Tadeusz Truskolaski: Chcę po sobie pozostawić dumny Białystok. Jeszcze bardziej niż dziś

Czytaj dalej
Fot. Anatol Chomicz
Tomasz Maleta

Tadeusz Truskolaski: Chcę po sobie pozostawić dumny Białystok. Jeszcze bardziej niż dziś

Tomasz Maleta

O największych sukcesach trzech kadencji, lotnisku regionalnym i pasie startowym na Krywlanach, reakcji na marsz ONR-u i wyzwaniach, które są przed Białymstokiem - mówi Tadeusz Truskolaski. Zdradza też dlaczego uważa, że bycie prezydentem miasta to jeden z najtrudniejszych zawodów, jakie można sobie wyobrazić. Mówi też, że nie cofnie się przed PiS-em.

Gdy patrzy Pan z magistratu na Białystok, to widzi Pan miasto...

Tadeusz Truskolaski: Na pewno zupełnie inne niż dekadę temu. Przez ostatnie dziesięć lat udało się zrobić wiele ważnych rzeczy. Można je zobrazować w liczbach, w milionach złotych, a nawet w miliardach. Najważniejsze są jednak osiągnięcia niewymierne, przede wszystkim duma białostoczan ze swego miasta. Wynika ona nie tylko z modernizacji Białegostoku, ale i zmiany mentalności. Ważna jest także zmiana opinii o naszym mieście wśród przyjezdnych. Zarówno ci, których nie było przez jakiś czas, jak i goście, którzy identyfikowali Białystok poprzez stereotyp miasta leżącego na peryferiach, po wizycie u nas zupełnie zmieniają zdanie.

Dziesięć lat temu białostoczanie nie byli dumni ze swego miasta?

Uważam, że nie.

Jak Pan to stwierdził?

Czułem, widziałem, czytałem, rozmawiałem też z mieszkańcami. I właśnie dlatego zostałem prezydentem, bo białostoczanie oczekiwali zmian. Twierdzili, że ekipy, które wcześniej rządziły miastem już się wypaliły.

I to był ten impuls, który pchnął Pana w kierunku prezydentury? Czy może podkusiło zupełnie coś innego?

Nic mnie nie podkusiło. Zresztą wcześniej przez prawie 10 lat jako ekspert wypowiadałem się - także na łamach „Porannego” - na temat sytuacji politycznej czy gospodarczej. Byłem zorientowany w sprawach miasta. Kandydowanie zaproponował mi Robert Tyszkiewicz (lider podlaskiej Platformy Obywatelskiej - przyp. red). Stwierdziłem, że jest to oferta bardzo poważna i trzeba ją rozważyć, choć miałem liczne obawy. Człowiek, który w zasadzie stoi gdzieś tam z boku, nagle jest wciągany w główny nurt. Mimo wszystko podjąłem to wyzwanie.

Z ekspertami zazwyczaj jest tak, że jak zostają politykami, to często tracą swoje walory eksperckie. Z kolei Pan chyba też nie zbyt wiedział, jak się robi politykę w mieście.

Nigdy nie należałem do żadnej partii, nie chodziłem na żadne spotkania partyjne. Od „robienia polityki” byli ci, którzy zaproponowali mi kandydowanie. Swoją osobą miałem gwarantować zmiany, których oczekiwali mieszkańcy. Muszę przyznać, że nie byłem do końca świadomy, że oprócz większości czekającej na przebudzenie miasta, była też mniejszość, która będzie protestować przeciwko zmianom. I to głośno. Tak było przy modernizacji Rynku Kościuszki, likwidacji bazaru na placu Inwalidów i w pewnym stopniu także przy budowie stadionu. Z jednej strony większość chciała zmian, ale jak przychodziło do konkretów, to tej większości już się nie słyszało. W odróżnieniu od protestującej mniejszości.

Może w jakimś stopniu warto było rozważyć te głosy i zrobić krok do tyłu?

Rozważałem taki krok, tylko z czego się wycofać? Jeśli Państwo pokażecie, że któraś z inwestycji była niepotrzebna, to po karnawale posypię sobie głowę popiołem. W tej chwili trudno sobie wyobrazić Białystok choćby bez jednej z tych rzeczy, które zostały zrobione. Wystarczy zamknąć dwa pasy na ul. Sienkiewicza i zobaczyć, jak będzie wyglądał ruch na skrzyżowaniu. Albo zamknąć choćby na jeden dzień przedłużenie Piastowskiej.

W przypadku tej ostatniej inwestycji nie brakowało jednak głosów, i to z kręgów popierających Pana, że buduje Pan drugą drogę na Wasilków.

Ale przecież przedłużenie Piastowskiej było wyznaczone w planach jeszcze w latach 70... Bez wątpienia trzeba wsłuchiwać się w głosy mieszkańców. I tak postąpiliśmy chociażby w przypadku socjalnego osiedla kontenerowego. Po debatach, konsultacjach, protestach wycofaliśmy się z tego pomysłu.

Jestem wrażliwy na głosy białostoczan. To są moi pracodawcy i najważniejsi recenzenci.

Z punktu widzenia mieszkańców, które osiągnięcia pierwszej, drugiej i już połowy trzeciej kadencji uważa Pan za najważniejsze?

Na pierwszym miejscu rzecz jasna Rynek Kościuszki. Dziennikarze mi nie dowierzali jak mówiłem, że to będzie inwestycja pierwszej kadencji. Materialnie nie była największa, ale wizerunkowo już tak. Jeśli chodzi o drugą kadencję to bez wątpienia stadion i to, co być może nie jest medialne, ale na pewno ważne dla mieszkańców: Zakład Termicznej Utylizacji Odpadów, czyli spalarnia.

Przy tej inwestycji było bardzo dużo protestów. Pan pozostał nieugięty, nie uległ mieszkańcom z osiedla Pietrasze.

Myśleliśmy przyszłościowo. W tej chwili cena odpadów kształtuje się na właściwym poziomie, ale za kilka lat - bez spalarni - mogłaby być znacznie wyższa. I dopiero wtedy pojawiłyby się zarzuty, że nie zajęliśmy się sprawą, kiedy dostępne były pieniądze unijne na ten cel.

Pamiętam, że otrzymałem 600 podpisów pod protestem, choć nieraz pięciu osób z jednej rodziny. Z drugiej strony, wróćmy do kampanii przed wyborami w 2010 roku. Moim głównym kontrkandydatem był Dariusz Piontkowski, obecny poseł PiS. Zadeklarował, że jak zostanie prezydentem, to spalarni nie będzie. A ja mówiłem, że jak zostanę prezydentem, to spalarnia będzie. I co się okazało po opublikowaniu wyników wyborów? Na osiedlach w pobliżu spalarni nie było lokalu wyborczego, w którym otrzymałbym mniej niż 50 proc. głosów. Na tych „protestujących” osiedlach mieszkańcy dali mi mandat zaufania już w pierwszej turze. Myślę, że w gruncie rzeczy czuli, że to potrzebna inwestycja, którą dziś oceniam jako wielki sukces naszego miasta. Podobnie jak park naukowo-technologiczny czy podstrefa Suwalskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, w której mamy 9 firm i półtora tysiąca miejsc pracy

To dobrze, że są tam miejsca pracy, choć niektóre przeniosły się z innych części miasta. Z drugiej strony nie było takiego spektakularnego inwestora, którego do lokowania biznesu w strefie zachęciłby ulgi. I to też wypominają Pana przeciwnicy.

Jakby się pojawił to „oni” mówiliby, że zniszczył lokalną przedsiębiorczość. Półtora tysiąca miejsc pracy jest właśnie tym ogromnym sukcesem. Proszę sobie wyobrazić, że nagle przychodzi kryzys w branży i ten spektakularny sukces w postaci jednej wielkiej inwestycji nagle zamienia się w spektakularną klapę. Bo przedsiębiorca zamyka firmę. Oparcie miasta na jednym wielkim biznesie może okazać się ryzykowne.

W 2008 roku byłem w irlandzkim Cork. U nas nikt nawet jeszcze nie myślał o jakimś kryzysie, a tam były już pierwsze jego symptomy. Pamiętam, jak ówczesny burmistrz Cork żalił się: „Mam piętnaście firm w mieście, wszystkie amerykańskie. Trzy już ogłosiły decyzję o zamknięciu. Nie ma ich czym zastąpić”. Takiego zagrożenia nie ma, gdy przedsiębiorczość opiera się na lokalnych zasobach. To jest ta trwała opoka. W sytuacjach kryzysowych przez pewien czas przedsiębiorcy mogą dokładać do swoich biznesów, ale w większości przeżyją złe chwile.

Skoro już jesteśmy przy Irlandii, to czy Pana wyjazdy zagraniczne, albo jak utrzymuje opozycja - podróże, można zapisać po stronie sukcesów czy raczej porażek?

Każdy wyjazd, każda delegacja miała na celu promocję miasta i nawiązanie kontaktów. Gdybym nie pojechał do Stanów Zjednoczonych na pewno właściciele Standard Motor Products nie zdecydowaliby się na przeniesienie z USA produkcji cewek zapłonowych i stworzenie nowych miejsc pracy. Większość wyjazdów odbywała się w ramach misji organizowanych przez Polską Agencję Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Ważna jest także moja aktywność w Komitecie Regionów Unii Europejskiej. Jeżeli jest się wśród 21 samorządowców z Polski, to chyba jest to wyróżnienie. Tymczasem dla radnych PiS jest to powód do atakowania prezydenta.

W sprawie lotniska regionalnego nie ma Pan poczucia, że mógł Pan zrobić znacznie więcej. Dziś to gorący temat.

Rozmawiamy o osiągnięciach miasta, a nie porażkach innego organu samorządowego.

Tyle że dostępność komunikacyjną Białegostoku można także rozpatrywać przez pryzmat sukcesu lub porażek samorządu miejskiego.

Po pierwsze: pieniądze z lotniska regionalnego nie zmarnowały się. Dzięki nim mamy w Białymstoku przebudowaną pierwszą część ulicy Ciołkowskiego. Po drugie: nie jestem przeciwko lotnisku regionalnemu, ale już dziś mamy w Polsce kilka przykładów portów, do których trzeba słono dopłacać: Radom, Szymany, Bydgoszcz albo Babimost pod Zieloną Górą. Nie mam cienia wątpliwości, że port regionalny przydałby się Białemustokowi. Ale zarządowi województwa nie udało się znaleźć odpowiedniej lokalizacji ze względu na uwarunkowania środowiskowe. Jesteśmy regionem o dużej powierzchni, z małą gęstością zaludnienia, a okazuje się, że nie mamy kilkudziesięciu hektarów na lotnisko. Do takich chociażby Topolan dojazd zajmowałby 45 minut, czyli połowę tego, ile po modernizacji S8 będziemy jechać na Okęcie. Rozmawiałem z eurodeputowanymi z Lublina i okazuje się, że nikt z nich nie lata do Brukseli z lubelskiego lotniska. Kiedy powstanie pas startowy na Krywlanach, to lotnisko regionalne staje się raczej zbyteczne. Co ciekawe, nawet przedsiębiorcy nie naciskają dziś na jego budowę. Oprócz rzecz jasna grupki osób rozgrywających ten temat politycznie.

Z punktu widzenia rozwoju gospodarczego, wizerunkowego lotnisko regionalne Podlaskiemu i Białemustokowi było jednak potrzebne.

Tak, ale liczba rozczarowanych po jego uruchomieniu byłaby znacznie większa niż tych, którzy czują niedosyt z powodu jego braku. To lotnisko nie miałoby codziennie połączeń z najważniejszymi miastami europejskimi. Dlatego chcemy wybudować na Krywlanach pas startowy General Aviation. To otworzy drogę lotniczą do Białegostoku, a jednocześnie nie spowoduje niebotycznych kosztów.

To kto pierwszy uruchomi lotnisko dyspozycyjne: Białystok czy Suwałki?

Myślę, że Białystok, choć bezpośrednio ze sobą nie konkurujemy. My będziemy mieli lotnisko General Aviation, Suwałki o jeszcze bardziej ograniczonej dostępności. Obydwa przedsięwzięcia to pasy startowe. Lotnisko kojarzy się z hangarami, terminalem. W naszym przypadku takich budynków nie będzie.

W ciągu tych dziesięciu lat oprócz lotniska najbardziej zabrakło chyba hali sportowo-widowiskowej. Dziś toczy się o nią ostry spór na linii magistrat-rada miasta.

Gdybyśmy nie musieli realizować tego, co zawyrokowała Krajowa Izba Odwoławcza, to zupełnie inaczej potoczyłaby się historia z halą. Nakazano nam wybrać wykonawcę stadionu, o którym wszyscy wiedzieli, że lada chwila upadnie. Przy takich uwarunkowaniach prowadzenie dwóch wielkich inwestycji byłoby całkowicie nieracjonalne. Dlatego ze zdziwieniem słucham wystąpień radnych, którzy tak łatwo rzucają słowa na wiatr: „bo w budżecie miasta znajdą się pieniądze”. Otóż tak łatwo się nie znajdą.

Jednym z Pana pierwszych sukcesów będących pokłosiem wyjazdów zagranicznych było przywiezienie z Jokohamy decyzji Kongresu Esperantystów o tym, że w 2009 roku spotkają się w mieście urodzin Ludwika Zamenhofa. Impreza pokazała, podobnie jak tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, że Białystok to miejsce otwarte, przyjazne przybyszom. Choć już wtedy nie brakowało drobnych incydentów uderzających w ten wizerunek. Z czasem kolejne wystąpienia o podłożu rasistowskim czy ksenofobicznym zaczęły kształtować obraz miasta jako stolicy polskiej nietolerancji. Do tego stopnia, że cokolwiek złego by się w Polsce wydarzyło w relacjach z obcokrajowcami, to od razu budziło skojarzenie z Białymstokiem. Jak Pan ocenia z perspektywy tych lat: czy można było zrobić więcej, by Białystok nie był postrzegany w tak złym świetle?

Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Już wtedy, gdy ten wizerunek był zły, prowadziliśmy wiele działań profilaktycznych. Tylko nie było o nich głośno w mediach. Na jednej z sesji zajęło mi prawie godzinę wyliczenie wszystkich przedsięwzięć realizowanych przez lub ze wsparciem miasta.

Forma tego wystąpienia nie była zbyt szczęśliwa. Bo gdy ją widziałem i słyszałem, to miałem wrażenie, że wyrządzono Panu tym zestawieniem wielką krzywdę.

Być może nie było najszczęśliwsze, ale na pewno zostało zapamiętane. Chodziło o to, by pokazać, co robimy. Zawsze w takich sytuacjach szuka się kozła ofiarnego.

Najbardziej zabrakło mi Pana zdecydowanej reakcji, gdy premier Tusk z ministrem Sienkiewiczem na konferencji prasowej formułowali mocne werbalne zarzuty, które też położyły się cieniem na Białymstoku.

Zareagowałem wtedy w taki sposób, jaki był adekwatny. Poza tym minister Sienkiewicz wyraźnie powiedział na spotkaniu z wojewodą, że nie życzy sobie, abym był obecny na jego konferencji prasowej. Według niego to była sprawa rządowa. Rząd wziął ją na siebie ze słynnymi słowami „idziemy po was”. Jakie są tego efekty? W zasadzie nie wiadomo do dziś. Niemniej miasto ze swej strony włączyło się w walkę przeciwko incydentom rasistowskim. W tak dużej społeczności, jaką jest Białystok, nie unikniemy negatywnych zachowań. Ważne, by ich skutki były jak najmniej bolesne.

Z drugiej strony, czy media nie powinny delikatnie uderzyć się we własne piersi? Czy należycie broniły tego wizerunku? Pytanie to pozostawiam bez odpowiedzi, choć podkreślam, że absolutnie nie atakuję dziennikarzy. Jeśli ma się zmienić wizerunek, to wszyscy powinni na to pracować. Bez wyjątku. A nie na zasadzie: „to jest rola prezydenta, a my będziemy stać z boku”.

To ja odpowiem: proszę sięgnąć do moich publikacji. Ale w tym roku mieliśmy też marsz ONR-u, przez który miasto znowu znalazło się na językach.

To jest legalna organizacja. Zresztą nie mam takich uprawnień, by nie zezwolić na manifestację.

Niemniej już po marszu mógł Pan bardziej ofensywnie podejść do sprawy.

Tyle że byłaby to niewiele znacząca werbalizacja zagadnienia. Bez narzędzi prawnych nie mogłem nic zrobić, aczkolwiek teraz w związku z nowymi przepisami o zgromadzeniach...

Chyba nie przewiduje Pan, że taki marsz miałby cyklicznie przechodzić przez miasto?

Oczywiście, że nie. Zresztą w tym roku wszystko to, co było najbardziej niekorzystne, działo się w obiekcie sakralnym.

Był jednak przemarsz przez miasto z symbolami, który też odcisnął swoje piętno na postrzeganiu Białegostoku. I będą nam to wypominać jeszcze długo.

Panie redaktorze, kwietniowa manifestacja była legalna czy nie?

Jeśli organizatorzy dopełnili wszystkich wymogów przewidzianych prawem to trudno podważać legalność, choć nadal uważam, że już po fakcie miasto mogło, nawet jeśli tylko werbalnie, dać inny, mocny sygnał Polsce. Być może później red. Jacek Żakowski komentując poparcie amerykańskiej prowincji dla Donalda Trumpa nie użyłby porównania „widocznie każdy musi mieć swój Białystok”.

Oczywiście, takie zachowania szkodzą wizerunkowi miasta. W tym samym duchu należy rozpatrywać nałożenie przez Mikołaja w świetlicy Caritasu zielonej opaski z symbolami falangi. Choć ten incydent miał miejsce nie w Białymstoku, a w Supraślu.

Od ostatnich wyborów samorządowych minęły już dwa lata. Do ponownego zwycięstwa w pierwszej turze zabrakło Panu nieco powyżej pół procenta. Z jednej strony niewiele, ale też można doszukiwać się w tym symbolicznej porażki: że w ogóle doszło do drugiej tury.

Nie można tego rozpatrywać przez pryzmat porażki, skoro w drugiej turze zdobyłem 63 proc. poparcia. W Białostockim Obszarze Funkcjonalnym, zrzeszającym Białystok i ościenne gminy, mamy 10 włodarzy gmin. Mam z nich najdłuższy staż samorządowy, wszyscy inni zostali wymienieni. Na wynik pierwszej tury miało wpływ zapewne kilka czynników. To był czas, gdy Platforma słabła, a przecież w poprzednich dwóch kadencjach mocno mnie popierała. Jej spadające notowania siłą rzeczy musiały się odbić na moim wyniku. Ponadto, w 2010 roku konkurencja polityczna nie była tak mocno zdeterminowana, by odbić Białystok. Przeciwnicy prowadzili bardzo intensywną kampanię, ale im się nie udało. Chciałbym przekornie zapytać, czy to jest ich sukces?

Pana obóz nie pozostawał dłużny i także prowadził intensywną kampanię. Przystąpił Pan do drugiej tury ze świadomością, że będzie Pan rządził bez większości w radzie miasta. Czy z tego punktu widzenia start do wyborów 2014 roku pod własnym szyldem nie był błędem?

Nie.

Gdyby jednak zsumować głosy, które padły na Pana komitet i PO, to okazuje się, że lista PiS otrzymała większe poparcie tylko w jednym okręgu. Zresztą radni tej partii mają świadomość, że oni teraz dominują w radzie miasta tylko dzięki podziałowi w Pana ówczesnym środowisku.

Moim zdaniem, przy wspólnej liście byłoby tylko dziesięciu, a nie dwunastu radnych (sześciu z komitetu prezydenckiego, sześciu z PO - przyp. red).

Ale Pana polityczna przyjaźń z Platformą się ostała?

Tak, bo chcę sprawy traktować uczciwie. Niemniej skoro nie mamy większości w radzie, to nie ma też przesłanek do tego, by ta współpraca była ścisła. Co z tego, że będę konsultował z PO uchwały, które i tak później nie przejdą.

To kogo zaliczyłby Pan do grona ojców sukcesu ostatniej dekady?

5 grudnia na dziesięciolecie urzędowania otrzymałem takie małe tablo. Są w nim zdjęcia wszystkich moich najbliższych współpracowników z tego okresu. Do niektórych z tych osób słowo sukces już dziś jednak nie pasuje.

Zawiódł się Pan na nich?

Tak, ale większość osób z tego zdjęcia na pewno przyczyniła się do naszego wspólnego sukcesu. Na pewno na pierwszym miejscu należy wymienić współpracującego ze mną od początku Adama Polińskiego. Z kolei Michał Wierzbicki po pierwszych czterech latach zrezygnował, a był bardzo dobrym zastępcą prezydenta. Współpracuję też już wiele lat z sekretarzem miasta Krzysztofem Karpieszukiem. No i jest jeszcze nowy nabytek.

No właśnie. Kilka lat temu Rafał Rudnicki na jednej z sesji wystąpił - oceniając Pana politykę - w koszulce z napisem: „nie będzie niczego”...

Najważniejsze, że zmienił zdanie. Bardzo zawiódł się na PiS-ie, bo nie skonsultowano z nim jednej z bardzo ważnych decyzji. A przecież był szefem miejskich, czyli powiatowych struktur partii. Pomyślałem sobie: jak w takiej sytuacji może się czuć? I w czasie jednej z rozmów zapytałem go, czy nie chciałby współpracować ze mną. Po jakimś czasie dał odpowiedź pozytywną.

Trzeba przyznać, że wykazał się Pan wielkim miłosierdziem. Zabrakło go dla Sebastiana Wichra. Przegrał Pan z nim jako pracodawca proces w sądzie pracy. To chyba należy zapisać raczej po stronie porażek.

Pan Sebastian Wicher nie pracuje już w strukturach urzędu. W zasadzie można powiedzieć, że odniósł pyrrusowe zwycięstwo. Okazało się, że merytorycznie nie miał racji. Bo zabytkowe walory budynku przy Lipowej 41, o których informował, nie potwierdziły się.

Miłosierdzia nie zabrakło też dla Marcina Szczudły. A jednak porzucił Pana po dwóch latach.

Muszę przyznać, że się na nim zawiodłem. Wielokrotnie powtarzałem, że motywacje jego decyzji poznamy po opublikowaniu oświadczenia majątkowego za 2016 rok. Mam żal do radnego także dlatego, że po rozstaniu z moim klubem nie zachował się honorowo i nie ustąpił z fotela wiceprzewodniczącego rady.

Czy rozpoczynając trzecią kadencję spodziewał się Pan, że będzie ona wyglądał tak jak w tej chwili? Chyba były jakieś nadzieje, że uda się wypracować nić porozumienia z klubem PiS.

Pierwszy rok nie był taki zły. Dopiero teraz instytucjonalna walka ze wszystkim, co nie PiS-owskie przynosi efekty. Zresztą podsycana przez to, co dzieje się na scenie ogólnokrajowej.

Stąd to bardzo emocjonalne wystąpienie na listopadowej sesji rady miasta? To raczej Pan był wtedy stroną atakującą?

Nie ukrywam, że mój stosunek do działań PiS będzie jednoznaczny i coraz twardszy. Nie zwykłem się cofać.

Czyli nie przychyli się Pan do postulatu radnych z komisji sportu, by do rady nadzorczej spółki Stadion Miejski wprowadzić speca od spraw ekonomicznych?

W radzie nadzorczej spółki jest dwóch ekonomistów i radca prawny. Przeanalizujemy wypowiedzi pod kątem prawnym, czy radni formułując takie żądanie nie przekroczyli swoich uprawnień.

Jednym z pomysłów ogólnopolskich PiS-u, który w przyszłym roku będzie wdrażał Białystok, to reforma edukacji. Czy miasto poradzi sobie z nią tak samo sprawnie jak z programem 500 plus?

Wszystko, co dotyczy naszych mieszkańców, będziemy starali się realizować jak najlepiej. Nie da się jednak ukryć, że jest to całkowicie nieprzygotowana reforma. Tylko patrzeć, jak od razu pojawią się jej negatywne skutki. Rząd będzie winił za to samorządy, ale trzeba mówić wprost, kto był pomysłodawcą tych zmian.

Oświata sama w sobie jest takim drażliwym tematem, chociażby dlatego, że pochłania znaczną część wydatków budżetowych Białegostoku. Czy nie uważa Pan, że w kontekście spodziewanych zawirowań związanych z reformą, osoba sprawująca nadzór nad miejską oświatą powinna skupić się wyłącznie na tej materii? Dziś wiceprezydent Rudnicki odpowiada także za kulturę, sport, promocję, gospodarkę odpadami, odśnieżanie, sprawy społeczne. Za takim rozwiązaniem przemawia także to, że od grudnia departament edukacji ma nową szefową.

Ma pan rację, dlatego wzmacniamy obsadę personalną szefostwa departamentu. Wiesława Ćwiklińska, była wicekurator oświaty, wygrała konkurs na wicedyrektora. Do końca lutego w departamencie pozostanie też pani Lucja Orzechowska. Ale nie mam złudzeń: perturbacji przy wprowadzeniu reformy nie unikniemy. Teoretycznie zgodnie z zapowiedziami rządu nikt z nauczycieli nie powinien stracić pracy. W praktyce tak różowo już nie będzie. Załóżmy, że w szkole podstawowej, która teraz dostanie siódmą klasę, przybędzie 5 godzin języka polskiego, 4 matematyki, dwie wf-u plus godziny z innych przedmiotów. W sumie niech będzie ich 30, czyli teoretycznie prawie półtora etatu. Tylko jak zatrudnić ośmiu czy dziesięciu nauczycieli z gimnazjum na półtora etatu? Zapewne dyrektor podzieli tę pulę jako nadgodziny wśród tych nauczycieli, którzy już uczą w podstawówce. Te 1,5 etatu gdzieś nam ucieka z systemu. Jak reforma okrzepnie za jakiś czas, to sytuacja zapewne się zmieni. Jednak zdaniem fachowców to okrzepnięcie nastąpi dopiero w 2024 roku.

Jakie inne wyzwania czekają Białystok w najbliższych latach?

Na pewno wybudowanie pasa startowego na Krywlanach, Muzeum Sybiru, wiele inwestycji drogowych m.in. Trasa Niepodległości, czy Intermodalny Węzeł Komunikacyjny. W takim mieście jak Białystok wyzwań zawsze będzie sporo, choć zdaję sobie sprawę, że nie rozwiążemy wszystkich problemów. Ważne jednak, by mieszkańcy jak najmniej je odczuwali.

No właśnie. Nieraz w kontekście remontów ulic przeciwnicy określają Pana frazą „betonowy Tadeusz”. Jak Pan to odbiera?

Ja pracuję dla białostoczan. A moi przeciwnicy będą używać wszystkich argumentów, żeby mnie zdyskredytować. Choć w rzeczywistości potwierdzają ogrom zmian i inwestycji, które w Białymstoku powstały, a które docenia zdecydowana większość mieszkańców. Nigdy ze strony białostoczan nie miałem tylu wyrazów sympatii co teraz. Nieraz, chociażby podczas wręczania medali za długoletnie pożycie małżeńskie, słyszę od nich: „niech Pan się trzyma, niech się im nie daje”. To jest dla mnie istotne, a nie słowa przeciwników politycznych.

Wystartuje Pan w kolejnych wyborach?

Na pewno będzie wielu chętnych, by zostać kolejnym prezydentem Białegostoku. Nie ukrywam, że każda opcja jest możliwa. Gdybym jednak zdecydował się nie ubiegać o reelekcję, to decyzję ogłoszę wcześniej. Jeśli jednak zdecyduję się jeszcze raz powalczyć o zaufanie białostoczan, to zamiar ten upublicznię znacznie później.

W sumie minęło 10 lat. To był dobry czas dla Białegostoku, choć dla mnie osobiście niewątpliwie trudny. Myślę, że bycie prezydentem miasta to jeden z najtrudniejszych zawodów, jakie można sobie wyobrazić. Szczególnie jeśli ma się nieprzyjazną radę miasta, a ja taką mam. PiS z założenia jest wrogo nastawiony do prezydenta. Zresztą partia wydała w tej sprawie uchwałę odbierając swoim radnym całkowicie wiarygodność. Do tej pory mówili: „My atakujemy prezydenta? Ależ skąd”. Teraz jest już wszystko jasne.

Jaki w takim razie zostawi Pan po sobie Białystok.

Chciałbym zostawić miasto, które mimo niekorzystnych prognoz demograficznych, wciąż będzie przyciągało ludzi. Choć nie ulega wątpliwości, że młodzi białostoczanie nadal wyjeżdżają do większych miast.

Ale też wyprowadzają się do gmin ościennych.

Tak, ale z drugiej strony proszę przeanalizować liczbę nowo oddanych mieszkań w Białymstoku. Znajdują się na nie nabywcy. Bo zasysamy mieszkańców z miast oddalonych o 50-70 kilometrów. Dla nich Białystok jest wystarczającym awansem cywilizacyjnym. Sam zresztą pochodzę z małej miejscowości. Po studiach mogłem zostać w Gdańsku czy Sopocie, bo tam 6 lat mieszkałem. Jednak coś mnie tu ciągnęło. Białystok jest po prostu dobrym miejscem do życia. Potwierdziło to wiele badań, w tym Eurobarometru. Reasumując: chciałbym po sobie zostawić dumny Białystok. Jeszcze bardziej niż dziś.

W listopadzie 2006 roku Tadeusz Truskolaski, popierany przez Platformę Obywatelską, w pierwszej turze wyborów uzyskał 48,49 proc. poparcia (42889 głosów). W drugiej turze, w której zmierzył się z kandydatem Prawa i Sprawiedliwości Markiem Kozłowskim, wygrał wybory, zdobywając 67,25 proc. poparcia (53 018 głosów). Obowiązki na tym stanowisku objął 5 grudnia 2006 po złożeniu ślubowania. W 2010 uzyskał reelekcję (również jako bezpartyjny kandydat z ramienia PO), wygrywając w pierwszej turze z 68,5 proc. poparciem (64909 głosów).

W 2014 został po raz trzeci wybrany na urząd prezydenta Białegostoku, startując z własnego komitetu wyborczego z poparciem PO. W pierwszej turze uzyskał 49,37 proc. głosów, natomiast w drugiej turze otrzymał 63,76 proc. głosów, wygrywając z kandydatem PiS Janem Dobrzyńskim.

W listopadzie 2012 roku, dzięki poparciu radnych PO, prezydent otrzymała zgodę na zbycie udziałów gminy w Miejskim Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej. W maju 2013 roku protestujący przeciwko tej decyzji białostoczanie zorganizowali referendum. Z powodu niskiej frekwencji było nieważne. W rocznicę referendum prezydent ogłosił, że udziały MPEC-u obejmie Enea Wytwarzanie. Za 85 proc. z nich wpłaciła do kasy miasta 260 mln zł. Z tej kwoty na lokacie jest dziś 95 mln. Reszta została wydana na spłatę gminnego zadłużenia i inwestycje.

Rok 2016 upłynął na nieustannych spięciach na linii klub radnych PiS-magistrat m.in. o uchwalę absolutoryjną i obniżkę prezydenckiego uposażenia. Mimo to dwa zwaśnione obozy potrafiły znaleźć wspólny front w sprawie połączenia Centrum Zamenhofa z Białostockim Ośrodkiem Kultury. Przeciwko tym planom bezskutecznie protestowali radni PO.

Tomasz Maleta

Zainteresowania: Region, samorząd, niepokorne spojrzenie na świat najbliższy i ten całkiem odległy. Obserwator białostockiej, podlaskiej, krajowej i międzynarodowej sceny politycznej chodzący z boku od głównego nurtu niezależnie od tego, kto w nim mąci co jakiś czas. Sympatyk białostockiej Kopyści i innych dźwięków, także z innej szerokości geograficznej. A także otuliny Puszczy Augustowskiej od Wigier do Serw. Z każdym rokiem bliżej emerytury, choć i tak jawi się odległa. Pod warunkiem, że się jej doczeka.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.