Tajemniczy niewidzialny myśliwiec Hitlera
B-2, najdoskonalszy i najdroższy samolot XX w., przypominał wyglądem niemiecki projekt z końca II wojny światowej.
Jakież było zdziwienie speców od lotnictwa, którzy - widząc niewidzialny bombowiec B-2, dziecko amerykańskiego koncernu Northrop - mówili:
Jak to się stało? Przecież to niemal idealna kopia samolotu niemieckich braci Waltera i Reimara Hortenów.
Aby zrozumieć tę historię, musimy się cofnąć do wczesnych lat 30. ubiegłego wieku. Wtedy to bracia Hortenowie zafascynowani niekonwencjonalnymi pomysłami Alexandra Lippischa, pioniera badań w zakresie aerodynamiki, postanowili pójść jego śladami i zbudować samolot - latające skrzydło.
Maszyny o takim wyglądzie biją pod względem aerodynamiki tradycyjne samoloty, bo stawiają mniejszy opór, rozwijają większą prędkość, brak ogona i usterzenia zaś czyni je lżejszymi. Wadą jest tylko to, że trudniej je pilotować. Bracia Hortenowie przygodę z lotnictwem zaczęli od projektowania bezogonowych szybowców. Ponieważ na mocy traktatu wersalskiego Niemcy nie mogły posiadać lotnictwa bojowego, Hortenowie rozwijali swoją pasję w aeroklubach lotniczych. Z czasem od szybowców przeszli do samolotów, które stały się zalążkiem nazistowskiego Luftwaffe.
Na jakiś czas ich pracę przerwała wojna, gdy zasiedli za sterami niemieckich myśliwców w bitwie o Anglię. Z przegranej przez hitlerowców powietrznej batalii wyciągnęli wnioski. Najważniejszy był ten, że Niemcy potrzebują samolotu zdolnego przebić się przez sieć stacji radarowych rozmieszczonych na brytyjskim wybrzeżu. To radary pozwalały Anglikom wcześnie podrywać maszyny do lotu i kierować je tylko tam, gdzie były potrzebne.
Szybki i niewidzialny
Nowy samolot musiał więc być nie tylko bardzo szybki, ale też niewidzialny dla stacji radarowych. Końcowym efektem prac braci był Horten Ho 229. Maszyna nie przypominała kształtem i osiągami żadnego z samolotów produkowanych w tamtym czasie. To było jednak później. Najpierw bowiem bracia musieli przekonać do śmiałej konstrukcji kogoś, kto skierowałby ich pomysł we właściwą stronę. Sprzyjał im szczególny czas dla Niemiec, które lizały rany po klęsce pod Stalingradem. Hitlerowcy na potęgę szukali cudownych broni pozwalających odwrócić niekorzystny dla nich bieg historii. Domagał się takich rozwiązań sam Adolf Hitler. Nie liczyły się pieniądze, ludzie, to wszystko jeszcze III Rzesza miała, wódz czekał na efekty.
Kiedy bracia w roku 1943 pokazali swój projekt odrzutowego myśliwca w kształcie latającego skrzydła, głównodowodzący Luftwaffe i marszałek Rzeszy Hermann Göring wpadł w zachwyt. Przed niemiecką machiną wojenną postawił od razu plan: 3 x 1000. Chodziło o zbudowanie samolotu zdolnego przenosić tonę bomb, przy prędkości maksymalnej 1000 km/godz. na odległość 1000 km.
Na śmiały projekt wysupłano od razu pół miliona marek, bardzo dużą sumę jak na ówczesne lata. Za te pieniądze miano testować prototypy latających skrzydeł. Nim to się stało, powstał Horten H.IX V1, szybowiec (a więc bez silnika), na którym badano aerodynamikę. Był to skromny pierwowzór Ho 229, który oblatano na początku marca 1944 r. Co ciekawe, jego konstrukcja przypominała kształtem współczesny amerykański bombowiec B-2 Spirit.
Oczami wyobraźni Göring widział już eskadry takich maszyn wyposażonych w silniki odrzutowe. Na te ostatnie też znalazły się środki. Budowa prototypów ruszyła w zakładzie Gothaer Waggonfabrik w Oranienburgu niedaleko Berlina. Od miejsca produkcji nazwano maszynę Gotha Go 229, ale przyboczni Göringa uparli się przy Horten Ho 229. I taka nazwa została.
Bracia i cały ich zespół musieli się śpieszyć. Z jednej strony naciskali na nich hitlerowscy bonzowie, w tym sam Göring, z drugiej zaś powiększające się problemy z materiałami i energią, w miarę, jak front zbliżał się do Niemiec. Poprawki nanoszono w biegu i ich efektem był kolejny prototyp: H.IX V2 - napędzany dwoma silnikami odrzutowymi i uzbrojony w działka 30 mm.
Pierwszy lot testowy H.IX V2 odbył się 2 lutego 1945 r. Hortenowie nie byli przy próbach, bo zaangażowano ich w budowę bombowca zdolnego osiągnąć wybrzeże USA. Był to program „Amerika Bomber”.
Do testów wyznaczono dwóch doskonałych oblatywaczy Heinza Scheidhauera i Erwina Zillera. Zaaranżowano nawet symulowany pojedynek w powietrzu latającego skrzydła z innym „cudownym” samolotem Me 262. Mimo problemów z utrzymaniem stabilności prototyp braci Hortenów wyszedł z walki zwycięsko. Nie można już było tego samego powiedzieć o samych próbach. Przy jednym z podejść Ziller uszkodził prototyp, lądując za szybko, otworzył spadochron hamujący. W kolejnej próbie doszło do awarii silnika i Ziller rozbił samolot. Sam kilka dni później zmarł na skutek odniesionych obrażeń.
Mimo tych niepowodzeń 12 marca 1945 r. z polecenia najwyższych władz niemieckich wdrożono Ho 229 do produkcji. Był to jednak czas, gdy III Rzesza już się waliła, latające skrzydło nie mogło uratować Hitlera i jego żołnierzy.
Cudowna maszyna
Zaskoczył ich widok maszyny, jakiej nigdy nie widzieli. Było to latające skrzydło, samolot bez statecznika i ogona, z kabiną pilotów, dwoma silnikami odrzutowymi i dużą komorą na bomby. Prości wojacy nie wiedzieli, że patrzą na cudo nazistowskiej techniki, trzeci prototyp Hortena Ho 229 skonstruowany przez braci Hortenów.
Nim Amerykanie odesłali egzemplarz H.IX V3 do badań do Stanów Zjednoczonych, zniszczyli niedokończone horteny, by nie wpadły w ręce Rosjan. Badania w USA miały wykazać możliwości samolotu.
Szybko jednak uznano, że była to maszyna mniej „cudowna”, niż przypuszczano.
Amerykanie stwierdzili, że nie ma co w niemieckim prototypie poprawiać, bo wielu jego wad nigdy się nie usunie. Były też poważne zastrzeżenia co do „niewidzialności” samolotu, którą tak zachwalali niemieccy konstruktorzy.
Niemniej samolotem Hortenów interesował się Jack Northrop, wybitny amerykański konstruktor, który robił próby z latającymi skrzydłami. Rozmawiał nawet z braćmi Hortenami, ale z jakichś powodów panowie nie dogadali się. Nie wiadomo więc, czy skorzystano z doświadczeń niemieckich specjalistów, czy też uznano, że owszem, wyciśnie się z modelu, ile się tylko da, a oficjalna wersja będzie głosiła, że prototyp był do kitu.
W 2008 r. w kalifornijskich zakładach Northrop-Grumman, mając w rękach oryginalne plany konstrukcyjne, zbudowano wierną replikę H.IX V3. Przestudiowano też ocalałe części Ho 229 V3, wystawiane w Smithsonian National Air and Space Museum koło Waszyngtonu. Specjaliści mieli wykazać, czy niemiecka maszyna była naprawdę „niewidzialna”, czy nie.
Tom Dobrenz, który kierował badaniami, stwierdził po ich zakończeniu:
Spodziewaliśmy się lepszych wyników.
Innymi słowy samolot Hortenów nie był aż tak „niewidzialny”, jak przypuszczano. Ale jego konstrukcja dawała mu dwudziestoprocentową redukcję wykrycia w porównaniu z innymi samolotami z epoki. Całkiem sporo. Przekładając to na konkrety, brytyjskie spitfire’y miało tylko osiem minut, by dopaść Ho 229, nim pojawi się nad angielskim niebem. W przypadku innych niemieckich samolotów, znacznie wolniejszych od Ho 229, ta rezerwa czasowa wynosiła 19 minut.
Czy bracia Hortenowie myśleli w ogóle o stworzeniu niewidzialnej maszyny? Nie zachowały się dowody i oryginalna dokumentacja maszyny, która potwierdziłaby tę wersję.
Ale w roku 1950 w argentyńskim magazynie lotniczym pojawił się artykuł autorstwa… Reimara Hortena. Pisał on między innymi o tym, że kiedy pojawiły się pierwsze radary w II wojnie światowej, drewniane konstrukcje samolotów uznawane już za przestarzałe nagle wróciły do łask. Dlaczego? Bo - jak przekonywał Horten - odbicie fal radiowych od metalowej powierzchni było dobre, podobnie jak obraz na ekranie radaru, który przedstawiały. Inaczej jednak było w przypadku drewnianych konstrukcji. Tak wielkiego odbicia nie było, podobnie jak nie było na radarze wyraźnego obrazu.
Horten ujawnia sekret
Można było to uznać tylko za głos w dyskusji specjalistów zajmujących się konstruowaniem samolotów, gdyby wiele lat później ten sam Reimar Horten nie postawił kropki nad i w swojej książce. Opisał proces powstawania mieszanki użytej do pokrycia Ho 229. Reimar zdradził tajemnicę: był to związek trocin, węgla drzewnego i kleju, który zlepiał poszczególne warstwy drewna. Wedle Reimara taka konstrukcja była „niewidoczna dla radarów”, bo pochłaniała fale elektromagnetyczne o częstotliwości 20-30 MHz (takiej używali Anglicy).
Horten Ho 229 miał właściwości stealth, na pewno nie takie, jak wspomniany już B-2. Niemieccy konstruktorzy nie mogli jednak marzyć o materiałach, z których korzystają współcześni budowniczowie.
- Ho 229 o dekady wyprzedził inne maszyny. Reimar Horten był na dobrym kursie, ale nawet on nie był w stanie ocenić w pełni swoich pomysłów - mówił niedawno Al Bowers, specjalista agencji NASA.