Zaczęła biegać... przez zakład
- Moja grupa szykowała się do zawodów w Poznaniu. Ja pojechałam do Aten. Pomyślałam, że jak mam umrzeć, to wolę w jakimś fajniejszym miejscu (śmiech) - przyznała Janina Wojciechowska.
Skąd pani pochodzi, bo zdaje się, że nie stąd?
Jestem z Bukowiny. Miasto nazywa się Czerniowce, teraz ta część należy akurat do Ukrainy. To jakieś 300 kilometrów na południe, przy granicy z Rumunią.
Więc jak pani do nas trafiła?
Przyjechałam do Zielonej Góry na studia i tak tutaj zostałam.
Bo spodobało się miasto?
Po prostu wyszłam za mąż (śmiech).
A jak się pani podoba sama Zielona Góra, cały nasz region?
Bardzo fajnie mi się tutaj mieszka. Na początku myślałam, że wyprowadzę się gdzieś bliżej granicy, ale zdecydowałam się pozostać.
Studia na tutejszej uczelni były świadomym wyborem?
Tak. Mam polskie pochodzenie. Przyjechałam tutaj studiować polonistykę, aby później móc uczyć waszego języka u siebie. Jednak moje losy potoczyły się tak a nie inaczej.
To teraz pracuje pani w szkole?
Nie działam w zawodzie. Jestem fotografem ślubnym.
Najważniejsze są buty. W kiepskim obuwiu można zrobić sobie krzywdę.
Przejdźmy do sportu. Dlaczego wybrała pani bieganie?
Założyłam się ze znajomymi, że przebiegnę półmaraton i musiałam się do tego przygotować (śmiech). To było dwa lata temu.
I wygrała pani ten zakład? Jak wrażenia?
Tak. Wystartowałam w Zielonej Górze i ukończyłam te zawody. Było fajnie. Właściwie po to biegam, aby brać udział w zawodach. To są bardzo fajne emocje, euforia na mecie. No i trzeba się kiedyś ruszyć od tego biurka (śmiech). Nie chodzi o jakieś konkretne miejsca, a bardziej o czas. Nie jestem zawodową biegaczką, ale założyłam sobie określony pułap, w którym chce się zmieścić. Udało się. Wynik, który osiągnęłam, nie był jakimś specjalnym wyczynem, bo ludzie pokonują tę trasę szybciej. Jednak jak dla amatorki, która wystartowała po raz pierwszy, uważam, że nie wypadłam źle.
Na tej jednej imprezie się nie skończyło...
Później jeszcze raz stanęłam na starcie Półmaratonu Zielonogórskiego, Biegu Bachusa, byłam też na zawodach w Szczecinie. Wisienką na torcie był jednak wyjazd do Grecji, w listopadzie zeszłego roku.
Na klasyczny maraton?
Tak. Biegnie się tam z miasta Maraton do Aten, teoretycznie niby tą drogą, którą kiedyś pokonał Filipides, aby zanieść wiadomość. Dystans wynosi dokładnie 42 kilometry i 195 metrów. Meta jest w stolicy Grecji na starożytnym stadionie, który został wykonany całkowicie z marmuru. To bardzo fajna impreza. W zeszłym roku wzięło w niej udział około 14.000 osób. Spodobało mi się, że w to wydarzenie mocno angażują się mieszkańcy. Całą drogę stali kibice, podawali ciasteczka, napoje, gałązki oliwne. Ten bieg ma wymiar historyczny. Podczas pokonywania trasy zastanawiałam się, czy ten wspomniany wcześniej posłaniec faktycznie tamtędy biegł. Przy okazji zwiedziłam także ciekawe miasto.
Jak pani się dowiedziała o możliwości wyjazdu do Grecji?
Kiedyś, kilka lat temu, wystartował tam mój znajomy. Jak już zaczęłam być aktywna fizycznie, postanowiłam sobie, że tam pojadę i ukończę tamten maraton. Moja grupa szykowała się do zawodów w Poz¬naniu. Ja pojechałam gdzieś indziej. Pomyślałam, że jak mam umrzeć, to wolę w jakimś fajniejszym miejscu (śmiech).
W tym roku też się pani tam wybiera?
Na razie skupiam się na poprawieniu swoich czasów. Nie chodzi o to, aby pokonywać dystanse w byle jakim tempie. W Grecji limit czasu wynosił osiem godzin. Więc te 42 kilometry można było sobie przejść na piechotę. Mnie to zajęło cztery godziny, 40 minut. Nie było rewelacji. Chciałabym zrobić szybciej. Jak kiedyś będę w stanie, to znów wybiorę sobie fajne zawody i wezmę w nich udział.
Wcześniej ze sportem nie miała pani zbyt wiele wspólnego?
Nie, nigdy nie biegałam. W ogóle to miałam problemy na lekcjach wuefu. Później, jak moja dawna nauczycielka dowiedziała się, że startuję w zawodach, nie mogła w to uwierzyć (śmiech).
Zatem teraz w pani wykonaniu to bardziej rekreacja, hobby?
Tak. Wiadomo, że praca fotografa polega głównie na obróbce zdjęć i pracy siedzącej przy komputerze. Dlatego staram się też trochę ruszać.
Sama organizuje sobie pani treningi, czy ktoś w tym pomaga?
Biegam z drużyną „Gazety Wyborczej”. Co roku oni organizują taką ekipę, którą przygotowują do pierwszego półmaratonu. Częściowo szykowałam się z nimi, ale też trochę sama. Grupa spotyka się trzy-cztery razy w tygodniu. Trenerzy realizują z nami plan, podpowiadają, jakie odcinki należy pokonywać. Celem jest wypracowanie tak zwanej „siły biegowej”. Cały plan przygotowują specjaliści. Według założeń trwa to dziesięć tygodni. Co ciekawe, zaczęliśmy właśnie w tym tygodniu. Z upływem czasu te obciążenia się zwiększają. Do kwietnia będziemy przygotowani, tak aby nie wyrządzić sobie żadnych szkód w zdrowiu.
Pani pasja wiąże się z jakimiś wyrzeczeniami, specjalną dietą?
Teoretycznie powinno się tak robić, ale w moim przypadku nie ma takiej potrzeby. Jak mam ochotę na makaron, to go jem (śmiech). Potrzebuję węglowodanów. Oczywiście jak się człowiek mądrze odżywia, to ma potem więcej siły.
Biegacza czekają spore wydatki?
Z całego sprzętu najważniejsze są buty. W kiepskim obuwiu można zrobić sobie krzywdę. To jest największy koszt. Organizatorzy zawodów wręczają na przykład koszulki. Z opłatami startowymi bywa różnie. W kraju to zwykle jakieś kilkadziesiąt złotych. W Grecji musiałam za to wydać 100 euro.
Biegam, aby brać udział w zawodach. To są bardzo fajne emocje, euforia na mecie.
Bliscy panią wspierają?
Kibicują mi. Mąż chodzi za mną z aparatem, owocami i napojami (śmiech).
Jakie ma pani plany na ten rok?
Chcę zrobić tak zwaną „koronę półmaratonu”, czyli ukończyć pięć biegów z listy.
A jakiś konkretny cel na lata?
Jak dotychczas takim biegowym marzeniem były Ateny. Teraz chcę być po prostu troszeczkę lepsza. To na razie jest najważniejsze.
Co powie pani osobie, która chce zacząć?
Może robić to każdy, jednak nie wszystkim sprawia to przyjemność. Samo bieganie nie rajcuje mnie aż tak bardzo, tylko jego skutki: dobra forma, fajni ludzie i ciekawa przygoda podczas zawodów.
Mówi się, że cierpią na tym stawy. Pani to odczuwa?
Mam szczególne kłopoty z kolanami. Dokucza mi to od samego początku. Tak to już bywa w sporcie. Trzeba więc to robić z rozsądkiem i wiedzieć, kiedy sobie odpuścić.