Wybory, które są za nami, z całą pewnością nie były wyborami demokratycznymi
Wybory, które są za nami, z całą pewnością nie były wyborami demokratycznymi. Mimo ogromnej mobilizacji społecznej mechanizmy, które były wpisane w proces wyborczy, miały służyć temu i służyły temu, żeby do zmiany władzy nie dopuścić - mówi socjolog prof. Cezary Obracht-Prondzyński z Uniwersytetu Gdańskiego.
Dziesięć milionów „sierot” po Rafale Trzaskowskim zastanawia się teraz, jak żyć...
Stopień odczuwania porażki czy rozczarowania jest bardzo różny wśród tych 10 milionów wyborców, ponieważ ich motywacje przy głosowaniu też były różne. Jedni niezwykle mocno zaangażowali się w kampanię, inni wybierali mniejsze zło. Nie da się przyłożyć jednej miary. Dlatego w tej grupie mamy osoby niezwykle wzburzone, które będą protestować, mobilizować się do dalszej walki, a innych ogarną nastroje eskapistyczne i chęć udania się na emigrację wewnętrzną.
Albo na emigrację prawdziwą, jak zapowiada pisarka Manuela Gretkowska. Pan to rozumie?
Jakby to delikatnie ująć. Ludzie mają prawo decydować o swoim życiu. Ale zastanawiam się, czy koniecznie muszą to ogłaszać wszem i wobec. Jak mają się czuć ci, którzy równie silnie nie akceptują nowej sytuacji, ale nie mają takiej możliwości, żeby się obrazić, spakować manatki i z tego wszystkiego wypisać? Dla wielu taki manifest może być niezrozumiały. A nawet obraźliwy. Ale nie chodzi tylko o Manuelę Gretkowską. Już po pierwszej turze wysypała się lawina komentarzy, także intelektualistów, niezwykle ocennych nie tylko w stosunku do wyborców Andrzeja Dudy, ale do wyborców w ogóle.
Pojawiały się bolesne słowa, że jesteśmy bezmyślni, nierozsądni, niewyedukowani. Jeden z profesorów pisał, że on jako starszy człowiek może się już udać na emigrację wewnętrzną, że zamknie się, po prostu, z książkami, bo cywilizacyjnie nic go z „tamtymi” nie łączy.
Pan się dziwi? Ta kampania rozbudziła naprawdę silne emocje.
Z tym że nawet jeśli tak to odczuwają, to powinni sobie zdawać sprawę z tego, że ta druga, nielubiąca ich strona, będzie wskazywać te wypowiedzi swoim wyborcom z komentarzem: - Proszę bardzo, zobaczcie, oni was nie rozumieją, odrzucają was, a nawet wami gardzą. Z socjotechnicznego punktu widzenia takie słowa i zachowania są całkowicie przeciwskuteczne.
To, że Polska murem podzielona, to rzecz oczywista. Ale czy, pana zdaniem, może się udać skleić te dwie dziesięciomilionowe armie?
Jest jeszcze jedna armia, ta, która nie poszła do wyborów, równie potężna jak te dwie. Pytanie, co zrobi władza i opozycja. Bo strona opozycyjna jest podzielona, podobnie jak popękane jest środowisko władzy. I te scenariusze są dopiero pisane. Ale zdecydowanie większa odpowiedzialność spada na tych, którzy mają instrumentarium władzy. Bo podziały społeczne mogą być różnie rozgrywane i zarządzane.
To znaczy?
Tu nie tylko chodzi o różnice partyjno-polityczne, ale też ideologiczno-kulturowe, pokoleniowe. Wielu młodych ludzi komentuje dzisiaj w stylu: - Dlaczego przyszłość wybrały nam babcie kościółkowe? I piszą: - My się na to nie godzimy. Są też podziały regionalne, metropolitalno-prowincjonalne itd. To nie jest tylko jedno cięcie. I do tej pory aktualna władza, która znowu uzyskała silny mandat na kontynuację, zarządzała tymi podziałami w sposób niezwykle brutalny, jednoznacznie skoncentrowany na ich uwypuklaniu i pogłębianiu. Bo to miało służyć mobilizacji. I o ile w wymiarze socjotechnicznym jest to zrozumiałe, to już w wymiarze etycznym i estetycznym nie. Bo służy to przede wszystkim deprecjonowaniu i stygmatyzowaniu.
Pytanie, czy prezydent Andrzej Duda będzie łagodził czy też wzmacniał te podziały.Są tacy, którzy zapowiadają, że prezydent teraz ma szansę wejść w rolę tego oliwiącego...
Pan w to wierzy?
Co prawda on sam mówi, że prezydent w II kadencji odpowiada tylko przed Bogiem, historią i narodem, sugerując, że teraz nie będzie musiał bać się prezesa, ale jest taka frakcja, która powiada: - Ale dlaczego miałby się zmienić? Oczywiście, nie bojąc się kolejnych wyborów, prezydent mógłby działać zgodnie z przysłowiem - hulaj dusza, piekła nie ma. Ale można też przypuszczać, że w tej II kadencji będzie robić wszystko, aby PiS jeszcze długo władzy nie oddało. Bo tylko to zagwarantuje mu bezkarność, brak odpowiedzialności. Tylko w taki sposób może się uchronić przed Trybunałem Stanu. Być może ta teza przeważy i prezydent będzie jeszcze gorliwiej akceptować te wszystkie zmiany, które już są rozpisane w scenariuszach Jarosława Kaczyńskiego.
I co może być w tych scenariuszach?
Wzorem dla PiS może być model węgierski.
Pytanie - czy uda się obronić demokrację w Polsce?
Powiedziałbym raczej, czy uda się obronić to, co z demokracji zostało. Dlatego, że wybory, które są za nami, z całą pewnością nie były wyborami demokratycznymi. I mówię to z pełną odpowiedzialnością. Wybory są solą demokracji, a jedną z podstawowych zasad jest kwestia równości i przejrzystości. Te zasady zostały jednak podważone, nie tylko w związku z tym, co się działo wokół zaplanowanych wyborów na 10 maja, ale także wokół nieprawidłowości związanych z wyborami za granicą. To pokazuje, że narzędzia wyborcze mają służyć temu, aby było coraz trudniej, a w konsekwencji niemożliwe w procedurze demokratycznej doprowadzenie do tego, co się nazywa alternacją władzy, czyli jej zmianą.
I już teraz widzieliśmy, że mimo ogromnej mobilizacji społecznej mechanizmy, które były wpisane w proces wyborczy, miały służyć temu i służyły temu, żeby do tej zmiany nie dopuścić.
Czyli?
Jestem pewien, że lekcja, którą wyciągnie z tego PiS i całe środowisko władzy, będzie taka - trzeba zrobić wszystko, żeby ten zewnętrzny sztafaż wyborów zachować, ale uruchomić wewnętrzny mechanizm, który zablokuje albo ogromnie utrudni możliwość dokonania zmiany władzy.
Przykłady?
Oczywiście samorządy. Trzeba je wyłączyć z procesu demokratycznych wyborów. Pamiętajmy, że do teraz samorządy odgrywały w tym procesie bardzo istotną rolę, która sprawiła, że 10 maja wybory się nie odbyły.
Co jeszcze?
Cała struktura finansowania partii politycznych. PiS, zrastając się oligarchicznie z zasobami państwa i czerpiąc z tego środki finansowe, może w pewnym momencie zapowiedzieć - rezygnujemy z finansowania partii z budżetu. A na krzyki i protesty odpowiadać - przecież Platforma sama tego wcześniej chciała. Albo postanowią ograniczyć to finansowanie partii, tłumacząc, że nadchodzi kryzys i wszyscy muszą zacisnąć pasa. Innym sposobem jest ograniczanie możliwości zbierania funduszy ze zbiórek publicznych, jak robią to teraz różne ruchy polityczne. Po co PiS miałaby rosnąć kolejna konkurencja w postaci stowarzyszenia Szymona Hołowni? A tak bez pieniędzy niewiele zdziała. Nie zbuduje struktur. Są też liczne organizacje pozarządowe, naturalne zaplecze społeczeństwa obywatelskiego. To stąd się wywodzą czarne protesty kobiet, strajki klimatyczne. To władza też być może będzie chciała zdusić w zarodku. Już jeden z wiceministrów tego rządu mówi, że te organizacje muszą udowodnić swoją lojalność wobec Polski i Polaków i to, że nie są wspierane przez obcy kapitał. W tym przypadku władza może skopiować model rosyjski, węgierski albo turecki.
Jest jeszcze zapowiedź repolonizacji mediów.
Żyjemy w świecie, w którym za rzeczywistość uchodzi to, co jest widzialne w medialnych przekazach. Jak czegoś nie ma, to znaczy, że to nie istnieje. Tak, o repolonizacji mediów mówi się wprost. Ale to wcale nie musi oznaczać podporządkowania sobie od razu komercyjnych telewizji. Władza będzie raczej próbowała sobie podporządkować albo zlikwidować agory regionalne, czyli lokalne media. Jest jeszcze rzecznik praw obywatelskich na tapecie. I wkrótce na miejscu Adama Bodnara zobaczymy pewnie bardzo ważnego i wzmożonego ideologiczne prawnika. Im bardziej ekstremalnie będzie wzmożony, tym chętniej go władza przytuli, choćby z powodu symbolicznej prowokacji.
Adam Bielan mówił o przekroczeniu wszelkich granic przez TVN. Ani słowem się nie zająknął o TVP, chociaż dla wielu wyborców nie ma wątpliwości, że „ojcem chrzestnym” sukcesu prezydenta Dudy jest Jacek Kurski. Gdzie są te granice przyzwoitości?
Kiedy media zwane publicznymi stają się de facto tubami frontowo-partyjnymi, nie ma mowy o żadnych granicach. Ani o granicach warsztatowych, ani o etycznych czy estetycznych. Słyszeliśmy to kuriozalne pytanie Danuty Holeckiej zadane prezydentowi Dudzie w TVP: - Co zrobić, żeby pan wygrał...
Ale politycy PiS powtarzają, że opozycja ma swoje media i wskazują przede wszystkim na TVN.
Różnica jest zasadnicza. Wybierając stację komercyjną, płacę za to. Jeśli nie chcę oglądać, to moja wyłączna decyzja i panu Bielanowi oraz innym funkcjonariuszom partyjnym wara od tego. To jest moja, konsumpcyjna decyzja. Jak mi się nie będzie podobało, sięgam po pilota albo rezygnuję z tego kanału. Ale media publiczne to kompletnie inna sprawa, bo one utrzymywane są także z moich podatków i mojego abonamentu. Co mam powiedzieć jako Polak, obywatel, płacący podatki i abonament, kiedy telewizja i radio publiczne mnie obrażają, deprecjonują, manipulują mną? To jest niezgodne z prawem. Ale kto się dzisiaj z tamtej strony przejmuje prawem. Jeśli jest jakakolwiek szansa na pojednanie, na sklejenie tych różnych plemion, to tylko wtedy, kiedy zacznie się od prostego ruchu - zmiany w mediach publicznych. Tak, aby były dla wszystkich. Ale z całą pewnością prezydent nie będzie zainteresowany tą zmianą. A mówienie - wy macie te media, a my te, więc jest równowaga, to element socjotechniki władzy.
Media publiczne nie powinny grać w tej konsumpcyjnej grze. I teraz jak w soczewce skupiają patologię publicznej sfery. A ponieważ sposób okazał się bardzo skuteczny, to sądzę, że Jacek Kurski znajdzie się w forpoczcie tej władzy.
Jakieś światło w tunelu pan widzi?
Z doświadczenia ruchu kaszubsko-pomorskiego wynika, że w każdej sytuacji, nawet najbardziej opresyjnej i wrogiej, jest wiele obszarów i sfer, w których można zrobić dużo dobrego. Tylko że każdy musi to światełko zobaczyć najpierw w sobie, w swojej postawie, chęci, determinacji i zaangażowaniu. Część pewnie się wykruszy, a część powie to jest moje życie, moja przyszłość, moja walka. Ale równie ważna jest odpowiedzialność liderów opozycji. I to, czy będą potrafili umiejętnie zagospodarować ten entuzjazm i nadzieje, czy będą umieli spojrzeć samokrytycznie i powiedzieć - czego nie zrobiłem, gdzie się nie sprawdziłem. Powinien przyjść czas na polityczny rachunek sumienia - kto się nie sprawdził, kto powinien dać sobie spokój, a kto może otwierać przestrzeń dla tych, którzy mają nowe, lepsze pomysły.
Rafał Trzaskowski wyrósł na takiego lidera?
To się dopiero okaże. W tych ostatnio wyjątkowych momentach nie tyle on pokazał, co ludzie, że jest przestrzeń, chęć i wola do szukania takiego jak on lidera - empatycznego, otwartego, który potrafi obudzić nadzieję. Lider sprawdza się na froncie walki wyborczej, ale prawdziwy test przychodzi wtedy, kiedy trzeba podtrzymać ten entuzjazm i zagospodarować go, zbudować szersze relacje. I Rafał Trzaskowski stoi przed takim testem. Ale nie tylko on, bo Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz i środowisko lewicy. Być może także Adam Bodnar, który po rozstaniu się z funkcją rzecznika praw obywatelskich nie powinien zniknąć ze sceny publicznej. Ale przede wszystkim opozycja powinna sobie odpowiedzieć na pytanie - co my chcemy w Polsce zrobić? Bo hasło - odsunąć PiS od władzy - nie wystarczy. Po stronie demokratycznej nie powinno być wrogów o nadmiernie rozbudowanym ego, tylko partnerstwo i ucieranie pomysłów na to, jaka powinna być Polska. Nawet jeśli to będzie trudna rozmowa. Ale powinna się zacząć już.