Z kim może dziś przegrać PiS? Tylko z samym sobą. Opozycja wciąż nie wie, jak przekonać do siebie Polaków
Jeśli Zjednoczona Prawica popada w kryzysy, to jedynie wtedy, gdy potyka się o własne nogi: prowadząc wewnętrzne wojny, majstrując nieudolnie przy prawie wyborczym lub stając niespodziewanie do ideologicznej wojny, jak przy okazji ubiegłorocznego zaostrzenia prawa o aborcji. Ani razu nie zdarzyło się jednak, by spadki sondażowe partii władzy wynikły z jakiejś przemyślanej strategii opozycji.
Po wiosennym kryzysie pandemicznym, kiedy Polska trafiła po raz drugi do pierwszej dziesiątki krajów świata najgorzej radzących sobie z pandemią, części polityków i komentatorów wydawało się, że obóz władzy to już tylko domek z kart. I że nawet niespecjalnie trzeba go popychać, by się rozleciał. Ostatecznej egzekucji mieli bowiem dokonać od wewnątrz Zbigniew Ziobro z Jarosławem Gowinem.
Minęło jednak zaledwie kilka tygodni i nagle mamy Polski Ład, który kompletnie zmienił akcenty w politycznej dyskusji. 30 tys. zł kwoty wolnej od podatku, drugi próg podniesiony do 120 tys. zł, zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia, zapowiedź wsparcia dla emerytów, rolników i artystów, rozszerzenie programu 500 plus, inwestycje w baseny, świetlice i boiska, odbudowa zabytków, wreszcie zapowiedź silnego wsparcia dla małżeństw marzących o własnym mieszkaniu. Oczywiście, można z tych obietnic się śmiać i nazywać PiS sprzedawcami marzeń, ale w kraju, w którym ponad 2 mln młodych ludzi w wieku od 25 do 34 lat mieszka wciąż z rodzicami, marzenia takie stają się koniecznością, by w ogóle znaleźć siłę do życia.
Czego chcą dziś Polacy?
Nie do końca wiadomo, jak władza wyobraża sobie spełnienie tych obietnic, biorąc pod uwagę skutki pandemii oraz wydrenowanie budżetu wcześniejszymi programami społecznymi. Pewne jest natomiast, że realizacja tych zobowiązań będzie możliwa wyłącznie przy mocnym zastrzyku pieniędzy ze strony Unii Europejskiej. Tu trzeba przyznać, że PiS jest mistrzem negocjacji. Do tego stopnia zamęcza swych partnerów w Brukseli, że ostatecznie uzyskuje niemal tyle, ile chce. Potem premier Mateusz Morawiecki może obwieszczać Polakom dobrą nowinę w postaci 770 mld złotych, jakie ma zamiar przeznaczyć na realizację wielkiego skoku cywilizacyjnego. Jednocześnie milcząc na temat źródła tych funduszy oraz przy byle okazji krytykując Unię, a czasem wręcz traktując ją jak zamachowca, czyhającego na naszą wolność. To naprawdę rzadka umiejętność, nawet jeśli uznamy ją za hipokryzję.
Największym problemem z Polskim Ładem, obok znalezienia wystarczających funduszy, będzie zapewne konieczność uchwalenia ponad stu konkretnych ustaw, co - biorąc pod uwagę dotychczasowy chaos legislacyjny i ciągłe poprawianie poprzednich projektów - okaże się nie lada wyzwaniem. Tu raczej nie ma wątpliwości, że część z obietnic „ujrzy” światło dzienne w takim samym stopniu jak plan produkcji miliona aut elektrycznych czy słynne 100 tys. mieszkań z Mieszkania Plus - czyli pozostanie na papierze. Ale nawet jeśli z większości Polskiego Ładu nic nie wyniknie, PiS i tak na długie miesiące ma zapewnioną życzliwość ze strony większości społeczeństwa. Już same zmiany podatkowe są rewolucją dla Polaków i to nawet przy założeniu, że część zysków zje podatnikom niemożność odliczenia składki zdrowotnej.
Czy to się komuś podoba, czy nie, Polski Ład odpowiada na potrzeby wielu Polaków i dlatego niewielu z nas martwi się zapowiedziami mocniejszego dociśnięcia podatkowego ludzi bardziej majętnych, zarabiających powyżej 11 tys. zł brutto. Pojawiają się co prawda głosy, że wyższe podatki mogą zapłacić już ci zarabiający powyżej 6 tys. brutto, ale Jarosław Gowin z wiceministrem finansów Janem Sarnowskim obiecują ulgi niwelujące straty. Zresztą, mediana, czyli faktyczna średnia zarobków w Polsce wynosi obecnie niecałe 5 tys. zł brutto… By zaś trafić do grona 10 proc. najbogatszych Polaków, wystarczy zarabiać 8,5 tys. zł brutto. Aby należeć do 2-procentowej elity - potrzeba tylko 15 tys. zł. Nie jesteśmy bogatym społeczeństwem.
Platforma walczy sama z sobą
Zostawmy jednak Polski Ład. Skupmy się na alternatywie, czyli kontrpropozycjach polityków, którzy chcieliby odsunąć PiS od władzy. Otóż problem jest jeden, takich pomysłów nie ma, a jeśli są, to sprowadzają się do zarzutów o zdemolowanie Trybunału Konstytucyjnego i sądów, nepotyzmu, zawłaszczenia mediów państwowych, klęski wizerunkowej za granicą, kupowania głosów ryzykownymi programami społecznymi, demolowania finansów publicznych lub łamania praw kobiet. Zatem wiemy, czego opozycja nie chce, ale nie wiemy, czego chce. Czy uważa np., że sądy powinny wrócić do sytuacji sprzed 2015 roku, czyli pełnej niezależności od polityków, czy też wymagają one jednak (sensownych) reform, by choć w części poddać się kontroli społecznej, jak to jest w wielu krajach Zachodu? Ciężko znaleźć jakikolwiek ślad refleksji nad tymi ważnymi kwestiami.
Tak naprawdę program partii opozycyjnych jest programem doraźnym, a czasem sprzecznym z potrzebami ich elektoratów. Najlepszym przykładem jest głosowanie w sprawie ratyfikacji unijnego Funduszu Odbudowy. Zaledwie 11,6 proc. Polaków uznało potrzebę odrzucenia tego projektu i mniej więcej tyle samo popiera według najnowszych sondaży Koalicję Obywatelską, która stanęła na czele „oporu” przeciwko miliardom z Unii i połączyła swój protest ze słuszną skądinąd obroną demokracji. Niestety, nawet dla tak antypisowskiej polityczki, jak europosłanka PO Róża Thun, próba storpedowania unijnego projektu była zbyt wielkim absurdem, by pozostać w szeregach partii kierowanej przez pozbawionego charyzmy Borysa Budkę. Co ciekawe, lider PO do samego końca uważał, że ma rację w tej rozgrywce. Śmiem twierdzić, że zbyt wiele czasu spędza oglądając TVN24 i traktując kreowaną tam wizję świata za głos większości społeczeństwa. To zresztą częsty błąd polityków tej formacji.
Kiedy już opadł kurz po przegranej bitwie o zastopowanie Funduszu Odbudowy, Budka zajął się wewnętrznymi porządkami. Oznaczało to jedynie tyle, że postanowił pozbyć się z partii posłów Ireneusza Rasia i Pawła Zalewskiego, czyli jednych z ostatnich przedstawicieli umiarkowanie konserwatywnego skrzydła PO. Tym samym odciął się radykalnie od korzeni Platformy, które przez dwie kadencje zapewniały jej sukcesy. Fakt, cały elektorat PO przez lata przesunął się w lewo, ale nie aż tak bardzo, jak to widzi Budka z perspektywy centrum dwumilionowej Warszawy.
Idąc dalej tym torem, najsilniejsze organizacyjnie (i najbogatsze) ugrupowanie opozycyjne wejdzie niedługo zupełnie w buty Lewicy, choć oficjalnie głosi przywiązanie do liberalizmu gospodarczego i rzekomo centrowego charakteru partii. W efekcie polski wyborca przestaje rozumieć, jaki charakter ma Platforma i zarazem nie bardzo ma nadzieję, że coś się tu zmieni pod innym kierownictwem. Ciężko bowiem sobie wyobrazić, by lekarstwem na odzyskanie politycznego centrum miał być powrót nielubianego powszechnie starego lisa Grzegorza Schetyny albo wyczekiwane przez część sympatyków PO przejęcie sterów przez Rafała Trzaskowskiego. Pod jego kierunkiem Platforma na pewno nabrałaby energii i odeszłaby od strategii ciągłej emocjonalnej dramy, którą funduje nam dziś Budka, ale z drugiej strony: czy zamiana na Trzaskowskiego oznaczałaby radykalny skok poparcia? Choć on sam otarł się o prezydenturę rok temu, to jednak potem roztrwonił sporo z kapitału, jakim obdarzyli go Polacy, zaś nazwy jego powołanego po wyborach ruchu społecznego (Wspólna Polska) już prawie nikt nie pamięta. Nie ma też żadnej gwarancji, że pod jego kierunkiem PO nie ścigałaby się jeszcze bardziej o wielkomiejski elektorat z Lewicą - zamiast szukać nowych łowisk.
Karykaturalne spory lewicy
Tu warto się zatrzymać. Koalicja kierowana przez niezbyt spójne i wyrastające z różnych środowisk trio (Czarzasty - Biedroń - Zandberg) ma dziś spory problem identyfikacyjny. Wbrew klasycznym, sięgającym jeszcze XIX wieku definicjom, nasza Lewica zajmuje się dziś kwestiami szlachetnymi, ale ważnymi nie dla mas, lecz dla elit. A to kłóci się z podstawami egalitarnej lewicowości, dla której wyciąganie ludzi z biedy oraz prawa pracownicze powinny być priorytetem. Co zresztą świetnie rozumieli kiedyś działacze KOR, na czele z Jackiem Kuroniem, dbając o sojusz z robotnikami i rozumiejąc, że bez postawienia na czele postulatów płacowych nie ma żadnych szans na rozmontowanie komunizmu.
Dzisiejsi działacze lewicowi zapewne nadal pamiętają o starym haśle, wedle którego „byt określa świadomość”, jednak na sztandarach o wiele częściej goszczą u nich hasła emancypacji różnych mniejszości - tymczasem programy społeczne zagarnął całkowicie PiS. Mimo patriotycznego i prawicowego języka, dopieszczającego naszą dumę narodową i karmiącego nasze poczucie krzywd ze strony silniejszych państw, w wielu aspektach programowych partia Jarosława Kaczyńskiego przypomina współczesną wersję PPS, czym wytrąca oręż z rąk Lewicy. Nawet obecność w niej Adriana Zandberga, utalentowanego trybuna ludowego czułego na sprawy pracownicze, nie może być tu namiastką jakiejkolwiek konkurencji. Choć przyznać też trzeba, że ostatnio Lewica dobrze rozpoznała nastroje społeczne podczas dyskusji o ratyfikacji Funduszu Odbudowy i nie dała się wepchnąć w rolę, w której pogrążyła się PO pod kierunkiem Borysa Budki. Na szczęście dla Lewicy jej liderzy nie zapomnieli, że chcąc reprezentować raczej warstwę pracowników niż pracodawców, muszą pójść twardo wbrew kursowi preferowanemu przez miejskie elity oraz ekspertów gospodarczych.
Ten taktyczny sukces nie zmienia jednak ogólnego kierunku, w który brnie Lewica. Dzisiejsza jej twarz to w dużo mniejszym stopniu niż by się kiedyś wydawało, aktywiści spotykający się z robotnikami w fabrykach albo pochylający się nad losem prekariatu w korporacjach. To już nawet nie twarz Aleksandra Kwaśniewskiego, który zawsze wiedział komu i co obiecać, by stać się najpopularniejszym jak dotychczas politykiem III RP, choć panował w czasach hulającego liberalizmu. Wizerunek Lewicy kształtują dziś dużo częściej hasła na temat praw kobiet, imigrantów lub środowisk LGBTQ. Brutalna prawda o świecie jest jednak taka, że ostry przechył w lewo nie gwarantuje żadnego sukcesu wyborczego, a raczej jest prostą receptą na klęskę wyborczą. Zwłaszcza że do społeczeństwa docierają nie tylko szczytne hasła, ale też zatrącające o parodię kłótnie w tym środowisku. Najlepszym przykładem z ostatnich dni jest oczywiście sprawa wyrzucenia przez sąd koleżeński Partii Razem znanej aktywistki Urszuli Kuczyńskiej, będącej jednocześnie asystentką (obecnie już byłą) posła Macieja Koniecznego. Ośmieliła się ona wątpić w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, czy zastępowanie terminu „kobieta” sformułowaniem „osoba z macicą” lub „osoba menstruująca”, jest przejawem dobrze pojętej lewicowości. Odniosła się w ten sposób do trwającej głównie na Zachodzie kampanii radykalnych działaczy ruchu LGBTQ, której ofiarą stała się m.in. słynna pisarka J.K. Rowling. Ona również wcześniej uważana była za osobę bardzo przychylną mniejszościom seksualnym, ale gdy obśmiała karykaturalne żądania radykałów, nagle stała się ich wrogiem publicznym nr 1.
Te niezrozumiałe z perspektywy polskiego wyborcy dyskusje spychają dziś Lewicę (oraz częściowo PO) na przegrane pozycje. Nawet jeśli ktoś uzna je za przejaw porywów szlachetnego serca i szczyt tolerancji (choć słowo to pochodzi od tolerowania, a nie od afirmowania zjawisk czy ludzi), to faktem pozostaje, że polityków rozlicza się głównie ze skuteczności w walce o władzę. Bo tylko wtedy mają oni szansę wcielać swe idee w życie. Tymczasem dla polskich wyborców ustawienie głównej osi sporu o Polskę wokół problemów środowisk LGBTQ, to jakaś abstrakcja. Polskie społeczeństwo staje się na pewno bardziej liberalne w kwestiach obyczajowych, ma też inny niż po upadku komunizmu stosunek do aborcji, ale podejmuje przy urnie decyzje opierając się na dużo szerszej gamie problemów do rozwiązania. A poza tym daleko mu do klimatu rewolucji seksualnej, jak również do afirmacji hasła „aborcja na życzenie”. Znaleźć tę prawdę nie jest trudno, wystarczy poczytać analizy społeczne, także te pisane przez socjologów życzliwych opozycji.
Hołownia beneficjentem strajku
O minięciu się partii opozycyjnych z elektoratem świadczy też spuścizna, jaka pozostała po ubiegłorocznym Strajku Kobiet. Jak dziś widać wyraźnie, ruch kierowany przez Martę Lempart, pomimo spektakularnych demonstracji i ujawnienia dużych zdolności mobilizacyjnych, nie okazał się aż tak znaczący, jak się to wydawało jeszcze jesienią wielu publicystom i politykom. Jasno pokazują to sondaże, w których Lewica tak naprawdę nic nie zyskała. Ludzie, których oburzył zamach na wieloletni kompromis aborcyjny, nie okazali się wcale zwolennikami totalnej liberalizacji tego prawa, ani też nie po drodze im było z radykałami w rodzaju Lempart czy Margot. I co równie ważne, a co lekceważy do dziś wielu działaczy antypisowskich, miliony Polaków były zażenowane wulgarnym językiem używanym podczas demonstracji i kompletnym brakiem krytyki w tej kwestii ze strony przychylnych opozycji mediów. Mediów, które - śmiem twierdzić - grzmiałyby o chamstwie i prymitywizmie zwolenników władzy, gdyby podobne przekleństwa padały na demonstracjach smoleńskich lub zgromadzeniach słuchaczy Radia Maryja.
Lewicy nie udało się po ubiegłorocznych demonstracjach poszerzyć elektoratu. Jedynym beneficjentem radykalnego Strajku Kobiet okazał się w dłuższej perspektywie tylko jeden człowiek: Szymon Hołownia. Pod koniec ubiegłego roku udało mu się (także kosztem PO) pozyskać dużą grupę Polaków, którym nie po drodze jest z zaostrzaniem prawa aborcyjnego oraz sposobem traktowania konstytucji przez PiS. Jednocześnie też popularność umiarkowanego i przyznającego się do wiary w Boga Hołowni jest dowodem na to, że radykalne hasła głoszone głównie przez młodzież z wielkich miast, nie są drogowskazem dla milionów Polaków. Także tych, którzy krytykują dziś Kościół za afery pedofilskie.
Siłą Hołowni jest jego nieskażenie obecnością w polskiej brudnej polityce, co nie jest już np. bonusem dla doświadczonego w bojach Krzysztofa Bosaka. On próbuje podgryzać PiS od prawej strony, ale ciężko mu zyskać trwałą popularność w sytuacji, w której wciąż musi godzić narodowe skrzydło Konfederacji z tym skrajnie liberalnym. Hołownia ma tę przewagę, że celuje w szerokie centrum, gdzie znajduje się duża grupa wyborców zniesmaczonych bagnem, w jaki zamieniła się polska polityka. Kłopot jednak w tym, że siłą Hołowni wciąż są bardziej wyobrażenia elektoratu na jego temat, niż konkretna wiedza o nim. Tak naprawdę nie mamy pojęcia, jakiej przyszłości dla rodaków chce Hołownia i jego ruch Polska AD 2050, poza tym, że miałaby stać się dużo spokojniejszym domem. Nie znamy szczegółów programowych w kwestiach społecznych i gospodarczych, nie znamy zaplecza lidera. Wiemy co najwyżej, że Hołownia wykazał się o wiele większą dojrzałością niż kierownictwo PO zarówno w kwestii Funduszu Odbudowy, jak i Polskiego Ładu - wypowiadając się ze sporym sceptycyzmem co do realnych możliwości wypełnienia tych obietnic, ale jednocześnie nie odcinając się od zasadniczych celów tych reform.
W obecnej chwili Hołownia wydaje się jedynym politykiem opozycji płynącym na fali wznoszącej, choć biorąc pod uwagę losy innych liderów (Janusz Palikot, Paweł Kukiz) pragnących rozmontować utarte polityczne podziały, może to się okazać mrzonką. Zwłaszcza biorąc pod uwagę brak odpowiednich środków finansowych na kampanię wyborczą, których nigdy nie zabraknie Zjednoczonej Prawicy. Minusem jest także to, że dziś Hołownia nie może niczego realnie ofiarować elektoratowi. Kasę trzyma w całości partia władzy i doskonale rozumie, że czasem trzeba uczynić z niej oręż. Bo nawet jeśli - jak to często mówią ludzie prości - ci u góry łamią prawo i kradną, to w przeciwieństwie do poprzedników, przynajmniej się dzielą. I to być może jest największa tajemnica obecnej sytuacji politycznej w Polsce.