Stosy płonęły u nas kilka wieków. I to zgodnie z prawem
Procesy czarownic nie miały zbyt wiele wspólnego z religią. To była gra nienawiści, zazdrości, prywatnych porachunków i wszchobecnego zabobonu. To historie w sam raz do naszego pitawala.
Stosy płonęły przez kilka stuleci. W dymie i krzykach nie udało się jednak współczesnym zgubić swoich lęków. Bo czymże było to bezmyślne okrucieństwo, jeśli nie próbą rozwiązania problemów, które wówczas nie były do rozwiązania? Do tego szczypta zabobonu, wyrachowania, nienawiści...
W Kolsku wszystko rozpoczęło się od choroby małżonki von Kittlitza, pana na kolskim dworze. Niewiasta zapadła na dziwną chorobę, z którą uporać się nie byli w stanie najbieglejsi medycy. I trudno powiedzieć, czy to oni swoją nieporadność próbowali tłumaczyć czarami... Czy może bali się konkurencji zielarek, które pojawiły się u pańskiej klamki. Tak czy inaczej rozeszło się po okolicy, że Zły się panoszy. W takiej sytuacji von Kittlitz udzielił biegłym w prawie zgody na rozwiązanie problemu.
Prawo prawem, a...
Kolsko nie musiało przecierać szlaków. Informacje o procesach docierały chociażby z pobliskiej Zielonej Góry. I doświadczenie. Forma dochodzenia sądowego o czary była opracowana i oparta na prawie magdeburskim, a głównie na tzw. zwierciadle saskim, czyli spisanym prawie zwyczajowym wypracowanym w Saksonii. Zgodnie z jego literą postępowanie w przypadku procesu o czary było znacznie uproszczone. Do jego wszczęcia wystarczały jakiekolwiek doniesienia, a do wyroku skazującego wystarczały „dowody domniemane”. Słowem podejrzenia czy poszlaki. Do tego wypracowane procedury zdobywania „dowodów” - rozbudowany system tortur, ordalia, czyli zwyczaj „pławienia” domniemanych czarownic.
Świadkiem mógł zostać każdy. Podejrzewana o czary osoba, z reguły kobieta, niemal naga, sadzana była na tzw. ławie tortur, aby nie dotykała podłogi lub ziemi stopami. Wcześniej była golona, i to bez mydła. Diabeł mógł przecież zagnieździć się we włosach. Etap właściwy to tortury przy wykorzystaniu często skomplikowanej maszynerii. Wszystko w religijnej obudowie - narzędzia tortur często opatrzone były bogobojnymi napisami, a nieszczęśnice polewano święconą wodą. W czasach reformacji i wojen religijnych czary zaliczać zaczęto do zbrodni obrazy majestatu boskiego. Do najcięższych przestępstw zagrożonych najsurowszymi karami.
Dyskoteki na sabacie
Wróćmy do Kolska. Raczej trudno było o bezstronność. Procesy toczyły się we dworze, a stos ustawiano na placu zwanym tanecznym. Jak przypuszczają historycy, były to zapewne okolice dzisiejszej ulicy Rynek. A kandydatów na stos nie brakowało.
Kto wskazał pierwszą czarownicę? Pierwszy był Adam Kubisch, zwany starym Paucker’em (Doboszem), woźnica z Grunwaldu (Jesiony). Zgubił go długi język. Opowiadał niestworzone historie, jak to się zdarza przy gorzałce w karczmie. Wójt z Kolska i przysięgli ławnicy sądowi, po konsultacji z Urzędem Ławniczym w Lwówku Śląskim (Lewenbergu), postanowili przyjrzeć się jednak tym opowieściom. Najpierw było łagodne przepytanie, a później „mając na względzie, że wymieniony Paucker przesłuchiwany przez kilka godzin, o różnych porach, trwał w swojej krnąbrności i łagodne przesłuchanie nie dało najmniejszego rezultatu, zdecydowano przekazać go katu”.
Chłop pewnie poszedł po rozum do głowy, ale było już za późno. Wystarczyły dwa pociągnięcia batem, by stwierdził, że jego połowica, wówczas już nieboszczka, przed ośmioma laty zwróciła się do niego, mówiąc: „Drogi mężu, chodź ze mną, chcę tobie pokazać coś pięknego...”. I tak trafić miał na sabat na tzw. górze, gdzie na wspaniałym krześle zasiadł obok „ich” króla i królowej. Była to na tyle efektowna impreza, że przez osiem lat nocą, we wszystkie nowe czwartki i w zapusty, udawał się na wspomnianą górę, gdzie przygrywał czarownicom. W zamian dostawał gotówkę, ale po powrocie do domu okazywało się, że zamieniała się w plewy...
Nie, nie z zawiści
Zrzucenie całej winy na nieboszczkę małżonkę nie na wiele się zdało. „Przyciśnięty” nie tylko stwierdził, że w tych imprezach brało udział kilkaset osób, ale i zaczął podawać nazwiska. Oto rozpoznał niejaką Specht-Michel, o której rozpowiadano, że chciała zakopać kości zmarłych pod progiem izby, aby Łaskawa Pani, która odmówiła jej ostatnio jednego garnka piwa, zachorowała. Być tam miała także stara Schmidändel, która „tańczyła z czarnym jegomościem i jeździła na brunatnawym koniu, jak też pod drzwi dworu chciała w brązowym wywarze z ziół zakopać substancje, żeby Łaskawa Pani, dostała choroby i uschła”. Później wskazał na starą Pfeifferhanßen, która tańczyła ze Złym i smocze zioła chciała zakopać przy krużganku we dworze. I Villborn, która chciała ukryć niektóre zioła pod progiem izby, dlatego że Łaskawa Pani nie dała jej wynagrodzenia na pracę. I Schäfer Girgen, która również tańczyła z czarnym jegomościem...
Jak w protokole zapewniali sędziowie, przesłuchanie było prowadzone tak, aby ustalić, czy nazwiska te nie są podawane z zawiści i zmuszali podejrzanego do wielokrotnego powtarzania odpowiedzi, aby wyeliminować zmyślenia. Byli pewni jego winy, mimo że przesłuchiwany zapewniał, że ani on, ani jego żona na nikim nie uprawiali czarów...
Cóż z tego. Eksperci z Lwówka, po przeczytaniu zapisu procesu, orzekli, iż człek zasłużył na stos. Oliwy do ognia dolała Urszula Funffken, która zeznała, jakoby wszyscy będący w więzieniu przybyli jednak w minioną noc Bożego Narodzenia jak zwykle na górę, a więziony Päucker przygrywał tak jak dawniej. Na tę jedną noc Zły miał swoje sługi uwolnić. Nawiasem mówiąc nieszczęsny grajek został ponownie poddany torturom, gdzie przyznał się do wszystkiego. Nawet do sypiania z szatanem.
Scenariusz i reżyseria...
Czytając protokoły, poznajemy dość dokładnie hierarchię i porządek sabatowych spotkań. Nawet umaszczenie koni, na których przybywały uczestnicy. Proces trwał, „sprawcy byli więzieni, ale mimo to Spät-Bartheln i Baraßen, Specht-Micheln, starej i młodej Daschiken, Schäfergirgen, Christophn Theilß i człekowi zwanemu „zmieniaczem koni z Konotopu” udało się zbliżyć do Łaskawej Pani, która - jak się okazało - nie była dobrze chroniona. Na dodatek kolskiemu naczelnikowi, który zajmował się aktami czarownic, czarownicy postanowili nalać trochę ziół, żeby podczas odwiedzin Łaskawej Pani choroba przeszła na niego.
„Gang” czarownic wykorzystał także truciznę, żeby sędziego w Grunwald sparaliżowało i pokręciło, a siostrę Piotra, przysięgłego ławnika sądowego w Kolsku, dotknęło ciężkie kalectwo.
Łańcuszek winnych się wydłużał. Weźmy niejaką Willbron, która została wymieniona w kolskim procesie przez starego Päuckera, starą Theilin, Adamę Kufel i starą Kuner, która miała mówić podczas sabatu, że śmierć ofiar stosu chce pomścić na Łaskawej Pani i dzieciach wójta. Na polecenie pani von Kittlitz przesłuchiwano ją przez kilka godzin. Przy pomocy tortur. Opowiedziała, jak jej siostra Kuners przyszła do jej domu i powiedziała: „Kochana siostro, chodź z nami do domu wójta, chcemy mu tam wspólnie spłatać figla i zemścić się na jego dzieciach, a on akurat pojechał do polskiego klechy”. Po czym weszły do izby wójta, gdzie w łóżeczku leżało dziecko, spreparowały w skorupie rozbitego garnka truciznę, którą wlały dziecku do gardła. Nazajutrz umarło...
Paranoja? Lektura wyglądałaby całkiem zabawnie, gdyby nie świadomość, że wszystkie podejrzane wędrowały na stos. Bo i „dowodów” przybywało. Oto „korzyści z mleka miała Schäfer Girgen od jej brata w Töpperbude”. Wysmarowawszy się maścią szatana, zamieniła się w myszkę, pobiegła do Töpperbude i wydoiła krowy brata... Musiała bardzo nie lubić brata, gdyż na dodatek mazidłem wysmarowała dwa cielaki, które potem padły. Przyjętą komunię, wraz z innymi substancjami, które przyniósł szatan, zakopała pod progiem domu, wskutek czego w tym czasie padło kilka sztuk bydła. Z kolei Christoph Bartschen, żona chłopa w Kolsku, poznała pewnego czarnego jegomościa o imieniu Piotr. Najpierw „żeby było przyjemnie, tańczył z nią, a potem jej krwią, wziętą z nosa, zapisał w wielkiej czarnej księdze jej nazwisko i imię. Po czym ona na polecenie szatana, bo on to był, trzykrotnie wyparła się Boga”. Po tym zdarzeniu niewiasta we wszystkie nowe czwartki i zapusty na swoim czarnym koniu bywała na sabacie. Szatan miał z nią do czynienia pięć razy, a ona później „odstąpiła” swoje miejsce pewnej dziewczynie, sprzątaczce...
Katarzyna od pisarza
Ofiary nie miały żadnych szans... Stąd podziwiać należy Katarzynę Kunertin zwaną Katarzyną od pisarza, która ocalała. Trzydziestolatka wiedziała prawdopodobnie, że nie ma wyjścia, widziała, jak na stos wędrowały jej wszystkie znajome, krewne. Przyznała się natychmiast, opowiedziała niestworzone historie i... poprosiła o modlitwę w jej intencji. Wówczas odbyło się spektakularne widowisko. Kobieta zademonstrowała publicznie nawrócenie. „Kiedy ponownie zaczęła się modlić, zaraz znowu traciła mowę, robiła się czarna i tak żałośnie krzyczała, że słychać ją było we wsi. Odnowiła przymierze z Panem Jezusem. Od tego czasu, po powrocie, dzięki Bogu, nie odczuwała już więcej żadnych pokus”.
Sporo kobiet podpadło Łaskawej Pani. Najwięcej było ich w Jesionie. A może w tej wsi najbardziej narosły sąsiedzkie konflikty, które najłatwiej było załatwić przez pomówienie...? Jak podkreśla Adam Górski, historyk z Uniwersytetu Jagielońskiego,każdy proces o czary miał ten sam cel, poszukiwanie osób związanych z ciemną stroną, z szatanem. O ile biała magia była tolerowana, o tyle ta skierowana przeciwko człowiekowi już nie. Każdy z procesów miał swoją specyfikę. - Tutaj wszystkie sprawy łączył udział w uroczystościach, na których bywali słudzy szatana - dodaje historyk. - Wyroki śmierci formułowano pod zarzutem wyparcia się Boga i podpisania porozumienia ze sługami ciemności. Tańce, jedzenie, picie... W Kolsku nie ma niemal elementów seksualnych. Dzięki tym relacjom mamy obraz zwyczajów, magii, zakopywania kości, zbierania ziół... Ale to, co miało być białą magią, zamieniało się w czarną.
Zaczarowana Zielona Góra
Kolsko nie było wyjątkiem, wówczas stosy płonęły w całym regionie. Najgłośniejsze procesy obywały się w Zielonej Górze i okolicy. Z detalami zostały opisane w wyciągu z protokołów z przesłuchań kobiet oskarżonych o czary. Pierwszy proces czarownic odbył się w 1640 r. Wówczas na stosie spłonęły cztery kobiety: żona wachmistrza, markietanka i żony dwóch zwykłych żołnierzy. Egzekucję zaakceptował, ba, nakazał nawet dowódca oddziału szwedzkiego stacjonującego wówczas w Zielonej Górze.
Spokój trwał 14 lat. Czyli do czasu, gdy 84-letnią mieszkankę Łężycy, Katarzynę Funck, oskarżono o odebranie mleka krowom sąsiadów, sprowadzenie na wieś burzy oraz wywołanie choroby. Jednak to były ledwie wprawki. W 1663 r. ruszyła prawdziwa lawina. Oto właściciel Przylepu Melchior von Landskron rzucił podejrzenie na Helenę Kilch, że ta spaliła oberżę. Później były tortury i kolejne oskarżone osoby. W efekcie w ciągu trzech lat zginęły 23 kobiety, głównie mieszkanki okolicznych wsi. „1654, dnia dziewiątego stycznia ścięto starą Frunken z Łężycy, czarownicę w wieku 84 lat, a następnie ją spalono”. „1663, dnia trzynastego lipca w piątek w nocy w więzieniu diabeł złamał szyję starej czarownicy z Przylepu, zwanej Liehner. Zmarła czternastego, a dwudziestego czwartego została spalona”. „1663, dnia dwudziestego czwartego lipca w mieście były pławione Turken i Hauven, a piątego września zostały spalone. Turken miała przez trzy lata związek z diabłem i sprzedała żywe, sześciotygodniowe dziecko za korzec żyta (...). Hauven miała również do czynienia z szatanem przez cztery lata, zabiła swego szwagra, jak i bydło innych ludzi.” Do tego sporo... seksu. Okazało się, że sędziowie gustowali w pikantnych szczegółach, a nieszczęsne kobiety mówiły wszystko, aby tylko uniknąć bólu.
Ofiar byłoby zapewne jeszcze więcej, gdyby nie to, że niespodziewanie przed śledczymi zaczęły stawać kobiety z tzw. dobrych mieszczańskich domów. Rodziny podniosły larum i ich skargi zaczęły płynąć na cesarski dwór.
W annałach zwraca uwagę historia małżeństwa Grasse. Na Elżbietę, jako na czarownicę, wskazało kilka osób. Ściągała na sąsiadów istne plagi egipskie. Jej mąż Krzysztof stanął za nią murem. Błagał o to, aby jej nie torturowano, chciał zapłacić kaucję. Nawet sędziowie zaczęli mieć wątpliwości i zapytali „wyrocznię” z Lwówka. Ta kazała ją torturować. Kobieta przyznała się do związków z szatanem 27 października 1664. Odwołała później swoje zeznania, co tylko pogorszyło jej sytuację. Spłonęła na stosie 6 lutego 1665 roku. Gdyby utrzymała poprzednie zeznania, kat „tylko” udusiłby ją, a potem dopiero spalił.
Po tej śmierci miarka się przebrała. Sąd w Wiedniu zabrał sędziom zielonogórskim na kilkanaście lat prawo do wydawania wyroków śmierci. Taki był skutek odwoływania się do wyższej instancji... Koniec ze stosami? Ostatni zapłonął, aby strawić... podpalacza.
SS badało dokumenty z procesów czarownic. VII wydział SS w Sławie - działał od stycznia 1944 roku. Z kolei H-Sonderkommando było jednostką nazwaną tak w skrócie od niemieckiego „Hexe”, czyli czarownica. Miała wąską specjalność - zdobywanie i analizowanie dokumentów nt. procesów o czary. Gromadzono tutaj informacje o kobietach i mężczyznach skazanych za uprawianie magii. Cóż, Hitler i Himmler szukali cudownej broni...