Szymek ma 10 lat i jest rasowym łowcą przygód
Pływał z rekinami wielorybimi, karmił hieny, wspinał się na czynny wulkan w Etiopii. Na swoim koncie ma pierwszą książkę podróżniczą, a od dwóch lat prowadzi bloga w języku polskim i angielskim. Pewnie nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że ten podróżnik ma dopiero 10 lat.
Szymon Radzimierski podróżuje oczywiście razem z rodzicami. Na co dzień to dobry uczeń szkoły podstawowej. Na wyjazdy wykorzystują każde wakacje i ferie. Rodzice Szymona na pytanie, jak ten żywioł, jakim jest ich syn, ogarniają, odpowiadają żartem, że rzeczywiście brakuje mu doby. I oni muszą mu ograniczać tę ciekawość świata.
Nie chcą być przy naszej rozmowie. Szymon nie lubi.
- On sobie poradzi sam. Zobaczy pani - słyszę.
I rzeczywiście Simon, bo tak go wszyscy nazywają, opowiada jak dorosły. Jest wesoły i beztroski, jak to dzieci w jego wieku. Tłumaczy, co widział, z wielką swadą i ze szczegółami. Tylko podczas rozmowy wierci się po dziecięcemu na krześle. Tak jakby go cały czas roznosiła energia.
Na pytanie, kiedy zaczęło się jego podróżowanie, odpowiada: - Podróżuję, odkąd byłem w brzuchu mamy. „Muńki” - poprawia się - bo tak nazywa mamę. Tata to „Daddy”. - Byliśmy w Chorwacji. I rodzice opowiadali mi, że przeżyliśmy tam straszną burzę.
Pierwszą podróż po urodzeniu zaliczył jako czteromiesięczne niemowlę. To była Tunezja. A potem już poszło... I na jego globtroterskim szlaku znalazły się: USA, Kuba, Argentyna, Indonezja, Kambodża, Wietnam, Birma, Tajlandia, Laos, Malezja, Singapur, Iran, Oman, Katar, Nowa Zelandia, Filipiny, Etiopia i kilka krajów europejskich. Teraz dla odmiany jeździ z rodzicami po Polsce z promocją swojej pierwszej książki „Dziennik łowcy przygód. Extremalne Borneo”. I na tych spotkaniach nie tylko jego rówieśnicy słuchają tych opowieści z zachwytem w oczach. Dorośli też się nie mogą nadziwić.
Ale zanim pojawiła się książka, najpierw był blog. Planet Kiwi. Zaczął go pisać jako ośmiolatek. Skąd pomysł?
- Chciałem udowodnić ludziom, że pisanie bloga to nie tylko rozrywka dla dorosłych, że dzieci także mogą opowiadać innym o swoich podróżach. Założyłem bloga również dlatego, że jak opowiadałem moim kolegom o tym, że chodziłem między pingwinami, przeżyłem burzę w kanionie, atak byka, czy skakałem z siedmiometrowej skały do rzeki, to mi nie wierzyli. Mam nadzieję, że teraz mi wierzą - śmieje się.
Zwłaszcza, że te podróże prezentują nie tylko opisy, ale też piękne zdjęcia. Ktoś dorosły, bo jego blog czytają nie tylko dzieci, napisał, że takich zdjęć i relacji nie powstydziłby się „National Geographic”. Rzeczywiście, są tu opowieści nie tylko o egzotycznej naturze, ale przede wszystkim o egzotycznej kulturze, jak opis ceremonii „bull jumping”, którą oglądał w Etiopii, będąc gościem plemienia Hamerów.
Tłumaczy, że to ceremonia przejścia w dorosłość, po której chłopiec staje się mężczyzną.
- Ci, którzy chcą zostać „maza”, czyli dorosłymi, muszą skakać przez byki. Ale najpierw są nacierani piaskiem, żeby zmazać grzechy, i krowią kupą, która ma im dać siłę. A potem muszą przeskoczyć co najmniej cztery razy nad bykami, żeby pokazać, że są silni i gotowi do małżeństwa. Dopiero po tej ceremonii chłopcy mogą sikać na stojąco, wcześniej musieli to robić, kucając jak dziewczyny. Kiedy już stają się „maza”, wyruszają na poszukiwanie żony. Muszą ją znaleźć w ciągu trzech miesięcy. A jak znajdą, dają za nią trochę kóz i krów. Zabierają do siebie, gdzie taka kandydatka na żonę jest tuczona przez kolejne trzy miesiące, tak żeby miała siłę rodzić dzieci i zająć się domem - mówi.
Ale jego ulubiona podróż to ta na Borneo. Dlatego kiedy zgłosiło się wydawnictwo z propozycją napisania książki, od razu wiedział, że będzie to dziennik podróży do tamtego świata.
- To tam miałeś kolegę orangutana, o którego zawsze pytają na spotkaniach? - pytam.
- Tak - śmieje się. I zaraz dodaje: - A czy pani wie, skąd pochodzi słowo orangutan? Orang po indonezyjsku znaczy człowiek, a hutan - las. Żeby było łatwiej wymawiać, nie mówią „h”, i tak mamy orangutana - człowieka lasu.
On z tym człowiekiem lasu przeżył zabawną przygodę. Kiedy wracali z parku narodowego, gdzie oglądali te małpy, na środku drogi zobaczyli jeszcze jednego wygrzewającego się włochatego „plażowicza”.
- Mama poprosiła, żebym usiadł obok niego, bo chce mi zrobić zdjęcie. Usiadłem. Muńka fotografuje, a ja nagle czuję, że coś mnie smyra po bucie. Odwracam się i widzę, że orangutan grzebie mi palcem w bucie. Najpierw się roześmiałem. Ale potem przestraszyłem, że może mi coś zrobić. Próbuję wstać i czuję, że coś strzela mnie w tyłek. Znowu odwracam się i widzę, że to orangutan bawi się moją gumką od majtek i sobie z niej strzela. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Tylko nie nasz przewodnik, który stał blisko mnie i spokojnym głosem kazał się powoli odsunąć. I wtedy zwierzę tak się wkurzyło na przewodnika, że pacnęło go łapą. Ale on wiedział, jak się zachować. Stanął na palcach i zaczął krzyczeć na orangutana. A ten skulił się jak mały kotek i uciekł.
Kiedy koledzy pytają go o tę najbardziej ekstremalną przygodę, wtedy opowiada im o swojej najtrudniejszej, ale najpiękniejszej drodze, 12-godzinnym trekkingu Tongariro Crossing w Nowej Zelandii. To jeden z najdłuższych trekkingów na świecie. 20 kilometrów po górach.
- Pojechaliśmy tam, ponieważ chcieliśmy spędzić kilka godzin w Mordorze.
- Tam, gdzie kręcono zdjęcia do „Władcy Pierścieni”?
- Tak - śmieje się. - Na początku, przez pierwsze cztery godziny, wchodziliśmy przy tak silnym wietrze, że rodzice nie pozwolili mi zbliżać się do brzegu Tongariro Crossing, bo wiatr mógłby mnie zwiać z grani. A gdybym stamtąd spadł, to pewnie zostałaby po mnie mokra plama. Ale jak już weszliśmy na samą górę, wiatr przestał wiać. I wtedy zobaczyliśmy szmaragdowe jeziorka. Schodząc, oglądaliśmy wielkie czarne jęzory zastygłej lawy. To wyglądało tak, jakby jeszcze 20 minut temu płynęła ta lawa. Na sam koniec tego trekkingu trafiliśmy do miejsca, gdzie wydobywały się gazy wulkaniczne. Tak trujące, że czasami kiedy wybuchały tuż przy ścieżce, trzeba było z niej schodzić i szukać innej drogi.
Nowa Zelandia zachwyciła go. Bo to nie tylko Mordor, ale też Hobbiton, czyli miasteczko filmowe „Hobbita”. Wszystko dokładnie jest tak, jak było podczas kręcenia filmu. Te same domy, zardzewiałe huśtawki, nawet te same sztuczne warzywa w taczkach. Jest też gospoda, do której czasami chodził Hobbit na piwo imbirowe. To piwo sprzedają turystom.
- Ale ty piwa nie mogłeś się napić.
- A mogłem, bo to piwo bezalkoholowe.
Z Nowej Zelandii zapamiętał też tyrolki.
Tyrolka to uprząż, którą się zakłada, a następnie przypinają z nią człowieka do długiej, metalowej linki, którą się zjeżdża. Zjeżdżaliśmy nad lasem. Czubki drzew były kilkadziesiąt metrów pod nami. A drzewa były tam naprawdę bardzo wysokie. Te uprzęże są jednak bardzo bezpieczne
- wyjaśnia Szymon.
- Rodzice nie zabraniali?
- Nie. Ale zjeżdżałem tylko z mamą, bo tata ma lęk wysokości. Przezwyciężył go jednak potem też w Nowej Zelandii, skacząc na bungee.
Na Filipinach oglądał rekiny wielorybie.
To też było duże przeżycie. Wstaliśmy o wschodzie słońca. Potem była krótka odprawa, gdzie załoga przekazała nam wszystkie zasady. Usłyszeliśmy, że rekinów nie wolno dotykać ani zbliżać się do nich na mniej niż pięć metrów. Mówili nam też, że te rekiny wielorybie to największe ryby świata. Potem wsadzili wszystkich do łódki i popłynęliśmy w morze
- opowiada Szymon.
Zeszli pod wodę i wkrótce zobaczyli około 10 rekinów wielorybich wokół nich.
- Były przepiękne, miały błękitnawą skórę i białawe plamki - wspomina Szymon. - Czy pani wie, że każdy rekin wielorybi ma inny układ plamek? Tak jak nie ma dwóch ludzi z takimi samymi liniami papilarnymi, tak nie ma dwóch rekinów, które miałyby taki sam układ plamek. Te rekiny nie są raczej groźne. Żywią się planktonem. Ale kiedy jeden z nich zaczął płynąć prosto na mnie, przestraszyłem się. I zacząłem uciekać. Co nie było proste. Bo one szybko się poruszają. Bałem się, że ten rekin może mnie przypadkiem uderzyć albo nawet połknąć, kiedy nabiera w szeroko otwartą paszczę wodę z planktonem.
O przygodach może jeszcze długo opowiadać i pisać. Mówił o nich w audycjach radiowych dla dzieci i podczas prelekcji w szkołach i przedszkolach. Ale też nie zapomina o swoim projekcie ekologicznym, który - jak tłumaczy - stworzył z organizacją Kompakh z Borneo.
Chodzi o to, żeby nie wypalać lasów. Bo wypala się je po to, żeby w ich miejsce sadzić palmy, z których robi się olej palmowy, dodawany do wielu produktów. Ja przede wszystkim nie jadam produktów z tym olejem i opowiadam o tym projekcie dzieciom
- tłumaczy.
Co będziesz robił, jak dorośniesz? Czy będziesz podróżnikiem? - często słyszy takie pytania.
- Nie potrafię tego przewidzieć, ale myślę, że będę robił to samo co moi rodzice, czyli podróżował bez końca. Już w pierwszej klasie zacząłem planować z kolegami podróż do Chin na trzy miesiące. Chodzę oczywiście normalnie do szkoły, trenuję karate, chodzę też na ściankę wspinaczkową, którą uwielbiam. Wiem, że na pewno będę dużo podróżował, ale nie zostanę z zawodu podróżnikiem, ponieważ muszę mieć swoje stałe miejsce, do którego zawsze wracam - by pomiziać koty, pobawić się z moim psem i przytulić moją siostrę - opowiada Szymon.
Podczas naszej rozmowy podchodzi mama innego chłopca i prosi o autograf, tłumacząc, że jej kilkuletni synek troszkę się jeszcze wstydzi. Szymon przybija pieczątkę z napisem Planet Kiwi, a potem coś pisze.
- Co mu wpisałeś? - zaglądam mu przez ramię.
- „Czy jesteś gotowy na przygodę? Bo ja cały czas jestem” - odpowiada.