Stanisława Ryster: Nie chcę popłuczyn po „Wielkiej Grze”
„Wielka Gra” zawsze była niechcianym dzieckiem. Tyle że władzom, obojętnie jakim, ciężko było ją zdjąć, bo to był program misyjny - mówi jej prowadząca Stanisława Ryster.
- Co się takiego stało, że ludzie za Panią zatęsknili?
- Pytaj się tych ludzi (śmiech). Ale mnie jest bardzo miło. I bardzo mnie to cieszy.
- Zniknęła Pani z ekranu w 2006 roku.
- We wrześniu będzie 10 lat.
- Co Pani przez ten czas robiła?
- Starałam się robić to, co każdy emeryt. Czyli nic. Co mogłam zrobić? Dokonało się ostre cięcie, zakończyła się praca. Takie jest życie. A że ludzie zatęsknili, to, jak mi się wydaje, dlatego, że „Wielka Gra” to był program niezwykle uczciwie robiony. I to było widać, że nie ma w nim żadnych przekrętów. I nigdy nie było chęci, żeby zawodnika zniszczyć.
- Czy to nie jest paradoks, że pozbyto się Pani z telewizji za rządów PiS, a teraz, znów za rządów PiS, proponują Pani powrót?
- Nigdy nie rozpatrywałam tego politycznie. Politykę mam w nosie. Nie wiem, czym się kierował poprzedni prezes, nie wiem, czym się kieruje obecny. „Wielka Gra” nigdy nie była programem politycznym. To było popularyzowanie czystej wiedzy. Obojętnie, czy działo się to w głębokiej komunie, bo przecież zaczynałam w 1976 roku. Nikt mnie nigdy nie pytał, dlaczego nie należę do partii.
- Teraz zadzwonił do Pani Maciej Chmiel, dyrektor Programu Drugiego TVP.
- Może zatęsknili za normalnym programem? Chociaż, jak czytam w gazetach - podobno dyrektor miał tak powiedzieć - że obawia się tego, że dzisiejsza publiczność nie wytrzyma powolnego tempa „Wielkiej Gry”. No, to myślę sobie, można robić wyścigi w workach - kto pierwszy dobiegnie, ten odpowiada.
(Śmiech). - Ale jaką propozycję Pani złożył?
- Powiedział, że mają zamiar reaktywować tenże program i proponuje mi, żebym wzięła w tym udział. Odparłam, że według mnie jest to bez sensu. Dlatego, że jak odchodziłam z telewizji, to wszystkie odpowiedzi, na interpelacje zawodników, posłów, bo przecież pisano do Sejmu, posłowie też składali interpelacje, brzmiały jednakowo: że za dwa- trzy miesiące będzie w telewizji nowy, wspaniały teleturniej wiedzowy. Minęło 10 lat i ja tego teleturnieju w telewizji nie widzę. Ale, jeśli mówimy o reaktywacji, to uważam, że ten program powinien być taki, jaki był, a nie coś pod szyldem „Wielkiej Gry”. No, bo co to znaczy zwiększyć tempo? Ja nie miałam montażu. To był program jeden do jednego - tyle, ile trwało nagranie, tyle program trwał na antenie. To był autentyk. Nie widzę też tego, żebym miała tak szybko bleblać, jak teraz robią to dziennikarze. Dziś słuchałam takiego dziennikarza, w TVN 24. No, myślałam, że zwariuję.
- Żaden program nie zwrócił Pani uwagi w telewizji od tego czasu?
- No, przecież nie było żadnych wiedzowych programów.
- „Jeden z dziesięciu”?
- To zupełnie co innego, to wiedza encyklopedyczna. W „Wielkiej Grze” zawodnicy prezentowali swoje hobby i wykazywali się wiedzą równą ekspertowi. Nie chciałabym, aby „Wielka Gra” wróciła okrojona.
- Możliwe jest żeby teraz, w cyfrowych, internetowych czasach, ten program był identyczny, jak wtedy?
- Ależ to jest strasznie ciężka robota, żeby to odnowić, powtórzyć. A skąd wziąć zawodników? Trzeba by co najmniej przez rok robić eliminacje. A tematy? Trzeba usiąść z ekspertami, sprawdzić, czy są do nich opracowania. Pamiętam, jak Janusz Ekiert kilka razy miał kłopot, przy okazji pomysłów na temat o kompozytorach, bo opracowania dotyczące niektórych z nich nie były tłumaczone na język polski. A ja nie wymagałam od zawodników znajomości obcych języków. Obowiązywały wyłącznie źródła w Bibliotece Narodowej.
- Jak to możliwe, że ten program robiliście tylko we dwójkę - Pani i producent? Dzisiaj są rzesze asystentów, asystenci asystentów...
- A, tak. Śmieszy mnie, kiedy dzwonią do mnie z telewizji z propozycją udziału w jakimś programie. Nigdy nie dzwoni autor programu. Zawsze słyszę: „Jestem asystentem, asystentką pana redaktora takiego a takiego”. Ja nie miałam nigdy asystenta. Dlaczego miałby ktoś inny dzwonić do eksperta, jeśli to ja chciałam go zaangażować? Dzwoniłam, przedstawiałam się, mówiłam dokładnie, czego oczekuję merytorycznie. Następnie przekazywałam słuchawkę Andrzejowi Madrjasowi, producentowi, który dokładnie mówił, ile ekspert będzie zarabiał. Ile dostanie, kiedy przyjdzie do studia, a temat się nie zmieści, ile, jeśli gra zostanie przerwana, ile za pytania na eliminacje. Wszystko było jasne. A kiedy do mnie dzwonią z prośbą o udział w jakimś programie, to jeszcze nigdy nie usłyszałam „za ile”? Ja nie pracuję charytatywnie.
- Do jakich programów Panią zapraszano?
- O Jezus, były tego dziesiątki! Od „Kocham cię Polsko”, przez teleturnieje typu „Familiada”. Cui bono ja mam przyjść za darmo, ubrać się, uczesać, umalować? Prowadzący zarabia, operator zarabia, ja - nie. To ma być dla mnie chwała, że się pokażę w telewizji? Ostatnio dzwonili, żebym wręczała telekamery. Żeby choć słowo padło! To ja mam sobie sprawić nową kieckę na estradę, pójść do fryzjera, a nie ma słowa na temat wynagrodzenia? To ma być ciągle dla mnie zaszczyt. Gdybym miała 20 lat i chciała być celebrytką, na ściankach stać, to może bym biegała.
-- Wygląda jednak na to, że nadchodzi renesans dawnych programów, bo ma wrócić i „Sonda” i „Pegaz”.
- „Pegaza” nietrudno zrobić. Wystarczy znaleźć osobę, która naprawdę się zna na kulturze, wie, co ważne, którego z malarzy, pisarzy zaprosić do rozmowy, jakimi filmami to okrasić. A „Wielka Gra”? Załatw zawodników, ekspertów, wymyśl tematy, napisz pytania, Boże złoty!
- Zastanawiam się jednak, co musiało się wydarzyć przez te lata, że Polacy zatęsknili za tym, co było kiedyś w telewizji.
- No przecież, jak zdjęli „Wielką Grę”, to hałasu było dwa razy tyle, niż teraz. Ludzie zatrzymywali mnie na ulicy, pytali: „Ale co się stało?” Nie wiem. Taki był kaprys ówczesnego prezesa. Może mój nos mu się nie podobał?
- Może teraz zadziałała Pani legenda? A może ludzie mają już dosyć tych plastikowych, płytkich programów? „Wielka Gra” miała tak wyśrubowany poziom, że aż stała się modna. Snobowano się na „Wielką Grę”.
- Wielokrotnie mówili mi zawodnicy, zwłaszcza młodzi, że pani w szkole kazała im oglądać „Wielką Grę”. No, ale przecież główny zarzut był taki, że ten teleturniej oglądają tylko ludzie starzy, od sześćdziesiątki wzwyż.
- A może władze telewizji poważnie pomyślały, że dość tej mizerii i głupoty, czas edukować społeczeństwo?
- U mnie zawodnicy nawet inaczej się zachowywali. Przez lata apelowałam, że powinien dobry socjolog zająć się moimi zawodnikami. Do dziś piszą, że Ryster do studia bez marynarki nie wpuści. Tak! Dalej jestem za tym i nie uważam, że to jest jakiś staroć. Zachód dawno odszedł od tego, że się przychodzi w dziurawych dżinsach i brudnym podkoszulku. Trzeba się ubierać odpowiednio do pory dnia i sytuacji. Tłumaczyłam: „Idziecie w sobotę z wizytą do telewidza. Czy jak pan idzie do cioci na imieniny, to wkłada wyciągnięty sweterek?”
- To wróci Pani do telewizji? Myśli o jakiejś formule?
- Nie chcę popłuczyn po „Wielkiej Grze”. Jeśli się mówi o reaktywacji, to powinna być reaktywacja, ale czytam, czy ludzie to wytrzymają, bo nie takie tempo. To jakie ma być tempo? Jaki ma być show? Zresztą, nawet jak patrzę na te kabarety, to myślę sobie: „Jezus Maria!”
- W ogóle rozrywka w telewizji się Pani podoba?
- A gdzie masz tę rozrywkę? Ja nic takiego nie widzę. Nic mnie nie rozrywa. To, co uważam, że jest dobre, złazi z anteny.
- A jeśli zrobią „Wielką Grę” bez Pani?
- To będzie mi bardzo przykro. Jak mnie zwolnili, to przeżyłam szok. Zrobiono to perfidnie. Zajmowałam za dużo czasu na antenie. A ile reklam wtedy można by było zmieścić! To jaką ja mogę mieć chęć, aby wracać do telewizji?
- Przeżyła Pani wielu prezesów, wiele epok. O Macieju Szczepańskim mówiło się, że zamordysta. To prawda?
- Nie miałam z nim nic wspólnego. Raz jechałam z nim w windzie i źle go potraktowałam, bo nie wiedziałam, że to on. Wchodzi jakiś facet i zwraca się do mnie: „Czy odpowiedziała pani Iwaszkiewiczowi na jego list”? Myślę w duchu: „A co cię to obchodzi”, ale zimno mówię: „Jeszcze nie, ale odpowiem”. Wysiadając na 9 pietrze, gdzie mieścił się gabinet prezesa radiokomitetu, przypomniał, żeby odpowiedzieć. Wróciłam do pokoju, myślę: „Może to był Szczepański?” Tak właśnie wiedziałam, jak wyglądał mój prezes. Zadzwoniłam do znajomego, który pracował blisko niego i pytam, jak Szczepański jest dziś ubrany. Potwierdził.
- O co chodziło z tym listem Iwaszkiewicza?
- Już nie pamiętam. Może chodziło mu o to, że wśród ekspertów nie zasiada jedna z jego córek?
- Który z prezesów TVP dobrze się w Pani pamięci zapisał?
- Nie miałam z nimi kontaktów i jak najdalej od nich. Ale grzeczny, miły, zawsze kłaniający się był Robert Kwiatkowski. Raz walczyłam o podwyższenie nagrody. Wkurzyłam się. Dwójka nic w tej mierze nie robi, to sama sobie zadzwonię do prezesa. Zwykle w telewizji było tak, że kiedy się dzwoniło do prezesa, to sekretarka mówiła, że nie wiadomo kiedy, że teraz pan prezes ma spotkanie, a teraz jest w toalecie, a ja do pani oddzwonię. I wszystko się rozmywało. Dzwonię więc, przedstawiam się, mówię, że chcę rozmawiać z prezesem. I słyszę: „Łączę”. Matko! Ja nawet nie wiem, co chcę mu powiedzieć, prócz tego, że chcę większą nagrodę dla zawodników. I tak powiedziałam. Powiedział: „Dobrze”. I zwiększył do 40 tysięcy.
- Podobno ci, co wygrywali u Pani po kilkanaście razy, żyli z „Wielkiej Gry”?
- Nie wygrywali pod rząd. Zwykle od wygranej ileś czasu minęło.
- Ale przecież nie były to znowu wielkie pieniądze?
- Też tak uważam. Kiedy odchodziłam, to nadal było 40 tysięcy złotych, żadna wielka suma. Pijaczki wołały za mną na parkingach: „O, Wielka Gra, mała wygrana!” Ale nie było interesu, aby zwiększyć nagrodę. Powiedziałabym, że „Wielka Gra” zawsze była niechcianym dzieckiem. Tyle, że ciężko ją było władzom, obojętnie jakim, zdjąć, bo to był program misyjny. Nie usłyszałam jednak: „Czego potrzebujesz? Co ci dać?” Nigdy. Niezależnie od tego, jakie były opcje polityczne, zawsze ta „Wielka Gra” stała im kością w gardle. Również przez to, że niewiele mogli mi powiedzieć, nie mogli dyrygować. A chciano. Czasem miałam takie propozycje, że tylko siąść i płakać. Znany reżyser, zresztą bardzo fajny facet, nazwiska nie będę mówić, powiada raz: „Wiesz, ty tak rządzisz w studiu, to ja ci postawię takie wysokie krzesło, jak mają sędziowie w tenisie. I ty będziesz z góry rządzić”. Odpowiadam: „A jak sobie wyobrażasz, jak ja będę na to krzesło wchodzić? Tyłkiem do ludzi? A jak schodzić, bo przecież schodzę i gratuluję wygranej. To też będę tak dziarsko na obcasach zbiegać na dół? A może mi powiesz, jak mecenas ma mi podawać pytania”? No, to wpadł na kolejny pomysł: „Meleksem będziesz wjeżdżać do studia, a z tyłu będą leżały pytania”. Matko jedyna! Są raptem trzy tematy, w trzech kopertach: zestaw pierwszy, zestaw drugi, finał. Z tego powodu mam z platformą wjeżdżać? Jeden z moich szefów zaproponował: „Wiesz, zrobimy szum w programie, ogier będzie główną nagrodą”.
- Ogier?!
- Ogier. Powiedziałam: „To ty będziesz koło tego ogiera stał. Bo ja do niego nie podejdę”. Zresztą, ja takie pomysły już przerabiałam. Kiedyś, kiedyś, Sobiesław Zasada zaoferował się, a ja na to poszłam, że jako nagrodę dodatkową ufunduje małego mercedesa. Takie to było, maleńkie, dla dzieci, ale z normalnym silnikiem i jeździło. Wygrał jeden facet, akurat temat był samochodowy. Wiesz jak on płakał? Nie miał tego czym przewieźć, a sam nie mógł w to wsiąść. Nie miał jak wyjechać z tym z telewizji. Producent wynajął mu jakiegoś busa, żeby pojechał z tym na dworzec. Potem okazało się, że nie mieści się to w przedziale w pociągu. Gehenna! W końcu, kiedy udało mu się dotrzeć z tym do domu, pojechał z synem na stację, żeby zatankować. I zniszczyli mercedesa całkowicie, bo nikomu do głowy nie przyszło, że to jest ropniak i nalali benzyny. To wyobrażasz sobie, co byłoby z ogierem? Jak ten zawodnik z telewizji z nim wyjdzie? I co, jeśli nie jeździ konno?
- I gdzie go będzie trzymał? Na balkonie? (śmiech). W telewizji widziała Pani już chyba wszystko. I pomyśleć, że kiedy do niej trafiła, to miała być pogodynką.
- Do prehistorii wracasz. Tak. Startowałam na pogodynkę, ale ponieważ na temat pogody wiedziałam tyle, co i ty, to czytałam wiadomości, robiłam programy młodzieżowe.
- Jak to się stało, że zaproponowano Pani prowadzenie „Wielkiej Gry”?
- Polecenie służbowe. Ale to wszystko miałam w jednym palcu, bo od początku to robiłam.
- Kim byli zawodnicy?
- Przyjeżdżali z całej Polski. Nigdy nie miałam mniej ludzi, niż 150-200 do każdego tematu, choćby był najtrudniejszy.
- No, chyba, że chodziło o Zofię Nałkowską. Wtedy nikt się nie pojawił.
- Raz na sto lat to się zdarzyło. Ale kiedy raz ekspert zaproponował mi temat: „Wielkie podboje Turków osmańskich”, powiedziałam: „Panie profesorze, kto na to przyjdzie!” I wiesz, jakie tłumy były? Nigdy nic nie wiadomo. Pamiętam, jak się śmiano ze mnie, gdy ogłosiłam „Trylogię”. Mówiono: „Kto dziś „Trylogię czyta?” Zwaliła się nawet młodzież, która nie mogła jeszcze wziąć udziału w programie, przyszli starsi. Całe kawałki cytowali sobie na pamięć.
- Miała Pani potem kontakt z zawodnikami?
- Oj tak. Do tej pory. Nawet ostatnio przyjechał jeden mój ukochany zawodnik, poszliśmy na obiad, pogadaliśmy. Przysyłają kartki na święta, z urlopów, dzwonią.
- Niektórzy się w Pani zakochiwali.
- Eeee... Ale w swoich miejscowościach witani byli z pełną estymą.
- Dostawali listy od prezydentów, wójtowie ściskali im dłonie.
- Tak, tak, prezydent Wojciech Szczurek napisał jednemu: „Jestem dumny, że jest Pan obywatelem Gdyni”. Mieli propozycje monograficznych wykładów. Oni naprawdę wiedzieli więcej.
- Publiczność też się garnęła. Dziś telewizja płaci publiczności za przychodzenie do programów.
- Nigdy w życiu! My publiczności nie mogliśmy zmieścić. I nie było animatora publiczności, który by wskazywał: „Krótkie brawa”, „Długie brawa”. Było spontanicznie i szczerze. Jak ktoś wygrywał w pięknym stylu, publiczność wstawała i na stojąco biła brawo. Ekspertów też miałam uroczych. Po programie siadaliśmy w bufecie, zamawialiśmy coś do jedzenia, gadaliśmy. Kilka razy w roku szliśmy razem na wspólną kolacje. Jezu, jak było wesoło, jak fajnie! Dziś ludzie odwalą robotę i uciekają.
- Jakie tematy w „Wielkiej Grze” Pani sama najbardziej lubiła?
- Biograficzne. Zakochałam się w powiedzonkach Oscara Wilde’a, uważałam, że są najpiękniejsze. Jak np. „Pokochać siebie, to początek romansu na całe życie”. Tylko człowiek, który kocha siebie, może coś w życiu zdziałać. Najgorsi są ludzie z kompleksami, Ciągle wietrzą spiski, wiecznie są pokrzywdzeni. O, przypomniało mi się coś jeszcze z Oscara Wilde’a, jak pojechał do Stanów Zjednoczonych. Celnik pyta go: „Co pan ma do oclenia”? Oscar Wilde na to: „Oprócz swego geniuszu - nic” (śmiech). Teraz, bywa rozwiązuję krzyżówki, wpisuję hasła odruchowo i czasem zastanawiam się, skąd ja to wiem? Z „Wielkiej Gry” muszę wiedzieć, no, bo skąd?
- Jak to skąd. Z tego geniuszu!
- (Śmiech). Tylko nikt mnie o cło nie pyta.
- Jakie Pani miała profity z tego, że prowadziła ten program, prócz szacunku ludzi? Na przykład w czasach PRL? Była kiełbasa spod lady?
- To oczywiście. A przede wszystkim benzyna!
- No, tak, była na kartki. Podjeżdżała Pani na stację...
- … wieczorową porą (śmiech). Nigdy nie spotkałam się z niechęcią, chamstwem, z pogardliwym: „O, wielka mi gwiazda”.
- Co to znaczy być gwiazdą?
- W Polsce nie ma gwiazd. Co ze mnie za gwiazda? Gwiazda jeździ z wózkiem na zakupy? Celebrytki czasami robią z siebie gwiazdy, ale nie są gwiazdami. Meryl Streep jest dla mnie gwiazdą. I paru innych aktorów. W Polsce Kożuchowka się wyróżnia. Jest inna. Reszta to zgroza. Idę do teatru, słucham i zastanawiam się, co oni mówią? Nie można zrozumieć.
- Faflunią?
- Jeszcze jak wyjdzie na scenę stary aktor, to ja rozumiem każdą literę, jaką wypowiada. A te młode aktorki doprowadzają mnie do szału: „Dzisjej”. W każdej reklamie jest „dzisjej” i „mjiłosc”. A błędy? Radio nastawiłam, nie wiem, czy to było ZET, czy Trójka i dziennikarka czyta, że gdzieś wygrała „junta” wojskowa. Myślę: „Rany Boskie, przejęzyczyła się”. Ale za chwilę znowu była „junta”. Jak nie wiesz, to zapytaj!
- Czegoś Pani żałuje?
- Nie mam zwyczaju się oglądać. Nie trzymam listów miłosnych czerwoną kokardką przewiązanych.
- Po dwóch małżeństwach miłości Pani już nie znalazła.
- A nie szukała!
- Z pierwszym mężem to musiała być wielka miłość, jak Pani mając 20 lat ślub brała.
- To była głupota, wiesz? Dużo za wcześnie.
- A drugi raz?
- Każde wyjście za mąż wiąże się z wielkim ryzykiem. No, może gdybym spotkała Redforda... Śmieszy mnie, kiedy mówię, że nie lubię wysokich facetów, bo na bank dostanę pytanie: „ A,to kurdupli lubisz”? No, z jednej skrajności w drugą. Nie, nie lubię kurdupli, tylko mężczyzn średniego wzrostu. Podobało mi się, jak gdzieś napisali o mnie: „Dwa śluby, dwa rozwody i dwa koty” (śmiech).
- Ale to po ostatnim rozwodzie nie biegała już Pani na randki?
- Pewnie, że biegałam. Tylko, śmieję się, że jedyny mężczyzna, któremu pozostałam wierna, to mój fryzjer.
- Nadal są dwa koty?
- No, niestety, moja śliczna Tosia umarła. Ale z kotami jest tak, że nie ja mam kota, tylko kot ma mnie. Moja ma 14 lat, ale wciąż wygląda na młodą. Patrzę na nią i mówię: „Cholera, ani jednej zmarszczki!”
- Pani sobie zmarszczek nie wygładza.
- Nie. Ale nie protestuję, jak ktoś to robi. Ja bym nie zrobiła tego ze strachu. Chora jestem, jak krew mi mają pobrać. Za to nie siwieję. Zawsze byłam jasną blondynką, a na starość włosy mi ciemnieją. Koleżanki mówią, że wyłazi ze mnie szwarccharakter (śmiech).
- Jest coś, co by Pani chciała jeszcze w tym życiu zrobić?
- Chciałabym dobrze żyć i robić to, co ja chcę. A nie zanosi się na to (śmiech). Chciałabym jeździć, patrzeć, oglądać, od tyłu zaglądać, jak ludzie żyją. Interesuje mnie Basen Morza Śródziemnego. Lubię zapach tego morza. Zwiedzać wyspy, tam jest inne powietrze. I masa kotów! Włochy - każde miejsce. Lody i makarony uwielbiam. A potem wracałam do Polski - i bach, pałą po głowie. Zwłaszcza w Warszawie. Wszystko takie nadęte. Nieuprzejmość, agresja i ten straszny pośpiech, nie wiadomo gdzie, jakbyśmy byli najbardziej pracowitym narodem świata.
- Czym dla Pani była „Wielka Gra”?
- Szczęściem, że robiłam to, co kocham. Nie pracowałam dla pieniędzy. Ja to lubiłam. To jest szczęście - jeśli można całe życie zawodowe robić to, co się lubi.
Stanisława Ryster | Z wykształcenia jest prawniczką, ale całe swoje zawodowe życie przepracowała w TVP. Początkowo miała być pogodynką, szybko jednak zaczęła czytać „Wiadomości” i pracować przy programach młodzieżowych. W 1976 roku otrzymała polecenie służbowe: miała poprowadzić teleturniej „Wielka Gra”. Program utrzymał się na antenie przez 31 lat. O jego zdjęciu zadecydował w 2006 roku ówczesny prezes TVP Bronisław Wildstein |
Rozmawiała: Anita Czupryn