Stare, dobre medialne małżeństwo

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Klubu Starego Browaru
rozmawiała Kasia Sklepik

Stare, dobre medialne małżeństwo

rozmawiała Kasia Sklepik

Dorota Wellman i Marcin Prokop: - Trzeba się po prostu lubić prywatnie, chcieć ze sobą być. To nasze bycie w telewizji nie różni się niczym od naszego bycia w innej przestrzeni

Ona. Kobieta z krwi i kości. Dziennikarka ceniona za to, że nigdy nie owija w bawełnę. Mówi wprost o tym, co jej się nie podoba: w życiu, polityce, show-biznesie.
On. Marcin Prokop, czyli 205 centymetrów życzliwości i przekory. Dziennikarz i mistrz ceremonii, który swoim przygotowaniem może równać się z Lucjanem Kydryńskim, a anegdotami z Fryderykiem Jarosym, ulubieńcem międzywojennej Warszawy.
Od ponad dekady tworzą piorunującą mieszankę prowadzących, najpierw w telewizji publicznej, a później w TVN. Są jak stare dobre, medialne małżeństwo.

Dorota Wellman i Marcin Prokop zanim zaczęli prowadzić program w TVN, spotkali się w kobiecym piśmie.
Piotr Krzyżanowski

Jak to robicie, że od lat jesteście najdowcipniejszym duetem telewizyjnym?
MARCIN: Trzeba się po prostu lubić prywatnie, chcieć ze sobą być. To nasze bycie w telewizji nie różni się niczym od naszego bycia w innej przestrzeni, a to, że ktoś nas podgląda kamerą, to tylko dodatek do tej relacji, a nie na odwrót. I to jest myślę klucz naszej medialnej długowieczności. My się nie poznaliśmy przez telewizję, czy dzięki telewizji, tylko dużo wcześniej i to poza nią. Dopiero później zaczęliśmy razem w niej pracować.
DOROTA: Najczęściej pary telewizyjne są zestawiane sztucznie. Jeśli para się nie polubi, jeśli się różni, kłóci i rywalizuje w tym telewizyjnym związku, to widzowie natychmiast to wyczuwają. My tego problemu nie mamy, my się po prostu lubimy.

Przed „Dzień Dobry TVN” mieliście okazję już razem pracować. Czy rzeczywiście Dorota była takim „kałasznikowem”, wtedy gdy poznaliście się w „Gali”?
M: To się akurat nie zmieniło...
D: Zmieniłam tylko rodzaj broni.
M: … zmieniły się okoliczności, w których ta broń jest wydobywana. Kiedyś miałem wrażenie, że Dorota miała krótszy lont, szybciej wybuchała, jak coś się działo. Teraz potrafi zatrzymać swoje agresywne zapędy, ma więcej cierpliwości wobec ludzi, którzy ją wkurzają. To też jest - myślę - kwestia dojrzałości. Ja mam odwrotnie, kiedyś miałem w sobie więcej spokoju, teraz coraz częściej drażnią mnie sytuacje, w których do głosu dochodzą ludzka głupota, małostkowość, chamstwo i inne nietolerowane przeze mnie cechy.
D: No więc jak widać, my się uzupełniamy. Jak jedno wypali, to drugie detonuje. A nasze pierwsze spotkanie, może nie było udane, ale było wynikiem okoliczności, a nie narastających niechęci. Pracowaliśmy wtedy w gazecie, która zajmuje się gwiazdami. Środowisko raczej kobiece, a tu nagle wkroczył mężczyzna, który miał nami zarządzać i pomagać nam w doborze treści, gwiazd, o których będziemy pisać. I jakoś tak na początku, zupełnie niepotrzebnie się ścięliśmy, ale to szybko nam przeszło. Naprawdę. To był dosłownie moment. Później okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego, podobne poczucie humoru. Że mamy też telewizję, ja pracowałam wtedy w telewizji publicznej, Marcin w MTV. Że mamy o czym porozmawiać. Coraz częściej w holu redakcyjnym, oparci o ścianę, rozmawialiśmy o tym, co nowego telewizyjnego udało nam się zrobić. I potem, z powodu choroby Agaty Młynarskiej, bez żadnego przygotowania, castingów, prób połączono nas w programie. Tak naprawdę na chwilę, a jak się okazało Marcin został na dłużej, oby - na zawsze.

I tak, z szorstkiej gazetowej przyjaźni powstało telewizyjne, udane „małżeństwo”. Często mówi pani: „Mój mąż telewizyjny jest wspaniałym mężem. Jestem Bogu wdzięczna, że mi się taki trafił”. Jaki musi być partner, by program świetnie się prowadziło? Jaką macie receptę na „swoje małżeństwo”?
M: Lojalność, wierność sobie, przywiązanie, stawanie za sobą murem w sytuacjach konfliktowych, czy wtedy, gdy ktoś próbuje wbić między nas klin - a to w tej branży zdarza się dość często. Ludzie czasami przez zazdrość próbują nas poróżnić. Przykład: ta sama dziennikarka umawiała się z każdym z nas z osobna i próbowała Dorocie nadawać różne rzeczy na mój temat, a mi na Dorotę. Zadawała na przykład pytania w stylu: „Czy nie kusiłoby pana, by spróbować swoich sił z inną, młodszą partnerką?”. Sprawdzała w ten sposób naszą relację.
D: To się ciągle zdarza. Wystarczyło, że wystąpiłam z Karolem Okrasą w reklamie i już zaczęły się insynuacje pod tytułem: zmieni się coś w waszym duecie? Jesteście o siebie zazdrośni? Myślę, że jedną z recept na udany „związek telewizyjny” jest to, że my ze sobą nie rywalizujemy, bo program nasz jest wspólny, prowadzony przez parę dziennikarzy. W telewizji widać takie pary, które ze sobą rywalizują, na inteligencję, na szybszą puentę, na to, kto będzie miał ostatnie zdanie. A my jesteśmy jak jeden wóz i dwa koniki. I one muszą biec równo, żeby ten wóz się toczył.

Marcin Prokop: Ważne jest też wspólne poczucie humoru. Ludzi musi łączyć coś więcej niż seks, kredyty czy przyjacielskie relacje.

Czyli nie była pani zazdrosna o duet Marcina z Szymonem Hołownią (publicystą katolickim)?
D: Nie, przecież Marcin mnie zdradza z „księdzem”, toż to święty związek.
M: „Ksiądz” też musi sobie w życiu poużywać.

Czy zmiana partnera - nawet chwilowa - jest trudna?
M: Tak, trzeba się najpierw poznać, zakochać, a dopiero potem iść do łóżka. Nie na odwrót. W każdym razie ja tak mam. Partnera trzeba wyczuć. Tak jak w tańcu, trzeba najpierw poznać kroki, żeby móc pójść w ogniste tango. Taki skok w bok - używając już związkowej, łóżkowej nomenklatury - jest odświeżający. Dobrze jest też czasami popracować z kimś innym, żeby nie było małej stabilizacji.
D: Marcin mierzy się w innych programach z Szymonem, ja z Pauliną Młynarską. I fajnie, że można zmienić tego partnera na chwilę, ale tylko na chwilę. Bo najfajniej jest wracać do starego dobrego małżeństwa.

Was często biorą za prawdziwe małżeństwo...
D: Tak, ale skąd to się ludziom bierze, to nie wiem. Przykład: pojechaliśmy do Gdyni, pani w hotelu mówi, że ma dla nas pokój z jednym łóżkiem małżeńskim. Jak można wpaść na taki pomysł? Prokop na każdym łóżku śpi w poprzek, spod kołdry wystają tylko stopy w rozmiarze 47. W łóżku nie ma miejsca dla dwóch osób, a i kołdra nie wystarcza. Więc on się wylegiwał, a ja wylądowałam z kocykiem, na fotelu obok szafki. Zimno było jak cholera...

Kto u was nakręca to małżeństwo?
D: Marcin.
M: A w jakim sensie?
D: Wszystko nakręcasz.
M: Tak, zwłaszcza zegarki nasze wspólne. Serio, różnie to bywa. Czasami jeden z nas jest liderem danej sytuacji, czasami jest tak, że jakiś temat bardziej pasuje Dorocie, a drugi mnie.
D: U nas to przepływa. Wszystko zależy od kondycji, od dnia. Zawsze może się zdarzyć słabszy dzień, choroba, i wtedy ten drugi przejmuje pałeczkę.
M: Po to są właśnie duety, żeby się uzupełniać.

Dorota Wellman: A czasami mamy oboje taką jazdę, że trudno z nami w programie wytrzymać. To też jest fajne. Lubimy te chwile i lubi je zespół, który z nami pracuje, bo oni też w tej jeździe uczestniczą, i to aktywnie. W duecie jest łatwiej i żyć, i pracować.

Z wpadkami też sobie świetnie radzicie...
D: Jesteśmy mistrzami wpadek, ale z każdej da się wyjść. Wpadki są nam potrzebne, zresztą widzowie nie znoszą perfekcyjnych programów. Widzom podoba się to, że nie jesteśmy idealni, że zdarza nam się to, co każdemu człowiekowi: pomyłka, przekręcenie nazwiska, pójście w lewo zamiast w prawo. To jest moim zdaniem kwintesencja programu na żywo, w którym wszystko się może zdarzyć.
M: Kiedyś, na szybie za nami była duża ptasia kupa. Dokładnie nad głową Doroty.
D: Nie da się tego sprzątnąć, bo okna się nie otwierają. Gość przed nami, a między nami kupa.
M: Jak zapytaliśmy widzów, co mogło lecieć i zostawić nam na szybie taki prezent, to jeden obliczył nawet trajektorię lotu, a inny stwierdził, że to może pterodaktyl. Dwa dni ta kupa z nami była. Nalepialiśmy tam różne napisy, dopóki służby jej nie sprzątnęły.
D: Często zdarzają nam się wpadki z gorącymi płynami, notorycznie się czymś oblewamy, tuż przed wejściem na wizję na przykład.
M: Prześladuje mnie też pękająca i farbująca odzież. Ostatnio pękły mi jeansy, tuż przed tym, jak mieliśmy się żegnać z widzami. Próbuję to jakoś ukryć, a Dorota na to: o Boże, co on tam ma, dziurę... i wybucha salwą śmiechu.
D: Trzeba też umieć wybrnąć z takich sytuacji, że na przykład nagle nie ma gościa, bo przez śnieżycę nie dojechał do studia.
M: Albo gdy łączymy się w programie ze studiem „Faktów” i na ekranie pojawia się Kuba Sobieniowski, który zerka nerwowo na zegarek, ewidentnie się gdzieś spieszy. Pytam więc: „Tak na szybko, co dziś w „Faktach?”. Na to Kuba: „Wszystko można zawrzeć w jednym słowie: piłka, piłka, piłka”. Wówczas odpowiadam: „Bardzo dziękujemy, to był Kuba Sobieniowski” i schodzę z anteny, chociaż łączenie z „Faktami” miało jeszcze trwać. Trzeba było wtedy zobaczyć minę Sobieniowskiego!

Kobiety cenią panią za szczerość, za charakter, za to, że nie boi się mówić o tym, co myśli. Za to, że mówi pani wprost, że ma dużo w głowie, a kilka dodatkowych kilogramów nie powinno być dla nas problemem. Że powinnyśmy przestać „chcieć być Anją Rubik”. Jak siebie zaakceptować?
D: Trzeba być sobą. Nie lubię plastikowych ludzi. Jaka to męka, że trzeba coś udawać, kogoś odgrywać. A że nie ma ludzi idealnych? To chyba dobrze. Różne telewizje na świecie szukają ludzi wyrazistych, takich, którzy mają interesującą osobowość, charakter. Są mądrzy, mają coś do powiedzenia. Uważam, że powinniśmy się skupić na tych ludziach, którzy mają coś do powiedzenia, a nie tylko na tych, sprawdzających w lustrze, który profil, prawy czy lewy, mają ładniejszy.

„Coraz więcej polskich kobiet równa do poziomu plastikowej lalki z sex shopu” - powiedział pan kiedyś w wywiadzie. Jaki typ kobiet lubi Marcin Prokop?
M: Zawodowo lubię kobiety konkretne, które wiedzą, czego chcą. Prywatnie wolę kobiety, które mają taką cichą nienachalną charyzmę, takie, które nie muszą manifestować siebie strojem czy zachowaniem. Niestety, kobiety przebojowe myślą, że muszą być głośne i nadaktywne, by były zauważone. Takie kobiety wydają mi się mało pociągające, raczej zwracam uwagę na tę, która siedzi najciszej i zapada się w fotel najgłębiej, a nie na tę, która tańczy na stole, boso.

W „Ogniu pytań” powiedział Pan o sobie, że Marcin Prokop to „lody wielosmakowe w pysznym waflu”. Jakie smaki ma ta osobowość?
M: To zależy od okoliczności. Ja się raczej chowam przed ludźmi, nie jestem wielbicielem tłumnych spotkań, czerwonych dywanów, ścianek. To telewizja jest miejscem, gdzie spełniam swoją społeczną funkcję. Czas prywatny, którego mam mało, w całości poświęcam rodzinie i przyjaciołom. Jestem introwertykiem, a telewizja wydobywa ze mnie ten ekstrawertyczny pierwiastek.
D: Ja bym powiedziała nawet, że ekstraekstrawertyczny.

A za co Marcin ceni Dorotę?
M: Za wiele cech, za które kocha ją cały naród. Nie tylko polski.
D: Jezus....
M: I kupują medaliki z jej podobizną, które leczą wszelkie choroby. A tak poważnie, cenię ja za to, że ma w sobie mnóstwo empatii i innych przymiotów, które tną jak brzytwa, a które jest pani w stanie wyrecytować w nocy z pamięci. Dorota działa jak napalm na wietnamską dżunglę, a czasami jak balsam na zrogowaciały naskórek. I człowiek łagodnieje. Potrafi być różnym lekarstwem, w zależności od tego, jaka to choroba.

Co Dorota zmieniłaby w Marcinie?
M: No, no... opowiadaj.
D: Troszkę bym mu nóżki przycięła. Jak nie założę obcasów, to toczę się wokół niego jak taka kulka. Obcięłabym mu trochę centymetrów i tyle. Nic bym w Marcinie nie zmieniała. Podoba mi się taki, jaki jest.

Różnica wzrostu między wami wynosi...
M: Ile mierzysz?
D: 165 cm.
M: Dobre pół metra... tyle, co pół Hołowni. Na szczęście telewizja umie nas ustawić i usadzić, że tego aż tak nie widać.

rozmawiała Kasia Sklepik

rozmawiała Kasia Sklepik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.