Wołyń Smarzowskiego

Czytaj dalej
Fot. Archiwum prywatne
Stanisław S. Nicieja

Wołyń Smarzowskiego

Stanisław S. Nicieja

Trudno, abym nie odniósł się do tego filmu właśnie teraz, gdy kończę dziewiątym tom „Kresowej Atlantydy”, w którym jest wiele wątków związanych ze zbrodniami banderowców na Wołyniu i Pokuciu.

Pisałem dziewiąty tom, gdy w Sejmie toczyła się po raz kolejny debata, jak nazwać banderowskie zbrodnie. Żarliwie dyskutowano, jakich w uchwale sejmowej użyć określeń. Czy wystarczy stwierdzić, że była to „rzeź wołyńska” i „czystka etniczna”? Czy można to nazwać jednoznacznie – ludobójstwem? Hipokryci, których w tej sprawie nie brakuje, zastanawiali się, jak pokrętną mową i ezopową wieloznacznością zakwalifikować sadystyczne wyczyny banderowców, tak aby wszystkich zadowolić. Może nawet samego Banderę, któremu na Ukrainie postawiono dziesiątki pomników i nazwano jego imieniem setki ulic – wszak siedział w polskich i niemieckich więzieniach, a zginął z rąk Sowietów! Prawdziwa kwadratura koła.

Ten węzeł gordyjski spróbował przeciąć Wojciech Smarzowski, autor kilku ważnych filmów w polskiej kinematografii i może byłyby o wiele ważniejsze, gdyby w ich warstwie dialogowej nie posługiwał się językiem tak obelżywym oraz wulgarną obsceną, jak choćby w „Złym domu” czy „Róży”. Dobrze się stało, iż w „Wołyniu” Smarzowski zostawił na boku swą manierę z poprzednich filmów, obowiązującą od kilkunastu lat w „polskim kinie artystycznym” (począwszy od Marka Koterskiego po Patryka Vegę) – epatowania wulgaryzmami. W „Wołyniu” aktorzy, na szczęście, nie klną nagminnie, nie bluźnią przy byle okazji.

W produkcję „Wołynia” Smarzowski włożył ogromny wysiłek. Śledziłem dyskusje, które toczyły się wokół trudności w czasie realizacji tego filmu. Trwało to prawie cztery lata. Podziwiałem determinację Smarzowskiego, z jakim wysiłkiem zdobywał pieniądze, jak musiał się tłumaczyć różnym czynnikom i autorytetom od poprawności politycznej, że nie chce zrobić filmu konfliktującego Polaków i Ukraińców, a będzie starał się budować mosty porozumienia. Ciągle słyszał od różnych suflerów politycznych, przydzielających społeczne, państwowe pieniądze, że jest to „zły moment” dla realizacji takiego filmu, bo Ukraina krwawi w wojnie z Rosją, bo straciła Krym i obrazi się na nas prezydent Juszczenko czy Poroszenko i protestować będzie ambasada ukraińska.

Minęło ponad 70 lat od zbrodni na Wołyniu i w każdym dziesięcioleciu suflerzy polityczni głosili to samo, że jest to „zły moment”. Przez ten czas powstało setki polskich filmów, często wielkich ekranizacji, eposów Wajdy, Kawalerowicza, Hofmana, Antczaka, ale ani jeden o Wołyniu. Powstały dziesiątki filmów o mordowaniu polskich Żydów, ale ani jeden o mordowaniu Polaków i Żydów na Wołyniu. Smarzowski stał się tu pionierem.

Włożył wielki wysiłek intelektualny, aby ten temat poznać, zgłębić, bo – jak przyznał w jednym z wywiadów – choć jego ojciec pochodził z Kresów, z Borysławia, i zbiegł stamtąd w 1944 roku za San, nigdy na ten temat z nim nie rozmawiał.
Scenariusz „Wołynia” oparty został na prozie Stanisława Srokowskiego – pisarza, który przeżył polski holocaust na Podolu i jest jednym z najwybitniejszych absolwentów opolskiej polonistyki (w Opolu przeżył swoje lata akademickie). Warstwę fabularną Smarzowski osadził w kontekście poważnych lektur naukowych, m.in. prac Ewy i Władysława Siemaszków oraz prof. Grzegorza Motyki.

Powstał film ważny i chociaż nie dostał nagrody na festiwalu Filmów Polskich w Gdyni (bo zaważyła znów poprawność polityczna, czyli nowa cenzura), to został dobrze oceniony przez krytyków filmowych od prawa do lewa: od Łukasza Adamskiego („wSieci”) po Tadeusza Sobolewskiego w „Gazecie Wyborczej”. Z akceptacją przyjęła film większość Kresowian oraz historycy – znawcy tematu. W tym przypadku miarodajna jest wypowiedź Ewy Siemaszko.

Bliska mojej ocenie jest recenzja Łukasza Adamskiego („wSieci”, 9 X 2016). Wojciech Smarzowski – czytamy w niej – zrobił film wstrząsający. Wgniatający w glebę. Trzymający przy niej i niepozwalający na oddech. Ale jednocześnie jest to wyważony i mądry film o ludobójstwie, które dotknęło Polaków na Wołyniu. Ludobójstwie przemilczanym. Spychanym przez źle pojęty interes geopolityczny i zwykłe tchórzostwo. Czy film Smarzowskiego rozdrapuje rany? Nie można rozdrapywać czegoś, co i tak nie jest zabliźnione. Tylko na prawdzie można budować pojednanie. (...)

„Wołyń” to narodowa epopeja o tragicznych losach Polaków, ale też uniwersalna wiwisekcja nienawiści niszczącej wszystko, co spotka na swojej drodze. Lubujący się zazwyczaj w obrazowej przemocy i narracyjnej dosłowności Smarzowski tym razem nie przytłacza akcji bestialstwem Ukraińców. Nie odwraca kamery od potworności. Są wnętrzności wypływające z brzuchów ofiar. Są wy­dłubywane oczy. Jest rozrywanie koniem i są palone w snopkach dzieci. Z ekranu bije odór bestialstwa, barbarzyństwa. Odór rzezi. Te sceny musiały powstać. Znieczuleni powszechnie obrazową przemocą z horrorów widzowie inaczej nie poznają grozy tego, co działo się na Wołyniu.

Większość recenzentów „Wołynia” uznała, że nie jest to film skierowany przeciw jednej nacji, przypisujący zło wyłącznie Ukraińcom. Bestiami są w tym obrazie Sowieci, Niemcy, Ukraińcy, ale i sięgający po odwet Polacy. Smarzowski jednak nie relatywizuje. Nie stawia znaku równości między zbrodniami Ukraińców a polskim odwetem. Wykazał się dużą odpowiedzialnością i nie można mu zarzucić braku uczciwości wobec polskich Wołynian. Oddał cześć ofiarom i potępił oprawców. Trudno będzie po tym filmie spokojnie patrzeć na gloryfikowanych na Ukrainie siepaczy z UPA.

Przywołał też postacie Ukraińców, którzy zapłacili najwyższą cenę za pomaganie Polakom. „Wołyń” jest hołdem oddanym ofiarom. Prawdę powiedział Jan Zaleski (1926-1981), który cudem przeżył napad banderowców na jego rodzinę: „Kresowian zabito dwukrotnie: raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie”. I dodał, że śmierć przez przemilczenie jest o wiele bardziej okrutna od śmierci fizycznej, bo wymazuje z pamięci całe rodziny czy całe narody. Smarzowski przywrócił w polskim kinie pamięć o ofiarach ludobójców. Ten film boli, ale też oczyszcza.

Niewątpliwie po roku 1989 jest to jeden z najważniejszych polskich filmów, choć przesadą jest twierdzenie, iż jest to „arcydzieło”. „Wołyń” nie sięga pułapu „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy czy „Nocy i dni” Jerzego Antczaka, choć w wielu scenach stara się do tego poziomu zbliżyć. Brak tam jednak Wajdowskiego rozmachu, Antczakowskiej dbałości o detal, wielkiego aktorstwa, maestrii scenariusza, sugestywnych dialogów.

„Wołyń” Smarzowskiego jest spłaszczony tematycznie. Można rzec, że jest to historia plebejskiego Wołynia. Akcja dzieje się w jakimś skansenie, gdzie nie ma ani jednego domu murowanego: drewniane chaty kryte słomą i dziurawe, błotniste drogi. Bieda wygląda z każdego kąta. Prymityw ludzi jest powszechny. Obrazuje to m.in. bijatyka cepami do młócenia zboża na wiejskim weselu i pijany pokątny erotyzm po krzakach. Stąd też krytycy filmu, jak choćby Jerzy Wolak, mają rację, pisząc: Jako potomek wypędzonych z Kresów, których najbliżsi zginęli z rąk banderowców, wychowany w kresowej kulturze i od dzieciństwa zanurzony w opowieściach z pierwszej ręki o hekatombie, oglądałem „Wołyń” jak historię z kosmosu.

Albo lepiej: jak historię o niesympatycznych Irokezach – których napadli w sumie podobni do nich, tylko, jak się okazało, bardziej krwiożerczy Apacze. Bohaterów narysowano grubą, czarną kreską. Żaden nie wzbudza naszej sympatii. Są gburowaci, skryci w uczuciach, zazdrośni, chciwi, małomówni. Scena wymuszenia małżeństwa z podstarzałym wdowcem na młodej Zosi – bohaterce filmu – jest pokazana wyjątkowo okrutnie i mało wiarygodnie. Tak mogło być jeszcze w „Chłopach” Reymonta w XIX wieku, ale w sierpniu 1939 roku?

Młody widz, który o rzezi wołyńskiej ma nikłą wiedzę, co mogłem stwierdzić wielokrotnie, rozmawiając ze studentami oraz pokoleniem moich wnuków, może odbierać „Wołyń” Smarzowskiego jako opowieść

„o obciachowych” wioskach, w których sąsiedzi wyrównywali rachunki krzywd za pomocą siekier, wideł, motyk i noży. Prymityw pogrążonych w biedzie ludzi w „Wołyniu” Smarzowskiego jest porażający. Taki „Wołyń” też był. Ale rzecz w tym, że nie tylko taki. I tu dopatruję się największej słabości tego ważnego w polskiej kinematografii filmu.

Mam w dyspozycji tysiące zdjęć z Wołynia, na których są zadbane murowane dwory, pałace, budynki towarzystw, straży pożarnych, dworców kolejowych, schludne kościoły i plebanie. Ludzie dobrze ubrani, uczesani, szczęśliwi. Domy z gankami, werandami porosłymi winnym bluszczem. Tuż przed wojną, gdy zaczyna się akcja filmu, niektórzy mają już samochody, maszyny rolnicze (nie tylko sierpy i kosy), jeżdżą pociągi, autobusy itp. I taki Wołyń pokazuję, obok tego plebejskiego, w mojej „Kresowej Atlantydzie”. Nie wymyślam go. Dokumentuję to fotografiami. Pokazuję Wołyń, gdzie funkcjonują teatry, zespoły śpiewacze, orkiestry strażackie i kolejowe, działają towarzystwa gimnastyczne i strzeleckie polskie i ukraińskie, m.in. „Sokił” i „Proswita”, otwierane są dwujęzyczne, o wysokim poziomie kształcenia szkoły powszechne i gimnazja, biblioteki, młyny, cukrownie, cegielnie.

Nie można mówić o Wołyniu sprzed II wojny światowej, na którym istniało, rzeczywiście, zjawisko upokarzania Ukraińców, bez przywołania choćby eksperymentu wojewody wołyńskiego Henryka Józewskiego, który próbował likwidować napięcia polsko-ukraińskie i wkładał w to wielki wysiłek i determinację. Tworzył szkoły dwujęzyczne, wydawnictwa polsko-ukraińskie, wspierał organizacje ukraińskie, które nie kwestionowały polskiej państwowości. Trzeba też pamiętać, że do polskiego Sejmu i Senatu wchodzili ukraińscy posłowie i senatorowie z Wołynia, Podola, Pokucia. W wielu miastach kresowych z reguły jednym z wiceburmistrzów był Ukrainiec.

Tragedią jest, że eksperyment Józewskiego na Wołyniu, mający licznych zwolenników po polskiej i ukraińskiej stronie, nie powiódł się. A tragiczna śmierć poety Zygmunta Rumla (rozerwanego końmi), gorącego orędownika polityki Józewskiego jest najdobitniejszym wyrazem klęski tego eksperymentu. Zabójstwo Rumla jest jedną z najbardziej wstrząsających scen w filmie Smarzowskiego. Ukraińcy szybko mogli się przekonać, jaka była różnica pomiędzy „u­gniotem pańskiej Polski” a „swobodą”, którą przynieśli najpierw sowieccy, a później niemieccy okupanci Wołynia.

Historii Kresów, Podola i Wołynia, nie można malować jedną barwą i grzęznąć w kilku stereotypach. I to staram się czynić w kolejnych tomach „Kresowej Atlantydy”, przywołując obrazy tego, co spalili, zniszczyli, unicestwili Sowieci, hitlerowcy i banderowcy. A tym potomkom Kresowian, których nie unicestwiono i w bydlęcych wagonach wywieziono z ich rodzinnych stron, pragnę odtworzyć obraz tamtej zamkniętej już na za­wsze historii. I to bardzo często historii prostych ludzi.
Obok wizji artystycznej „Wołynia” Smarzowskiego jest też wizja artystyczna Wołynia Paźniewskiego w jego świetnej powieści „Krótkie dni”, o której napiszę obszernie wkrótce. Obie wizje bardzo się różnią, ale też dopełniają. Na Wołyniu Paźniewskiego przeważają ludzie pogodni, inteligentni, życzliwi, budzący sympatię. I mimo że nie mieli na sumieniu żadnych czynów okrutnych, ich też w czasie wojny dosięgnęły ciosy siekier siepaczy.

Mimo kontrowersji, które budzi i będzie budził „Wołyń” Smarzowskiego, ten film należy obejrzeć. Jego główną zasługą jest, że obrazem nazwał po imieniu banderowskie ludobójstwo.

Dramat prof. Kazimierza Denka
Tylko niezwykle szczęśliwe zbiegi okoliczności spowodowały, że wśród dziesiątków tysięcy ofiar ludobójstwa dokonanego przez banderowców na Wołyniu nie znalazł się Kazimierz Denek, jeden z najwybitniejszych polskich pedagogów, autor kilkudziesięciu książek i setek artykułów naukowych i publicystycznych.

Nim przedstawię jego pełną sylwetkę w jednym z przyszłych odcinków w tej serii, przywołam tu jeden z faktów obrazujący dramat dzieci na Wołyniu, które nierzadko – jak to pokazuje film Smarzowskiego – były nabijane na sztachety płotów bądź palone żywcem w snopach zboża.

Prof. Kazimierz Denek (1932-2016) urodził się w Krzemieńcu na Wołyniu. Był synem Bolesława i Antoniny z Górskich, ale z racji zajęć ojca i ciężkiej choroby matki wiele miesięcy w roku spędzał w oddalonej o 16 kilometrów od Krzemieńca leśniczówce Cecyniówka. Mieszkali tam jego dziadkowie: Jan Denek – legionista, fanatyczny piłsudczyk, z dumą przechowujący w szafie „swój siwy legionowy mundur”, i babka – Ludwika, absolwentka gimnazjum w Ostrogu nad Horyniem, znawczyni życia pszczół i ciągle zgłębiająca podstawy apiterapii (czyli kuracji wykorzystującej pszczele produkty w lecznictwie).

Jan Denek – leśnik, znawca tajemnic lasu oraz żyjących tam zwierząt – otaczał swego jedynego wnuka, późniejszego profesora Uniwersytetu Poznańskiego, szczególną opieką. W leśniczówce Cecyniówka Kazimierz Denek spędzał święta i wakacje, uganiając się za motylami po okolicznych łąkach i łowiąc ryby w rzece Wilii. Leśniczówkę otaczał ogród pełen róż, malw, szałwii, mięty, nagietków, arbuzów i malin. Była tam też duża pasieka, nad którą czuwał jego stryj – Władysław Denek.
W okresie młodzieńczym Kazimierz Denek zaczytywał się w powieściach Makuszyńskiego i Sienkiewicza, które kształtowały jego wrażliwość i patriotyzm. Ale Krzemieniec – miasto rodzinne – zawsze traktował jako fundament swojej tożsamości.

17 września 1939 roku zawalił się jego świat. Ojciec poszedł na front, a matka popadła w ciężką chorobę. Pół roku później pod leśniczówkę w Cecyniówce podjechali Sowieci, aby jej mieszkańców wywieźć na Sybir. Dobrze zapamiętałem – czytamy we wspomnieniach Denka – nie tylko ten dzień. Każdy następny pod okupacją na przemian sowiecką i niemiecką wypadał boleśnie. Do dziś pozostały po nich nie zaleczone rany w sercu. (...) Czterokrotnie ocierałem się o śmierć. To, co zobaczyłem, tego człowiek nie powinien widzieć i nawet nie powinien wiedzieć. Na moich oczach spłonął podpalony przez banderowców dom, a w nim obłożnie chora moja mama.

Tę straszliwą scenę – matki płonącej w podpalonym przez banderowców domu – widział 11-letni Kazimierz ukryty w rowie nieopodal zabudowań, gdzie udało mu się zbiec przed napadem banderowców. Gdyby się spóźnił, podzieliłby los swojej matki. Gdy ginęła jego matka, Kazimierz Denek nie wiedział, jaki los spotkał jego ojca i nigdy się już tego nie dowiedział. Ojciec jest jednym z setek tysięcy Wołyninan, których miejsca spoczynku nigdy już nie poznamy.

Kazimierz Denek wspólnie z młodszą siostrą, Wandą (1935-2016), cudem uniknęli wywózki na Sybir. Stało się to dzięki zabiegom ich wujostwa, Wiktorii i Teofila Łuczaków, którzy wykupili się i dzięki temu pozwolono im zawrócić z drogi na Sybir. 23 listopada 1943 roku Kazimierz z Wandą opuścili na zawsze Wołyń i jako zupełne sieroty trafili do sierocińca w Ostrowcu Świętokrzyskim. Dopiero tam – czytamy we wspomnieniach Denka – odnalazłem należny memu wiekowi spokój, bezpieczeństwo, wiarę w mądrość i życzliwość ludzi. Po wyjściu z sierocińca Kazimierz Denek ukończył liceum w Tczewie, poszedł na studia ekonomiczno-pedagogiczne do Poznania, a po ich ukończeniu związał się na trwałe z Uniwersytetem Poznańskim, gdzie zrobił zadziwiającą karierę naukową i wpisał się na chlubne karty historii polskiej pedagogiki.

Oprócz tego, iż napisał wiele ważnych książek, wykształcił wielu uczniów, w tym pracowników naszego opolskiego Uniwersytetu, których wspomagał radą i pomocą merytoryczną, m.in. prof. Zenona Jasińskiego (rocznik 1945) – krajana, bo też pochodzącego z Wołynia, z okolic Krzemieńca, oraz dr Stanisławę Włoch – długoletnią wicedyrektor Instytutu Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu Opolskiego i bardzo wysoko cenionego w Polsce praktyka pedagogicznego.

Stanisław S. Nicieja

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.