich też mini. Ono raczej nie posłuży jako food truck...
- No nie. Mini jest samochodem, który mi się bardzo podoba. W 1953 i 1954 roku tym autem zdobyto mistrzostwo na rajdzie w Monte Carlo! Ten samochód ma korzenie rajdowe i dlatego go mam (śmiech). Dostałem go od kolegi, który też zajmuje się odrestaurowywaniem samochodów, tylko on robi to bardziej dla siebie i kolekcjonuje wszystkie, jak popadnie. I on po prostu trochę się tymi autami przesycił, a miał ich niemało - od jaguarów, mercedesów, po mini. No i powiedział: „Jak chcesz, to proszę”. To była taka transakcja wiązana - on chciał układ wentylacyjny, a ja się w tym specjalizuję i zrobiliśmy mu wentylację do tzw. piaskarki. Ja nie dostałem pieniędzy za usługę, którą wykonałem, ale nie zapłaciłem mu za mini, które wziąłem.
- Czy spotkał pan na swej drodze jeszcze jakiś wyjątkowy samochód-perełkę?
- Był taki jeden pojazd tutaj, na Podlasiu, który jest protoplastą trabanta. Wygląda trochę jak nasza syrenka, ale nie jest syrenką, ani garbusem, ani mini, ani trabantem tylko takim samochodzikiem, który jeszcze przed trabantem był wypuszczony i sprawdzony na rynku, czy coś takiego się w ogóle przyjmie. I mimo tego, że ja się mocno interesuję motoryzacją, to nie wiedziałem, jak to auto w ogóle się nazywa. Żeby ten samochód teraz znaleźć, to trzeba ze świecą szukać. A ja go nagle zobaczyłem kilka miesięcy temu w Białymstoku...
- Nie chciał pan go kupić?
- Nie był na sprzedaż. To ciekawe auto, ale nie mój target. Oprócz tego, że samochody to moja pasja, to przekuwam to trochę w interes. Nie jestem na tyle kolekcjonerem, żeby auto kupić, zrobić, odrestaurować i postawić w garażu. Nie jest na tyle dla mnie ciekawe, kiedy nie ma przeszłości typowo rajdowej. Co innego, gdybym natrafił na porsche na przykład z 1976 roku, czy na te pierwsze - z 1954 roku… Takie to bym sobie zostawił, postawił w garażu, trzymał, patrzył na nie i ciągle je polerował.
- No właśnie, pan też ma przeszłość rajdową…
- To jest taka moja pasja motoryzacyjna, która zrodziła się jakieś 8-9 lat temu, kiedy kupiłem swój pierwszy samochód rajdowy - dosyć leciwy, ale takie też do tej pory są modne i konkurencyjne. Od tamtego czasu ta potrzeba jeżdżenia, ten narkotyk, adrenalina rajdowa jest mi na tyle potrzebna, że pochłonęła mnie do reszty. Po jakimś czasie pojawił się lepszy samochód, potem weszliśmy do drugiej ligi... Wyrobiłem licencję międzynarodową, więc teraz mogę się ścigać nawet statkiem kosmicznym (śmiech). Startowałem m.in. z Robertem Kubicą w Mistrzostwach Europy w Mikołajkach. Nieskromnie powiem, że z nim wygrałem. Co prawda, on nie dojechał, bo miał wypadek, a ja dojechałem, ale jednak wygrana jest (śmiech). Startowałem też z różnymi innymi personami rajdowymi - z Hołowczycem czy z Kajetanowiczem. Teraz mam mniej czasu na to wszystko... Bo rajdy pochłaniają bardzo dużo czasu, ale też i pieniędzy.
- Domyślam się, że najdroższy z pana samochodów to ten rajdowy. Ile on kosztuje?
- Sama budowa takiego topowego auta (mówimy cały czas o protoaucie) to koszt około 400-500 tys. zł. Jedna rajdowa opona kosztuje 1700 zł, a trzeba takich na rajd co najmniej 25! Taki jeden rajd - bez testów i treningów - to jest 50 tys. zł, a trwa zaledwie kilka dni. Dlatego nie ma się co dziwić, że wielu kierowców się z tego wycofuje. Ktoś mi kiedyś powiedział, że za te pieniądze, które w to włożyłem, mógłbym kupić sobie wiele rzeczy, na przykład jacht. No tak - miałbym jacht, miałbym jeszcze jeden super samochód, ale... i tak chciałbym jechać w rajdzie. Chciałbym wystartować, spróbować, zobaczyć, jak to jest. Teraz mam to wszystko za sobą, a jachtu jak nie miałem, tak nie mam (śmiech).
- Nadal ma pan w garażu ten rajdowy samochód?
- Tak, ma on 450 KM, to jest dwulitrowa jednostka napędzana na cztery koła, dosyć mocno zmodyfikowana, a jeżeli chodzi o strukturę karoseryjną, to jest VW Polo, które posiada wyposażenie Mitsubishi Evo 10. To tak naprawdę dwa samochody w jednym. Auto jest bardzo szybkie, lekkie, zwrotne, no i widowiskowe, bo bardzo ładnie się prezentuje. Ma specjalne zawieszenia, opony i paliwo. Samochód jest jeszcze wyposażony dla bezpieczeństwa w klatkę przeciwkapotażową. A na jednym z rajdów w Mikołajkach udało mi się go „zdachować“. To był chyba 2012 rok. Jest to wszystko uwiecznione na naszym kanale na YouTube - „Felixiada”.
- Co jeszcze można zobaczyć na pana kanale?
- W tym roku ruszamy z nową serią programu, gdzie „Felix na co dzień” będzie pokazywał wszystkie ośrodki wyścigowe. Będziemy relacjonować budowę Franków i mini oraz pokazywać ciekawe samochody kolegów. Nawiązałem też współpracę z lokalnymi dystrybutorami aut - Volvo, Audi, BMW, będę je testował i to pokazywał.
Chcemy też zająć się furami z najniższej półki. Jest taki pomysł, żeby kupić samochód za 500-1000 zł i zobaczyć, czy taki chłopaczek, który dostał kieszonkowe od taty i kupił sobie takie auto, będzie nim jeździł, czy sobie krzywdy w tym samochodzie nie zrobi… A na koniec je zniszczymy! Na oczach widzów.