Wigilijna noc pełna cichych życzeń, żeby znaleźć dom
Bezdomni z Domu Brata Alberta przygotowują się do Wigilii. Do stołu zasiądzie 86 osób. Święta dotkliwie przypominają o tym, co w życiu stracili
Dla Janka Bochnara to nie jest cicha noc. Bo w święta najgłośniej odzywają się jego wyrzuty sumienia. Dręczą go koszmary.
- Śnię, że żona kroczyła za mną, jak zjawa. Woła do mnie wróć, wróć! Czemu to zrobiłeś? Budzę się zlany potem, a kiedy otwieram oczy. Nie uwalniam się od koszmaru - opowiada. Obok niego, w szeregu łóżek śpią umęczeni bezdomni. Jest jednym z nich.
Droga do Domu
Doskonale pamięta pierwsze święta w Domu Brata Alberta w 2012 roku. - Siedziałem przy wigilijnym stole jak otępiały. Nie chciało mi się żyć. Nie mogłem uwierzyć, że tu jestem. Że jestem jednym z nich - opowiada.
Janek Bochnar jest z Sopotu. Ma 73 lata. Jego bracia wypływali w zamorskie rejsy, a on pracował na statkach śródlądowych. Ojciec przed wojną był burmistrzem Wejcherowa. Trzy lata spędził w obozie koncentracyjnym Auschwitz- Birkenau. Wrócił z obozu, ale nie wrócił do rodziny. A potem Janek zrobił tak samo. Mówi, że jak człowiek podejmie decyzję wbrew sobie to los go ukarze. W wojsku spotkał wielką miłość. Był już welon i plan na życie.
- A mnie się zachciało romansu. To była chwila zapomnienia. Po kilku miesiącach ta dziewczyna zapukała do drzwi. Była w ciąży. Mama kazała mi ją poślubić. Złamałem serce osobie, którą naprawdę kochałem - wyrzuca sobie Janek.
Nie mógł sobie tego wybaczyć, więc uciekał z domu. Unikał rodziny, pracował po 16 godzin na dobę. W między czasie urodził mu się drugi syn.
Janek pracował jako ślusarz, kucharz, tapeciarz i malarz. Gdy dzieci dorosły postanowił odejść z domu. Nie chciał dłużej udawać. Żona w trakcie rozprawy rozwodowej błagała go, żeby został. Ale on się nie złamał. Kobieta, z którą potem się związał wyrzuciła go na bruk.
- Już wtedy otarłem się o bezdomność, ale w Rabce poznałem cudowną Mariannę starszą panią, która przygarnęła mnie do siebie. Opiekowałem się nią, gotowałem, dbałem o dom. Umarła na moich rękach. Wtedy rodzina, która dotąd nie była zainteresowana staruszką, szybko wyrzuciła mnie z domu i wylądowałem pod mostem - opowiada.
Janek jest radosny, plotkuje z każdym, kto zjawi się w domu Brata Alberta, przytula się, a nawet recytuje naprędce wymyślone wiersze.
- Mam dach nad głową i jestem za to wdzięczny, ale moja radość jest tylko zewnętrzna. To ratuje mnie przed załamaniem. Jestem sam. A przecież każdy potrzebuje kogoś do kochania. Przegrałem swój los. Dzieci nie chcą mnie znać. - opowiada. Pustkę wypełnia pracą, jest ekspedientem w sklepie w Emaus w Krynicy.
- Praca jest ważna, bo człowiek czuje się potrzebny. To trzyma mnie przy życiu. Klienci mnie lubią, bo ja jestem w nich zasłuchany, spragniony kontaktu, zawsze zagadam i pożartuję - opowiada.
Święta to nie jest jego ulubiony czas w roku. Chce, żeby minęły jak najszybciej, bo przypominają mu najbardziej o domu, który utracił.
To jest moja rodzina
Dziesięć kilogramów pierogów, 500 uszek, 86 śledzi i 10 makowców. Jutrzejsza kolacja będzie tradycyjna, dwanaście dań.
Daniel Michalak przygotowuje wieczerzę wigilijną dla swoich towarzyszy z Domu Brata Alberta. Do stołu zasiądzie 86 osób. - Jestem szczęśliwy. Mam tu przyjaciół i czuję, że jestem dla nich ważny. Święta to mój ukochany czas w roku. Wszyscy są spokojniejsi, wyciszeni, a do tego ubierają się odświętnie - uśmiecha się.
Daniel Michalak ma 32 lata. Wychował się w domu dziecka w Wałbrzychu. Każdego dnia stał w oknie wypatrując ludzi, którzy zechcieliby go pokochać i zabrać do domu.
Dom Brata Alberta jest wspaniały. Jedyny, jaki znam, bo wychowałem się w domu dziecka
Ale nikt nie przyszedł. Daniel nie chce więcej wspominać tamtego czasu. Dwa lata temu zamieszkał w Domu Brata Alberta w Nowym Sączu, bo do tego miasta przeprowadził się jego synek ze swoją mamą.
- Szymon ma dwa latka. Widzę go w każdy weekend. Przybiega do mnie z otwartymi ramionami, od progu krzyczy: tata, tata i całuje - opowiada wzruszony.
Gotowanie to ulubione zajęcie Daniela. Codziennie pełni dyżury w kuchni. Wstaje o piątej dwadzieścia, żeby na siódmą przygotować śniadanie. Potem podaje kawę, chwila odpoczywa i zabiera się za obiad.
- Wczoraj to była zupa grysikowa i łazanki, same dobre rzeczy. Taka polska, tradycyjna kuchnia - zachwala. - A na święta wszystko przygotujemy własnoręcznie, jak w domu - dodaje. Mówi, że nie trzeba mu niczego więcej. Ma pracę, którą lubi, blisko synka, znalazł tu kolegów. - Poza tym Nowy Sącz jest bardzo piękny, a Wałbrzych szary i ponury - dodaje.
Daniel nie marzy o innym domu. Mówi, że Dom Brata Alberta jest najlepszy, jaki miał.
Ostatnie święta w domu
Dla Franciszka to będzie ostatnia Wigilia w Domu Brata Alberta. Spędził tu osiem lat. Po świętach wyjeżdża do Rabki. Przez całe życie harował w Spytkowicach, w nadleśnictwie przy wyrębie i zwożeniu drewna. - O przeszłości nie chcę mówić. Nikogo obciążać, obwiniać. Tu jest mi bardzo dobrze - mówi lakonicznie.
Wołają na niego Franek Zwycięzca, bo walczy z rakiem. Zaczęło się od płuc, ale kilka miesięcy temu pojawiły się przerzuty. Mimo to Franek jest spokojny i uśmiechnięty, całymi dniami czyta książki.
- Mieszkańcy naszego domu są różni. Czasem roszczeniowi i pełni pretensji do świata, a Franciszek jest niezwykle wdzięczny i zawsze pełen spokoju - opowiada Janek.
Dom św. Brata Alberta, prowadzony przez wspólnotę Emaus, to jedyne miejsce w regionie, gdzie bezdomni mogą znaleźć dach nad głową.
Dyrektorzy Robert Opoka i Leszek Lizoń nikogo nie odprawiają z kwitkiem. Również oni zasiądą w sobotę do kolacji z podopiecznymi.
Franciszek po raz ostatni połamie się opłatkiem z przyjaciółmi. W przyszłym tygodniu zostanie przeniesiony na oddział paliatywny Szpitala Miejskiego w Rabce -Zdroju.