Udusił, gdy odmówiła seksu
W domu pod Wadowicami Zbigniew K. próbował zgwałcić żonę, z którą był w związku 32 lata. Gdy nie zgodziła się na zbliżenie, zabił ją poduszką. Sąd Okręgowy w Krakowie już skazał zabójcę.
Lekarz Dorota D. w trakcie 20 lat pracy w pogotowiu ratunkowym była świadkiem sytuacji, które mogłyby zaszokować wielu ludzi. Widziała ofiary wypadków drogowych, pracowników, którzy nie zachowali bezpieczeństwa na budowie i spadli z wysokości, samobójców i żony maltretowane przez mężów. Nie zaskoczył jej więc widok prawie nagiej, starszej pani, która leżała na podłodze w pokoju domu pod Wadowicami.
Rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że kobieta nie żyje od kilku godzin i jest za późno na reanimację. Lekarka odruchowo dotknęła jej zimnej ręki i jak się spodziewała, nie wyczuła pulsu. Zauważyła, że zmarła ma wysunięty język i wytrzeszcz oczu, jak u pacjenta, który się dusi. Dostrzegła też ślady na wewnętrznej stronie ud i porozrzucane dookoła zwłok różne przedmioty. Dywan był pozwijany, jakby kobieta próbowała się przed czymś bronić nogami. A może przed kimś?
Dorota D. zrozumiała, że medyczna interwencja jest skończona w tym miejscu i wykręciła dobrze znany numer policjantów z komendy powiatowej: przyjeżdżajcie, jest tu dla was robota. Było jasne, że to nie był zgon naturalny.
Niejasny zgon Ewy
Przyczyna śmierci Ewy nie była oczywista. Sekcja zwłok nie wykazała jednoznacznie, w jaki sposób 52-latka opuściła ziemski padół. Miała jakieś drobne ranki na głowie, ale może to od tego, że po prostu spadła z łóżka? Dlaczego kobiecie zatrzymało się serce i przestała oddychać? Tej zagadki nie wyjaśniło specjalistyczne badanie toksykologiczne. Analiza krwi wykazała, że nie ma w niej alkoholu, ale jest olbrzymia dawka leku uspokajającego - perazyny. Jej stężenie było tak duże, że zachodziło podejrzenie, że mogło dojść do śmiertelnego zatrucia. Takie przypadki przedawkowania były już opisywane w fachowej literaturze dla medyków.
Zabójstwo, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek przy podaniu leku? Prokurator z Wadowic wszczął śledztwo pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci. W jaki sposób zmarła Ewa na pewno nie wiedziała pierwsza osoba, która odkryła zwłoki - był to pięcioletni wnuczek starszej pani, który o godzinie 7 rano przyszedł do pokoju, żeby posłuchać kasety w magnetofonie.
- Mamo, babcia leży nieruchomo na podłodze - tym jednym zdaniem zaalarmował pozostałych domowników, że zdarzyło się nieszczęście.
Kto jako ostatni widział żywą Ewę? Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że był to Zbyszek, 54-letni mąż zmarłej. Mieszkał na posesji w starym domu, naprzeciwko budynku, w którym znaleziono zwłoki. Przepadł bez śladu, ale szybko się okazało, że pojechał na targ sprzedać króliki, a potem z gotówką wpadł do znajomego, żeby oddać dług. Zajrzał też do kościoła na wadowickim rynku. Wrócił autem z sąsiadką. Wtedy wpadł w ręce mundurowych, którzy zakuli go w kajdanki.
W trakcie przewożenia do komendy miał chwilę słabości i policjantowi zwierzył się, że to on udusił Ewę. Płakał rzewnymi łzami, przepraszał, mówił, że nie chciał jej zrobić krzywdy, a tylko się „pokochać”. Gdy mu odmówiła małżeńskiego seksu i ucięła, by szedł „do innej”, coś w nim pękło i umysłem zawładnął jakiś zły duch.
Usiadł na żonie okrakiem i dociskał kilka minut z całej siły twarz do wielkiej poduszki. Zsunęli się na podłogę i na nowo podjął próbę seksualnej aktywności, ale zorientował się, że Ewa nie oddycha i nie reaguje. Próbował reanimować, robił oddychanie usta-usta i dziwił się, że nic się nie dzieje. Był, jak mówił, w szoku, w panice i w obłędzie - dlatego nie wezwał karetki pogotowia i nie zawołał córki, która z mężem spała na piętrze.
Sam nie wie, dlaczego po wszystkim zerwał żonie majtki i spalił w piecu, który miał w garażu. Poszedł do swojego domu, przebrał się i wrócił do nowego budynku. Wypił tam kawę, ale już nie zaglądał do pokoju żony. Zabić nie chciał, a tylko odbyć stosunek. Do próby gwałtu się przyznał, ale do zabójstwa już nie.
Dręczyciel rodziny
W ciągu 32 lat małżeństwa nie raz i nie dwa dał w kość żonie, a potem swoim dzieciom. Pracował jako zawodowy kierowca, potem osiadł w domu, żeby zbijać bąki i nadrabiać zaległości w piciu wódki. Święty nie był ewidentnie. Miał na koncie skazanie za jazdę po pijaku i trzyletni zakaz siadania za kółkiem. To nie zrobiło na nim wrażenia, ponieważ dalej jeździł. Bardziej się przejął kolejnym wyrokiem, kiedy kary mu odwieszono, bo zachował się nieładnie na komendzie i zdemolował izbę zatrzymań. Straszył też siekierą sąsiadkę i mówił, że ją zabije i spali sklep.
Wyroków za znęcanie się nad rodziną nie brał poważnie. Przecież to nic nadzwyczajnego, że bił Ewę łopatą po pośladkach i plecach, a pantoflem po twarzy. Zdarzyło mu się również rzucać w nią jajkami i ubliżać dzieciom. W końcu sąd powiedział dość i wsadził domowego dręczyciela do paki na dwa lata. Wyszedł warunkowo i w okresie próby był do rany przyłóż, ale po dwóch latach znów powrócił do dawnych praktyk.
Stał się aktywny religijnie. Zaczął co niedzielę chodzić do kościoła w Wadowicach, czyli - jak mówił Jan Paweł II - „tam, gdzie wszystko się zaczęło”. Raz w sylwestra postawił radio na murku przy garażu i na cały regulator słuchał homilii Ojca Świętego i religijnych pieśni. Oburzył się, kiedy córka zwróciła mu uwagę, żeby ściszył odbiornik. „Weszła z butami do mojego serca” - tak o tym powiedział Ewie.
Wyniósł się z nowego do starego domu, bo, jak mówił, nie chciał mieszkać z szatanami. Tak określał córkę i zięcia. Groził im śmiercią, często opluwał, wyzywał.
Śpiewał piosenki religijne w łazience. O żonie mówił wtedy: „ciało twoje kocham, ale gęby nienawidzę”. Zarzucał, że to z jej powodu trafił do więzienia. Nie przeszkadzało mu to jednak, żeby zmuszać ją do seksu. Raz Ewa powiedziała o tym członkom rodziny, ale ze wstydu odmawiała zawiadomienia policji o gwałtach małżeńskich.
Podczas procesu przed Sądem Okręgowym w Krakowie Zbigniew K. nie przyznał się do winy i zaprzeczał, aby znęcał się nad krewnymi. Potwierdził, że usiłował zgwałcić żonę i udusił ją poduszką, kiedy się broniła i chciała krzyczeć.
- Zrobiłem to nieświadomie, nie chciałem tego - wyjaśnił. W opinii uzupełniającej biegli stwierdzili, że nie ma szans, by jednoznacznie stwierdzić, czy śmierć Ewy K. nastąpiła od przedawkowania perazyny, czy na skutek uduszenia. Napisali jednak, że u niektórych osób stężenie tego leku może być wyższe, niż mówią standardowe dane, gdy się na niego uodpornią. Przy takiej dawce, jaką stwierdzono, człowiek zwykle jest senny, otumaniony i bezwolny.
Biegli stwierdzili, że skoro oskarżony mówi, że Ewa K. się przed nim broniła, to znaczy, że poziom leku, jaki kobieta miała we krwi, nie wpływał na jej zachowanie. To z kolei skłaniało do tezy, że przyczyną zgonu było uduszenie, a nie zatrucie. Tym bardziej, że podczas sekcji nie znaleziono w żołądku ofiary śladów lekarstwa. Zdaniem medyków, w przypadku duszenia poduszką praktycznie nie ma śladów przestępstwa.
Seksuolog nie stwierdził dewiacji u Zbigniewa K. i zauważył, że jego pobudliwość seksualna jest w normie i umie ją opanować, gdy jest trzeźwy. W przypadku skazania - uznał biegły - mężczyzna powinien być jednak leczony jako sprawca przemocy seksualnej z zaburzeniami o charakterze sadomasochizmu.
Córki chcą kary dla ojca
Prokurator chciał dla Zbigniew K. kary 25 lat więzienia. Oskarżony wnosił o łagodny wymiar kary.
- Żałuję tego, co się stało. Kochałem żonę - powiedział w sali rozpraw. Jego córki prosiły sąd o ukaranie ojca.
- Chciałabym, aby ten człowiek jak najdłużej był w więzieniu i by dostał najwyższy wymiar kary. Niech cierpi tak, jak mama cierpiała całe życie - mówiła z płaczem jedna córka. Druga też domagała się surowej kary i nie chciała, aby jej dzieci poznały dziadka.
- Boję się, że będzie się mścił, gdy wyjdzie - nie ukrywała. Także zięć prosił o najwyższy wymiar kary dla teścia, który, jego zdaniem, najpierw zgwałcił, a potem zabił żonę.
Sąd przyjął, że oskarżony jest winny znęcania nad rodziną i zabójstwa połączonego z gwałtem. Mając jednak na uwadze to, że Zbigniew K. odpowiadał w warunkach ograniczonej poczytalności, skazał go na 13 i pół roku więzienia. Wyrok jest prawomocny.