Tutaj zginął mój dziadek
Ziemia strzelecka. Maxa Wormsa spotkała śmierć, bo kupił kabel, który okazał się kradziony.
Trwała II wojna światowa. Niemcy zaczęli wdrażać plan ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, czyli zagłady wszystkich osób o żydowskich korzeniach. Max Worms z Amsterdamu, którego historię udało się ustalić, był jednym z wielu więźniów, którego spotkała śmierć pod błahym pretekstem.
Do obozu pracy przymusowej na Górze św. Anny trafił 10 listopada 1942 roku. Max Worms został przywieziony w te strony pociągiem, który zatrzymał się na stacji w Koźlu. Był to 35. taki transport z Zachodu. W wagonach stłoczonych było 758 osób z czego 96 stanowiły dzieci. Z tej grupy Niemcy wydzielili 180 najsilniejszych mężczyzn, których skierowali do pracy do okolicznych obozów. Maxowi Wormsowi przypadła mordercza praca przy budowie pobliskiej autostrady łączącej Berlin ze Śląskiem. Praca trwałą codziennie przez 10 godzin, przy czym każdego dnia więźniowie musieli maszerować ponad 10 kilometrów na miejsce budowy pod Gogolinem. Za swój trud dostawali 300 gram chleba i zupę w ilości 1 litra na osobę na cały dzień. Wiadomo przy tym, że na 150 więźniów przypadało zaledwie 25 naczyń, więc musieli się oni nimi dzielić.
Max Worms przebywając na Górze św. Anny miał status więźnia oświęcimskiego. To dlatego, że obóz podlegał podobozowi w Blachowni, który z kolei był filią obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Po 10 listopada 1942 roku ślad po nim zaginął. Możliwości są dwie: albo zmarł na Górze św. Anny, albo został przewieziony do obozu w Oświęcimiu i uśmiercony. Wiadomo, że wcześniej Max Worms przebywał w holenderskim więzieniu w Arnhem i obozie w Westerbork. Ostatnie miesiące z jego życia odtworzył po latach Max Tack - wnuk Wormsa.
- Dziadek prowadził w Amsterdamie sklep z artykułami elektrycznymi - opowiada Max Tack. - W latach poprzedzających wojnę odniósł sukces w biznesie. Wzrastały przychody, zatrudniał nowych ludzi, kupował samochody. Mój dziadek został aresztowany niespodziewanie w maju 1942 roku. Nie dlatego, że był Żydem, ale dlatego, że - nie będąc tego świadomym - kupił kabel skradziony wcześniej Niemcom. Przebywając jeszcze w zamknięciu w Holandii miał prawo pisać listy do swojej żony, choć nie wszystkie docierały. Łącznie wysłał 12 listów. Po przewiezieniu go na Śląsk nie wysłał już żadnej wiadomości.
W ostatnim 12 liście Max Worms pisał: „Kilkoma kanałami próbuję wysłać Ci tą wiadomość, pełen nadziei, że jedna z nich do Ciebie dotrze. Nie przestrasz się, ale wyjeżdżam na Śląsk do Oświęcimia. Rada Żydowska nie może mi już pomóc, ponieważ z powodu kary utraciłem swoje przywileje. Być może interweniując wcześniej byłby jakiś efekt, ale teraz jest za późno. Muszę zaakceptować mój los. Dopadło mnie nieszczęście, lecz jestem podniesiony na duchu, ponieważ miło było widzieć Ciebie i Betty (jego córkę - przyp. red.) przez krótką chwilę na stacji. Miejmy nadzieję, że wojna wkrótce się skończy (...)” - pisał Max Worms.
W ubiegłym tygodniu na fasadzie Muzeum Czynu Powstańczego odsłonięto tablicę przypominającą o istnieniu komendantury niemieckiego obozu pracy przymusowej. Odsłonił ją Max Tack.
- Traktuję tę tablicę, jako symboliczny grób mojego dziadka - dodaje. - Dlatego zgodnie ze starym żydowskim zwyczajem przywiozłem ze sobą niewielki kamień, który pozostawiłem na miejscu.
Tekst powstał we współpracy z Piotrem Smykałą, autorem książek i znawcą lokalnej historii.