Adam Willma

Telewizor chodzi, pies siedzi, a rodzina za mgłą

Czy rodzina rzeczywiście jest dla nas najwyższą wartością? - rozmowa z prof. Tomaszem Szlendakiem, socjologiem z UMK, autorem „Socjologii rodziny”. Fot. Adam Willma Czy rodzina rzeczywiście jest dla nas najwyższą wartością? - rozmowa z prof. Tomaszem Szlendakiem, socjologiem z UMK, autorem „Socjologii rodziny”.
Adam Willma

Czy rodzina rzeczywiście jest dla nas najwyższą wartością? - rozmowa z prof. Tomaszem Szlendakiem, socjologiem z UMK, autorem „Socjologii rodziny”.

- Świąteczny stół, jowialny dziadek, uśmiechnięci rodzice, stadko wnuków, śnieżek za oknem. Jeśli myślimy o rodzinie, pojawia nam się taki obrazek z reklam kawy lub tabletek na stawy. Ale ta cukierkowa wizja ma coraz mniej wspólnego z rzeczywistością.
- To tylko jedna z form rodziny. W 2002 roku podczas spisu powszechnego okazało się, że w 44 proc. gospodarstw domowych ten obrazek wyglądał inaczej - nie było w tych rodzinach klasycznego schematu „mama, tata, dzieci”. W tym reklamowym wyobrażeniu coraz częściej autentyczna jest tylko choinka.

- Gdy sięgnę pamięcią do lat 70. i 80., otwiera mi się kalejdoskop wydarzeń rodzinnych. Rodzina była wszechobecna. W niedzielę obowiązkowy obiad u dziadków, w tygodniu ze dwa niezapowiedziane (telefon mieli nieliczni) wyjścia do ciotek i wujków. Z rodziną oglądało się mecze i „Niewolnicę Isaurę”.
- Znowu możemy odwołać się do liczb. Badania „Praktyki kulturalne Polaków” obejmowały między innymi sferę towarzyskości. Zapytaliśmy Polaków, kiedy przychodzą do nich goście. Dwadzieścia procent odpowiedziało, że tylko z okazji świąt. Ale i te nie są miłym czasem.

Przed miesiącem opublikowano interesujące wyniki badań w 12 krajach Unii Europejskiej. Okazało się, że większość respondentów ma negatywne skojarzenia z Bożym Narodzeniem. Kojarzą je ze stresem, bieganiem po sklepach, rozpaczliwym poszukiwaniem prezentów dla rodziny. Tyle, że niewiele mają z tą rodziną wspólnego. Jak tu kupować prezenty ludziom, których zna się coraz słabiej?

- Jeśli już nawet święta nas nie cieszą, to co w takim razie?
- To nie całkiem tak. Jest mała grupa ludzi, dla której te święta są szczęśliwym przeżyciem. Chodzi o osoby głęboko religijne. Dla nich nie jest to czas skupiony na bieganiu po galeriach handlowych i wymuszonych odwiedzin. Choć akurat Polskę te badania pominęły, nasi rodacy w coraz większym stopniu powielają ten schemat. Wielu z nas cierpi w czasie świątecznym. Ciekawym wskaźnikiem jest gastronomia. Zauważmy, że już w pierwszy dzień świąt (a tym bardziej w drugi) otwartych jest coraz więcej restauracji i kawiarni. To miejsca ucieczki od rodzinnych pieleszy.

- W którym momencie ta wszechobecność rodziny znikła?
- Wraz z upowszechnianiem się ideologii idealistyczno-liberalnej. Musimy wrócić do końca lat 90., kiedy zaczęliśmy kłaść silny nacisk na własną karierę i bardzo nasiliły się migrację wewnątrz kraju. Z mniejszych miejscowości do dużych miast zaczęły przenosić się zwłaszcza młode kobiety. Według ostatnich danychta wewnętrzna migracja w przypadku kobiet jest o prawie 100 tys. osób większa niż w przypadku mężczyzn. Mówiąc językiem socjologicznym, kapitał ludzki, z całym swoim potencjałem wynosi się ze wsi i miasteczek. Życie rodzinne z konieczności praktykowane jest wówczas, kiedy te kobiety powracają na święta do swoich miejscowości. Najlepszym przykładem jest podwarszawski Tłuszcz - miasto całkowicie wydrenowane, w którym pozostały już niemal wyłącznie matki z dziećmi i osoby starsze. Dla tych, którzy wyjechali, faktyczną rodzinę zaczynają stanowić znajomi z pracy. Mamy tu do czynienia z samonapędzającym się mechanizmem.

- Dlaczego coraz mniej lubimy rodzinę?
- Bo coraz mniej ją znamy. Im więcej osobistych kontaktów, tym więcej sympatii i na odwrót - to jest oczywisty mechanizm psychologiczny.

- W potocznym przekonaniu Polacy cały czas są społeczeństwem rodzinnym, w którym rodzina jest największą wartością.
- W moim przekonaniu ta sytuacja się dynamicznie zmienia. Weźmy pod uwagę ciekawy wskaźnik - jak Polacy odpowiadają na pytanie, od kogo pożyczyliby pieniądze w nagłej potrzebie? Coraz rzadziej jest to rodzina, bo coraz rzadziej członkowie rodziny mają do siebie takie zaufanie. Ognisk nasilonego indywidualizmu jest coraz więcej.

- Może dlatego, że również rodziny zaczęły rozwarstwiać się pod względem finansowym. Właścicielowi firmy trudniej zrozumieć kuzyna, który buja się na śmieciowej umowie.
- Istotna jest nie tyle różnica między zarobkami, co poczucie nierówności. To nasilająca się poczucie skutecznie rozbija układy rodzinne. Ale to nie wszystko - do tych wszystkich problemów dochodzi konkurencja pomiędzy kobietami a mężczyznami wewnątrz rodzin. Daje ona o sobie znać na przykład w budżecie czasu. Małżonkowie czy partnerzy zaczynają kłócić się o budżet czasu - kto ile zrobił w domu albo kto ile wniósł do domowego portfela. Jeśli nie wniósł, coraz częściej spada na niego presja, aby włożył za to jakąś kontrybucję pracy.

To bynajmniej nie zdrada jest dziś głównym powodem rozpadu rodzin, ale pieniądze i konflikt o czas. Nie lubimy, gdy ktoś odbiera nam czas.

- A poświęcenie? Miałem cudowną babcię. Dopiero z dzisiejszej perspektywy rozumiem, że jej życie było pasmem dobrowolnych poświęceń. Ale poświęcenie nie jest dziś w modzie?
- „Poświęcenie” to już niemal martwy termin w życiu rodzinnym. Podobnie jak inny - „autorytet”. Ludzie odeszli całkowicie od tych kategorii w życiu rodzinnym. Im wyżej wykształcone i lepiej zarabiające babcie, tym mniej czasu i energii poświęconych wnukom.

- Smutna wizja.
- Nic na to nie poradzę. Rodzina stała się obszarem konfliktu pomiędzy kulturowym przymusem miłości romantycznej, który bez przerwy jest wtłaczany w głowy kobiet, a z drugiej strony - przymusem racjonalizacji dla osiągnięcia wysokiej jakości życia. Ten drugi przymus pompują zwłaszcza media kobiece. Jeśli dodamy do tego element emancypacji, na poświęcenie nie ma miejsca.

Poświęcenie okazuje się niewykonalne zarówno damskiej, jak i z męskiej strony. Bo jak poświęcić miłość (która jest związana z poświęceniem, oddaniem części siebie i swojego czasu) z dążeniem do własnej kariery? „Polacy metropolitalni” usiłują to połączyć, ale nie bardzo się to udaje. Podczas świąt Bożego Narodzenia napięcie znajduje to szczególny upust. Mówi się nawet o „stresie podchoin kowym”. Udręką staje się nawet zakup prezentów, które muszą pokazać nasz status. Szczególnym zjawiskiem są święta w przypadku dzieci. Tu mamy do czynienia z prawdziwą kanonadą prezentów.

- Nigdy w historii dziecko nie stało tak wysoko w rodzinnej hierarchii.
- Owszem i mamy tu do czynienia również ze zjawiskami, które na pewno trzeba docenić, na przykład nowoczesnym ojcostwem. Nasi ojcowie nie poświęcali dzieciom tyle czasu, i nikt zresztą od nich tego nie wymagał. Teraz sami mężczyźni życzą sobie umacniania kontaktów z dziećmi. To znakomicie, zwłaszcza w obecnym kontekście demograficznym - gdy wskaźnik dzietności oscyluje w granicach nieco ponad jednego dziecka na kobietę. Dzieci jest więc naprawdę mało i to jeden z powodów, dla których nasza uwaga jest na nich skoncentrowana. Oczywiście prowadzi to do absurdu - chuchamy i dmuchamy na dzieci nie pozostawiając im jakiejkolwiek sfery wolności.

- I tak do czterdziestki.
- To prawda, duża część jedynaków nie ma ochoty wyprowadzać się z domu. Pracodawcy skarżą mi się, że często po dwóch tygodniach pracy nowi pracownicy po prostu dziękują i rezygnują. Dlaczego to robią? Bo mogą. Wracają w domowe pielesze, w których mama pierze skarpety, a tata dokłada do portfela. Mało tego - rodzice wcale nie chcą, aby ich dorosłe dzieci opuszczały dom, zwłaszcza w przypadku synów, którzy traktowani są zawsze w kategoriach zysku i straty. Mężczyzna przy domu nadal uznawany jest za zysk, chociaż jest to wielka iluzja. Znam wielu 40-latków, którzy dorabiają sobie gdzieś na ćwierć etatu, ale większą część życia spędzają na realizacji własnych pasji, do których musi dokładać się mama.

- W Polsce to chyba jednak nadal margines?
- Bynajmniej! Zaczynamy już nawet przeważać nad Włochami, które postrzegane były jako ojczyzna „gniazdowników”. Co ciekawe, główny powód jest podobny do sytuacji włoskiej. W obu krajach wyprowadzenie się z domu jest traktowane równoznacznie z obowiązkiem założenia rodziny i powołania na świat dzieci. Nic dziwnego, że rodzina jest przez „dorosłe dzieci” bardzo wysoko ceniona. Ale nie ta, którą sami mają założyć! Rodzina pochodzenia - mama, tata i rodzeństwo.

- Po 1989 roku pojawiły się też nowe kategorie rodzin: z PGR-ów, dotknięte wieloletnim bezrobociem.
- I w większości te problemy się reprodukują. Co ciekawe, akurat w tych rodzinach więzi rodzinne są silniejsze. Warto na nie spojrzeć w szerszym kontekście - przełomowym rokiem był np. 2013 . W tym roku aż 26 procent młodych Polaków urodziło się poza małżeństwem. A zatem mamy ugruntowane związki pozamałżeńskie, które wpisały się w polski krajobraz. Do tego dopiszmy 30 procent małżeństw, które się rozpadają. W efekcie coraz powszechniejszym zjawiskiem są rodziny rekonstruowane, z którymi zmaga się coraz więcej Polaków i Polek. „Zmaga się”, bo problem ten nadal generuje w Polsce wiele napięć.

- Statystycznie nadal jednak jesteśmy ostoją małżeństwa. Daleko nam nie tylko do Belgii, w której rozpada się aż 70 proc. związków, ale również do Węgier czy Hiszpanii, gdzie współczynnik ten wynosi 60 proc.
- Podobnie zresztą jak w prawosławnej Rosji. To, że w Polsce trwa w związku aż 70 proc. małżonków, nadal w dużej mierze powodowane jest ekonomią. Rozwód wiąże się u nas z dużym problemem mieszkaniowym i finansowym. Niełatwo jest się wyprowadzić, a jeszcze trudniej - podzielić majątek. Poza tym nadal rozwód traktowany jest w Polsce jako porażka.

- Co w tym dziwnego?
- W Belgii czy w Niemczech rozwód coraz powszechniej traktowany jest jako etap w życiu. My żyjemy w swoistym misz-maszu tradycyjnych katolickich wartości i nowego świata, który wymusza nowe ruchy. Nadal trudno u nas wyobrazić soboe kooperację tych rekonstruowanych rodzin, podczas gdy w Niemczech zdarza się, że byli małżonkowie w nowych układach rodzinnych wspólnie wybierają się na wakacje. Bywa nierzadko, że kobiety z nowych związków mają ze sobą silną relację ugruntowaną rotacyjną opieką nad dziećmi. Z gruzów po rozwodzie budowane są większe twory rodzinne. W Polsce jest to nie do pomyślenia. Skutkiem rozwodu Polaków jest stan wojny.

- W której kobiety bywają bardziej ekspansywne od mężczyzn.
- Współczesna rzeczywistość wywróciła do góry nogami kwestię autorytetów. Rzemiosło, w którym skarbnicą wiedzy był nestor rodu nie ma znaczenia. Niemal cała ta wiedza jest dziś na YouTube. Moje dziecko nie musi mnie pytać, jak obiera się owoc kaki. Odpala filmik z instruktażem i wie. Na pewno istnieje potrzeba budowania autorytetów, tyle że nie bardzo jest na czym go oprzeć, w sytuacji, gdy w centrum życia społecznego znajduje się relacja kobieta-dziecko. Co ciekawe, są już w Polsce dwa stowarzyszenia matek synów porozwodowych, czyli babć. Mężczyźni uświadomili sobie, że kontakt z dziećmi służy również im - zwiększa się poczucie szczęścia i polepsza zdrowie przy dobrej relacji z dziećmi.

- Bo relacja z dzieckiem jest łatwiejsza niż relacja z kobietą.
- Wśród kobiet wyraźnie wydłuża się lista cech oczekiwanych u partnerów długoterminowych. Moja babcia oczekiwała, że mężczyzna jej życia będzie zarabiał, będzie trochę ładniejszy od diabła i będzie dobrym człowiekiem (w praktyce - że pić będzie tylko od święta). Lista tych cech u współczesnych kobiet jest bardzo długa. Potencjalny mąż powinien mieć poczucie humoru, być opiekuńczy, atrakcyjny fizycznie, gustownie ubrany, lubiący gotować. Wybranek powinien też koniecznie być zaangażowany w obowiązki domowe, a jednocześnie mieć dobrze płatną pracę (zjawisko zainteresowania mężczyznami, którzy zarabiają mniej niż partnerka, nie występuje).

Mężczyźni w obliczu tych oczekiwań często się wycofują. Bo czy warto ryzykować skoro spełniam tylko 1/3 oczekiwań partnerki? Inna sprawa, że trudno jest być lwem w papciach. Kobiety mają tendencję do miotania się w sprzecznościach swoich oczekiwań. Z jednej strony zaraz po ślubie zamknęłyby partnera w obrębie kanapy, z drugiej - gdy partner już „spapucieje”, przestaje być dla nich atrakcyjny. Rodzina jest dla mężczyzn coraz trudniejszą konstrukcją.

- A do tego przy rodzinnym stole zagościła polityka.
- Mamy do czynienia z sytuacją paradoksalną. W latach 80. przy jednym stole potrafiły zasiąść osoby zaangażowane w Solidarność i te, które kariery zrobiły po linii partyjnej. Co więcej - wszyscy opowiadali te same dowcipy.

- W rozumieniu ściśle politycznym, okopy powinny być dziś płytsze niż wówczas.
- Wbrew pozorom, dzisiejsza linia podziału jest znacznie głębsza. Oto na naszych oczach przy świątecznym stole następuje podział na świat konserwatywny i liberalny, religijny i rytualnie religijny. Tych podziałów jest znacznie więcej, bo coraz bardziej różnimy się, jeśli chodzi o styl bycia. Inaczej to życie uprawiamy. Linia podziałów nie polega tylko na tym, że część rodziny głosuje na PO, część na PiS.

- Dlaczego nie potrafimy przymknąć na to oka? Polityka wyłazi spod śledzia i z makowca.
- Bo zwyczajnie nam się nie chce. Wspólne siedzenie z rodziną coraz bardziej nas męczy. Bo rodzina nie jest już taką wartością, dla trwałości której mielibyśmy pomilczeć. Możemy odejść od stołu i spotkać się przy piwie z własnym plemieniem. Może nie będzie nas łączyć wspólnota krwi, ale wszystko inne - owszem. Tak naprawdę nie chodzi o niuanse polityczne, ale - ideologiczne i emocjonalne. Tylko z pozoru spieramy się o PiS i PO, w rzeczywistości bronimy swojego stylu życia. Ludzie, którzy są (albo byli) u władzy podważają sens świata, w którym czujemy się dobrze i bezpiecznie.

Przepraszam, że powiem to w tym miejscu, ale za dużo w naszym życiu jest szumu medialnego. Wystarczy wyłączyć telewizor a okaże się, że znacznie więcej nas łączy.

- Rząd Prawa i Sprawiedliwości wypisał hasła prorodzinne na swoich sztandarach. Po raz ostatni w polskiej polityce wartości rodzinne będą kartą przetargową?
- To jest niezbyt dobry moment, żeby o tym wspominać, bo sami wyborcy Prawa i Sprawiedliwości często nie żyją w klasycznych układach rodzinnych. Jest całkiem sporo konserwatystów głosujących na konserwatywne ugrupowania, którzy są po rozwodach, żyją w drugich czy trzecich rodzinach albo są singlami. Jestem przekonany, że nawet bez wsparcia jakichkolwiek politycznych ideologii życie rodzinne jako wartość powróci.

Coraz częściej Polacy zaczynają się orientować, co tracą. Mniej rodzinnej wspólnotowości to przecież więcej stresu i napięcia na co dzień. Życie rodzinne zabezpieczało nas przed ekspansją brutalnego świata. Wierzę, że małżeństwo (lub inna forma związku kobiety z mężczyzną) na nowo stanie się wartością. Hardcorowe liberalne myślenie o świecie, które wtłaczano nam przez ostatnie ćwierćwiecze, sporo nas kosztowało. Na podliczenie tych kosztówprzyjdzie czas za kilka lat. Sami do tego dojdziemy, bez polityków.

Adam Willma

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.