Marzena i Magda chciały tylko spełnić marzenia. Były nimi zagraniczne wakacje. Ostatnie w ich życiu, bo przerwane na promenadzie w Nicei. Od tragicznej śmierci dziewczyn z Krzyszkowic mija pół roku. Buntu, pytań dlaczego, po co? Terrorystyczny atak w Berlinie znów ożywił wspomnienia
To nie były wesołe święta. Bez Marzeny i Magdy. I bez mamy, którą stracili wcześniej. Z ośmioosobowej rodziny nagle zostało ich pięcioro. Tata i czwórka dzieci. Najstarsza z rodzeństwa jest Dorota, ma 23 lata. Gabrysia skończyła 18 lat. Wojtek ma 16 lat, a Piotrek 14. Jest oczkiem w głowie całej rodziny i to nie tylko dlatego, że jest najmłodszy. Choruje na autyzm i wymaga stałej opieki. Bez mamy i dziewczyn bywa ciężko.
Historia sprzed pół roku wraca w tym domu często. Bo przecież to były wymarzone wakacje. Pierwsze wspólne, zagraniczne. Nie byłoby ich na takie stać, gdyby nie to, że zatrzymały się u znajomego. Do Włoch poleciały cztery siostry i ówczesny chłopak jednej z nich - Doroty. Stamtąd samochodem wybrali się na Lazurowe Wybrzeże, do Francji.
Dorota i Gabrysia dokładnie pamiętają tamten wieczór, 14 lipca. To, że wcale nie planowali, że wybiorą się na pokaz fajerwerków z okazji Dnia Bastylii. Decyzja zapadła spontanicznie. Był czwartek, w piątek mieli wrócić do Włoch. - Chcieliśmy wrócić po nim brzegiem morza, ale było dość chłodno, więc zrezygnowaliśmy. Szliśmy jak wszyscy, promenadą. Na samym początku tłumu - wspomina Dorota Chrzanowska.
Nagle zobaczyli ciężarówkę jadącą z naprzeciwka. Sunęła bez włączonych świateł. Przez myśl im nie przeszło, że to zamach. - W trójkę: Gabrysia i ja z chłopakiem odskoczyliśmy na bok, gdzie był przystanek. Magda z Marzeną uciekły w drugą stronę… Słyszałam, jak samochód rozjeżdża ludzi, jak łamią się kości. Tuż za wozem jechał jakiś mężczyzna na skuterze, chciał zatrzymać kierowcę. Odwróciłam się, zaczęłam krzyczeć, wołać siostry. Pierwszą zobaczyłam Marzenę, leżała cała we krwi. Nie żyła. Potem dostrzegłam Magdę. Żyła, patrzyła na mnie. Próbowałam ją reanimować.
Pamiętają krzyki ludzi, chaos i długie czekanie na pomoc. - Zaprowadzili nas do jednej z pobliskich restauracji. Byli tam lekarze i pielęgniarki, udzielali pomocy. Gabrysi podali jakiś lek na uspokojenie. Chciałam zostać przy siostrach, ale nie pozwolili. Do domu wróciliśmy dopiero nad ranem. Szliśmy pieszo, dopiero mniej więcej w połowie drogi strażacy zabrali nas i podwieźli - wspomina Dorota.
Z miejsca tragedii wzięły dokumenty sióstr i torebkę Marzeny, w której były pieniądze. Nie chciały, aby ktoś je ukradł. Do dziś ich nie-smak budzi wspomnienie gapiów, którzy jeździli na rowerach dosłownie między ludzkimi szczątkami i robili zdjęcia.
Telefon Doroty był pełen SMS-ów. Od znajomych, ale też od dziennikarzy.
- Staram się o tym stale nie myśleć, żeby nie zwariować. Wiem, że musimy się trzymać, żyć dalej, ale oddałabym wszystko za to, żeby czas się cofnął, żeby Marzena i Magda żyły - mówi dziewczyna. - Po śmierci mamy bardzo się ze sobą zżyłyśmy.
Dorota dzieliła pokój z Marzeną. Gabrysia z Magdą. Nigdy nie było między nimi „cichych dni”, nawet jeśli się pokłóciły, to za chwilę panowała zgoda. Razem z mamą tworzyły prawdziwy „babiniec”. Dorota: - Mama powtarzała, że rodzeństwo jest najważniejsze, że musi trzymać się razem. Miałyśmy na przykład wspólnie wracać ze szkoły.
Po śmierci sióstr nie korzystały z pomocy psychologów. Jak mówią, „przerabiały” już to po śmierci mamy i tym razem nie chciały. Przeszły przez to same.
Dorota stara się codziennie radzić sobie z żalem, buntem, poczuciem winy… Do dziś nie znajduje odpowiedzi na pytania, dlaczego to one przeżyły: najstarsza i najmłodsza. Tak samo jak na pytanie, dlaczego los tak okrutnie ich doświadczył, stracili przecież mamę, a teraz siostry.
Ojcu też nie było łatwo. To on miał jechać do Francji zidentyfikować ciała córek (ostatecznie zrobiono to za pomocą próbek DNA). Pogrzeb był dla wszystkich traumatycznym przeżyciem, zwłaszcza że wbrew ich woli, odbywał się w blasku fleszy i światłach kamer.
- Jak dziś żyjemy? Niby normalnie - mówi pan Bogusław, a słowo „niby” wybrzmiewa w szczególny sposób. Bo jak uwierzyć w to, co się stało. Zwłaszcza że wcześniej odeszła żona, że jeszcze niedawno byli siedmioosobową rodziną. To nie pozwala spać spokojnie.
Kiedy w 2012 roku umierała mu żona, myślał, że nic gorszego stać się już nie może. Miała zaledwie 40 lat i kiedy trafiła do szpitala, nikt nie spodziewał się najgorszego. Dostała zapalenia płuc, a ostatecznie pokonała ją sepsa.
Dorota wspomina, że mama nigdy nie chciała słyszeć o wizytach u lekarzy, a już nie daj Boże - o szpitalu. Nie mogła przecież zostawić Piotrka, była mu potrzebna.
Po jej śmierci opieka nad najmłodszym synem spadła na siostry i ojca. Gabrysia była jeszcze dzieckiem, miała wtedy 13 lat, a Wojtek 11.
Starsze siostry potrafiły tak się zorganizować, żeby zawsze któraś była w domu. -Trzeba było zrobić obiad, zawieźć Piotrka do szkoły, do Myślenic. W 2016 roku „padło” na Marzenę. Ja poszłam do pracy, a ona została w domu, choć dorabiała malując klientkom paznokcie. Studiowała zaocznie zarządzanie - mówi Dorota, też studentka zarządzania. Obie z Marzeną marzyły, że w przyszłości założą razem firmę.
Magda była fryzjerką. Oprócz swojej pracy lubiła też dzieci. Właśnie ona miała najlepszy z rodzeństwa kontakt z Piotrkiem, który przez autyzm żyje zamknięty we własnym świecie. Przez pewien czas wszyscy ukrywali przed nim wiadomość o śmierci sióstr. Dziś już wie, ale nadal, choć minęło prawie pół roku, nie chce chodzić na cmentarz. - Magda zawsze była miła dla wszystkich - wspominają Magdę siostry. - A Marzena to z kolei taka pozytywna wariatka, zakręcona.
Dziś stery prowadzenia domu przejęła Dorota. Wspiera ją w tym Gabrysia. Obie starają się wciągać w to także tatę i brata, bo wcześniej w domu pełnym kobiet byli oni raczej wolni od domowych obowiązków. Opiekują się Piotrkiem i cieszą, że po latach starań wreszcie udało się zapewnić mu dodatkowe zajęcia (logopedyczne i biofeedback). Pomogła interwencja prezydenta Andrzeja Dudy, a po nim burmistrza Myślenic. Żałują tylko, że potrzeba było aż takiej tragedii, aby to, o co zabiegali już wcześniej, wreszcie stało się możliwe.
- Jeden z urzędników z Kancelarii Prezydenta nadal nas odwiedza i pomaga w załatwieniu różnych spraw, jak przy akcie zgonu, w którym była podana data śmierci 14/15 lipca 2016 roku. W Polsce, przy załatwianiu spraw spadkowych takiego aktu nam nie uznano, bo stwierdzono, że musi być podana dokładna data. Trzeba było załatwić nowy, poprawiony - opowiada Dorota. Ta pomoc była dla niej szczególnie ważna, bo nie zna francuskiego, a korespondencja stale przychodziła, zwłaszcza zaraz po zamachu.
- Burmistrz zadeklarował, że w razie, gdybyśmy nie mieli pieniędzy na sprowadzenie ciał do Polski, pokryje koszty. Wzięła to jednak na siebie strona francuska. Pomogli nie tylko oni. Rektor Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Krakowie, na której studiuję, zwolnił mnie z czesnego i przyznał stypendium. Jednak najbardziej ze wszystkich i na co dzień pomaga nam nasza ciocia Ania - siostra taty. Na jej pomoc możemy liczyć zawsze, odkąd zmarła mama - dodaje.
Pomoc materialną organizowali też proboszcz krzyszkowickiej parafii i sołtys Krzyszkowic. To, a przede wszystkim odszkodowanie od rządu Francji, jakie wypłacono rodzinom ofiar zamachu, jest do dziś istotnym wsparciem dla ojca z czwórką dzieci.
Dorota pracuje i studiuje zaocznie. Wstaje o szóstej rano. Trasę Krzyszkowice - Myślenice pokonuje cztery razy dziennie. Zawozi Piotrka do szkoły, potem jedzie do pracy. Nie narzeka. - Najbardziej zależy mi na tym, żeby Gabrysia, Wojtek i Piotrek skończyli szkołę. I żeby byli szczęśliwi - dodaje.
Dziś wie, że w życiu niczego nie należy odkładać na później.
Zamach w Würzburgu, który wydarzył się krótko po tym w Nicei. Zamach w Ansbach. Zamach w Saint-Étienne-du-Rouvray. Zamachy w Stambule. Wreszcie zamach w Berlinie, w którym zginął Polak.
Dorota mówi: - Nie oglądam materiałów o nich w telewizji, bo zaraz wszystko mi się przypomina, serce zaczyna szybciej bić. Nie wiem, nawet sobie nie wyobrażam, jak można zabić niewinnego człowieka. Kiedyś oglądając informacje o zamachach, w których zginęli ludzie, było mi po ludzku przykro, ale teraz… Ktoś, kto tego nie przeżył, nie zrozumie.