Społeczeństwo. Kiedy rodzic zabija własne dziecko
Mają się swoim dzieckiem opiekować, mają sprawić, żeby czuło się bezpieczne. Nie zawsze tak się dzieje. Czasami podnoszą na niego rękę, czasami zabijają. A wtedy słowa, które słychać od tych, którzy żyli obok, brzmią najczęściej tak samo: szok, niedowierzanie. Opowiadają: To była normalna rodzina, porządni ludzie...
Sam zadzwonił na policję. Powiedział, że zabił 10-letnią córkę. Potem wyskoczył z okna mieszkania, w którym żył ze swoją rodziną. Został przetransportowany do szpitala. Nie udało się go uratować. Dziewczynka zmarła na skutek zadanych przez ojca ran.
52-latek, bo to on dokonał tej potwornej zbrodni, a potem targnął się na życie, razem z partnerką Iwoną prowadził lokal w Inowrocławiu, wzięli udział w „Kuchennych rewolucjach”. Para miała dwójkę dzieci: w wieku 10 i 15 lat.
- On by dla nich zrobił dosłownie wszystko. Nigdy nie stała im się krzywda. Bardzo je kochał i chciał dla nich jak najlepiej. Nie wiemy, co tam się mogło wydarzyć i dlaczego doszło do takiej tragedii. Jesteśmy wstrząśnięci tym wszystkim - mówili w rozmowie z WP.pl brat i bratowa pani Iwony.
- Pomagałam Olkowi i Iwonie w wychowywaniu dzieci. Kiedy oni byli zajęci restauracją, ja pilnowałam, odrabiałam z nimi lekcje, bawiłam się. Ostatnie dni chorowałam, nie za bardzo mogłam wychodzić z domu. Bardzo przeżywam to, co się wydarzyło - dodała mama pani Iwony.
Rodzina zapewnia, że Olek bardzo kochał córki. Sąsiedzi znali mężczyznę od dziecka.- Szok, człowiek się nie spodziewał. To była normalna rodzina. Zawsze mówili „Dzień dobry” z uśmiechem. Tego dnia obudził mnie ogromny huk, potem pogotowie, policja. Nic wcześniej nie wskazywało, żeby tam coś złego się działo. Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, dziewczynka przecież nie była niczemu winna - powiedziała portalowi WP.pl pani Daniela.
Odcinek „Kuchennych rewolucji” z ich udziałem został wyemitowany na antenie TVN w kwietniu ubiegłego roku. Nie brakowało w nim emocji.
„Pracownicy restauracji mówili o tym, że właściciel jest chorobliwie oszczędny. Między nim a partnerką dochodziło też do kłótni. Krzyki było słychać w całym lokalu. Magdzie Gessler nie spodobało się zachowanie właściciela i stwierdziła, że nie chce z nim pracować, a na czas tworzenia nowego menu nie chciała go widzieć” - donosi „Fakt”.
Mimo tych trudności, rewolucja ostatecznie zakończyła się sukcesem, a restauracja cieszyła się zainteresowaniem mieszkańców.
Jak jednak twierdzi informator „Super Expressu”, niedługo po programie Aleksander M. trafił do szpitala. Powody hospitalizacji nie są jasne. Rozmówca gazety twierdzi także, że w ostatnim czasie do szpitala psychiatrycznego trafiła partnerka mężczyzny. Z tego właśnie powodu miało nie być jej w domu w chwili tragedii. - Znałam go od małego. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało (...). Najpierw on w szpitalu, potem jego partnerka. Niestety, już nigdy nie dowiemy się, co tam zaszło i co siedziało w jego głowie - mówi portalowi WP.pl jedna z sąsiadek.
Tak jest najczęściej: normalna rodzina, porządni ludzie. I te same słowa powtarzane przez sąsiadów: „Szok, niedowierzanie, nie możemy uwierzyć”.
- W tym przypadku nie ma mowy o samobójstwie rozszerzonym. To samobójstwo połączone z zabójstwem - mówi Brunon Hołyst, kryminolog. - Takie zabójstwa, zabójstwa dzieci dokonane przez rodziców, umykają wszelkiej intelektualnej interpretacji. Moim zdaniem takich czynów dokonują psychopaci - dodaje kryminolog.
W lipcu 2019 roku wszyscy trzymali kciuki za małego Dawida Żukowskiego. Inna rzecz, że takiej akcji poszukiwawczej jeszcze w historii polskiej policji nie było. Setki osób: strażaków, policjantów, terytorialsów, mieszańców Grodziska Mazowieckiego, do tego śmigłowce i drony przez ponad tydzień próbowało trafić na ślad 5-letniego chłopca.
Dawida z domu swoich rodziców w Grodzisku Mazowieckim zabrał ojciec. Miał go zawieźć do Warszawy, do matki. Relacje między rodzicami Dawida nie były najlepsze. Kobieta, wówczas 31-letnia Rosjanka, poznała Pawła Ż., gdy ten był na wyjeździe służbowym. Kilka lat wcześniej przyjechała do Polski, po poznaniu mężczyzny zamieszkali z synem w Grodzisku Mazowieckim.
Na początku ich związek był zupełnie normalny, tworzyli szczęśliwą rodzinę, ale z czasem coś zaczęło się psuć. Jak donosiły media, ojciec Dawida, mimo że miał dobrą pracę i był w niej uważany za wzorowego pracownika, popadł w spore długi. Wszystko przez hazard, który pochłaniał sporo pieniędzy. W domu dochodziło do awantur. Kobieta pod koniec czerwca 2019 roku zgłosiła, że Piotr Ż. znęca się nad nią psychicznie, a trzy tygodnie później wyprowadziła się z synem do Warszawy. Nie miała w Polsce rodziny, była nauczycielką języka rosyjskiego w centrum kulturalnym w Warszawie.
Na początku lipca Piotr Ż. skodą fabią odwoził do niej syna. Chłopiec jednak nigdy do matki nie dotarł, za to Piotr Ż. w okolicach Grodziska Mazowieckiego rzucił się pod pociąg relacji Skierniewice - Warszawa. Maszynista składu twierdzi, że zrobił to celowo. Czekał, a kiedy zbliżał się skład, rzucił się na tory. Nie było przy nim Dawida. Matka około północy zgłosiła zaginięcie syna.
Śledczy, minuta po minucie, odtworzyli ostatnie godziny życia mężczyzny. Paweł Ż. wyjechał z Grodziska Mazowieckiego w stronę Warszawy i przyjechał w okolice lotniska Okęcie. Chciał pokazać synowi startujące i lądujące samoloty. Jeszcze przed godz. 18 Dawid rozmawiał ze swoją mamą. Zamienili kilka zdań; jak wynika z relacji kobiety, chłopiec był spokojny, w każdym razie nic nie wskazywało na to, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Dwie godziny później Piotr Ż. wracał do Grodziska, prawdopodobnie już sam. Zatrzymywał się dwa razy przy wyjściu ewakuacyjnym wzdłuż trasy A2 w okolicach węzła Konotopa. Po raz pierwszy na około 40 minut, gdy jechał do Warszawy. Wtedy też miał rozmawiać z matką Dawida; to nie była łatwa rozmowa: kobieta powiedziała mu, że chce rozwodu. Miał jej po tej rozmowie wysłać esemesa, pisał, że nigdy już nie zobaczy syna. Drugi raz w tym miejscu (po przeciwnej stronie trasy) samochód stanął na 15 minut, gdy Piotr Ż. wracał do Grodziska Mazowieckiego. Policjanci trzy razy przeczesywali teren wokół tego miejsca. Nic, ani śladu dziecka. Ojciec Dawida, zanim poszedł na tory, wstąpił do kościoła. Był sam, przynajmniej tak wynika z nagrań monitoringu. Chłopiec zniknął więc gdzieś na trasie między Warszawą a Grodziskiem Mazowieckim. Zabił go ojciec? Ukrył? Przekazał komuś? Te pytania długo pozostawały bez odpowiedzi. Ciało chłopca odkryto w zaroślach obok jednego ze stawów przy trasie Warszawa- Grodzisk Mazowiecki, po dziesięciu dniach akcji poszukiwawczej.
- Rodzicie zbijają swoje dzieci z różnych powodów: bo przeszkadzają im w realizacji swoich planów, bo nie czują do nich miłości, bo chcą w ten sposób ukarać partnera. To zabójstwa wbrew instynktowi rodzicielskiemu. Dziecko powinno być przecież owocem miłości, a w tych przypadkach najczęściej nie jest - mówi Brunon Hołyst.
Proces Katarzyny Waśniewskiej, którą uznano za winną zabójstwa córki, śledziło 75 dziennikarzy z 70 redakcji. 24 stycznia minęło 11 lat od śmierci sześciomiesięcznej dziewczynki.
We wtorek, 24 stycznia 2012 roku, do wszystkich redakcji na Śląsku i w Zagłębiu trafił komunikat o porwanej w Sosnowcu sześciomiesięcznej dziewczynce. Jej matka, Katarzyna, miała zostać napadnięta, uderzona w głowę, a dziecko porwane z wózka tuż przed blokiem, w którym mieszkali dziadkowie dziewczynki.
Postawiono na nogi cały garnizon policji, rozpoczęły się poszukiwania maleńkiej Magdy. Mieszkańcy Sosnowca i innych miast byli bardzo zaangażowani. Plakaty z wizerunkiem dziewczynki wisiały na każdym słupie. O zaginięciu Madzi mówiły wszystkie stacje telewizyjne i radiowe. Zdjęcia dziewczynki były na pierwszych stronach gazet i portali internetowych. Liczył się czas.
Sprawę zaginięcia małej Madzi na początku prowadziły Komenda Miejska Policji w Sosnowcu i tamtejsza Prokuratura Rejonowa. Już wtedy było wiadomo, że Katarzyna jest wyrachowana. Przedstawiła historię, w której wykorzystała prawdziwą osobę: mężczyznę, który szedł za nią w beżowej kurtce z szarym paskiem. Powiedziała policjantom, że to on ją napadł, uderzył w głowę i porwał dziecko. Policjanci istotnie widzieli na monitoringu miejskim opisywanego mężczyznę. Odnaleźli go po dwóch dniach. Miał żelazne alibi. Ta informacja nigdy nie przedostała się do mediów. Śledczy wiedzieli, że Katarzyna może próbować zacierać ślady, mataczyć lub obrócić opinię publiczną przeciw nim. Grała wymyśloną przez siebie rolę w historii z porwaniem dziecka.
W pierwszych przekazach medialnych nie pokazywała swojej twarzy - nawet wtedy, gdy wraz z mężem Bartłomiejem Waśniewskim prosiła porywacza, by oddał im dziecko. O tym, jak wygląda mama Madzi, po raz pierwszy dowiedzieliśmy się podczas konferencji prasowej. Zorganizował ją Krzysztof Rutkowski, którego biuro detektywistyczne włączyło się do sprawy.
- Staram się nie myśleć o najgorszym. Oddajcie mi Magdunię! - apelowała do porywaczy Katarzyna. - To jest taki cios, taki ból i gdyby nie leki, to pewnie opiekowałaby się mną służba zdrowia - mówiła dziennikarzom.
W tym czasie policjanci przeczesywali śródmieście Sosnow-ca, zatrzymywali samochody na ulicach, przesłuchiwani byli wszyscy mieszkańcy bloków z osiedla. Za pomoc w odnalezieniu Magdy wyznaczono nagrodę w wysokości ponad 100 tys. zł. 16 tysięcy złotych oferował sosnowiecki samorząd, komendant policji i osoby prywatne dla człowieka, który wskaże porywacza.
Oficjalnie policjanci szukali Madzi, operacyjnie jednak zbierali dowody, które obalały wersję o porwaniu. Śledczy z pamiętników matki Madzi do-wiedzieli się, że Waśniewska nie chciała dziecka. Gdy dowiedziała się o ciąży, myślała o aborcji. Była rozczarowana małżeństwem z Bartłomiejem. Jej znajomi mówili, że nie była emo-cjonalnie związana z córką. W końcu śledczy postanowili przeprowadzić kolejny dowód procesowy. Waśniewska miała jeszcze raz przejść trasę od drzwi kamienicy, w której wynajmowała wraz z mężem mieszkanie, do miejsca napaści i porwania. Sprawę już wtedy prowadził wprawny prokurator Zbigniew Grześkowiak.
W wywiadzie z dziennikarzem śledczym „Gazety Wyborczej” Marcinem Pietraszewskim Grześkowiak mówił: Pewnie pan nie uwierzy, ale jak tylko usłyszałem w radiu, że w Sosnowcu ktoś porwał dziecko, w luźnej rozmowie z kolegami z pracy, tak trochę cynicznie rzuciłem, że to pewnie jakaś banalna sprawa dzieciobójstwa.
Prokurator nie zdążył tego dowieść. Do sprawy włączył się Krzysztof Rutkowski, a wraz z nim powstał ogromny szum medialny. To jemu Katarzyna wyznała, że Magda nie żyje, a historię z porwaniem wymyśliła, bo się bała.
Cała rozmowa Waśniewskiej z detektywem Rutkowskim została nagrana, a nagranie trafiło do mediów. Stało się to po 10 dniach poszukiwań dziewczyn-ki. Na 3-minutowym nagraniu przekazanym przez detektywa Rutkowskiego stacji TVN24 widać matkę Magdy siedzącą na podłodze, która łamiącym się głosem opowiada o tym, jak doszło do nieszczęśliwego wypadku.
- Wyślizgnęła mi się, ten kocyk był taki śliski - mówiła.
Dziewczynka miała uderzyć główką w próg. Waśniewska wskazała Rutkowskiemu miejsce, w którym ukryła ciało dziecka. Potem biegli ustalili, że nie ma mowy o nieszczęśliwym wypadku: dziewczynka została zamordowana, matka ją udusiła.
Proces Katarzyny Waśniewskiej ruszył 17 lutego 2013 roku. - To była bardzo trudna i psychicznie wyczerpująca sprawa, bo chodziło przecież o sześciomiesięczne dziecko. Opinia publiczna była bardzo zbulwersowana, myślę, że ludzie nie rozumieli, że jestem adwokatem - obrońcą z urzędu, który nie mógł, ot tak, po prostu zrezygnować - wspomina adwokat Arkadiusz Ludwiczek, który bronił w sądzie Katarzyny Waśniewskiej.
Ostatecznie sąd skazał kobietę na 25 lat pozbawienia wolności. Prokuratura udowodniła, że zaplanowała zbrodnię i zabiła córkę, bo chciała zmienić swoje życie. Waśniewska nie przyznała się do winy, nie wyraziła też skruchy. Może ubiegać się o warunkowe zwolnienie po 20 latach, czyli najwcześniej w 2032 roku.
W sierpniu 2003 roku w spokojnym Czerniejowie pod Lublinem odkryto zbrodnię, obok której nie sposób było przejść obojętnie. W beczce po kiszonej kapuście znaleziono zwłoki pięciorga dzieci - noworodków, które zostały zamordowane tuż po narodzinach. Dwie córki państwa K. sprzątały swój rodzinny dom - wytoczona z piwnicy beczka po kiszonej kapuście śmierdziała, więc postanowiły ją umyć. Otworzyły wieko. Z plastikowej bańki wysunęły się ciała martwych dzieci. To było czterech chłopców i jedna dziewczynka. Badania genetyczne nie zostawiały wątpliwości: to dzieci państwa K., Jolanty i Andrzeja. Kobieta, jakby spodziewając się, że prawda w końcu wyjdzie na jaw, na kilka dni przed tym makabrycznym odkryciem tajemniczo zniknęła. Miesiąc później 38-latkę zatrzymano w Lublinie. Andrzej K. utrzymywał, że nie wiedział ani o ciążach żony, ani o zabójstwach dzieci.
Śledczy ustalili, że pięcioro noworodków zginęło w latach 1992-1998 - na długo przed odkryciem makabrycznej zbrod-ni. Do porodów i następujących chwilę później morderstw nie doszło w Czerniejowie, a w Lublinie, gdzie wówczas mieszkali K. Jolanta rodziła w wannie i topiła dzieci. Ciała zawijała w gazety i zamykała w zamrażarce. Później państwo K. przeprowadzili się do Czerniejowa. Martwe noworodki z zamrażarki przeniesiono do plastikowej beczki. Tam spoczywały latami i tam zostały odnalezione.
Ostatecznie Jolanta K. została skazana na 25 lat więzienia, a jej mąż na 8 lat pozbawienia wolności.
„Są kraje, w których problem dzieciobójstwa nie istnieje, a edukacja seksualna, świadomość kobiet i tolerancja społeczna są na tak wysokim poziomie, że nie notuje się w ogóle takich przypadków. W Polsce dokonał się ogromny postęp w porównaniu do okresu międzywojennego, ale problem wciąż istnieje” - pisze w artykule „Zbrodnie z bezradności” Małgorzata Pomarańska. I dalej: „Zabijanie nowo narodzonych dzieci towarzyszyło ludzkości od najdawniejszych czasów, różny był natomiast stosunek prawa i etyki do tego zjawiska. W niektórych epokach traktowano je zupełnie neutralnie i nie przewidywano żadnych kar za taki czyn, czasami było ono wręcz pożądane. Niektóre kultury dzieciobójstwo bardzo piętnowały”.
Pomarańska próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niektóre kobiety decydują się na tak desperacki czyn. Przytacza badania przeprowadzone przez Macieja Tarnawskiego, który przeanalizował 62 przypadki dzieciobójczyń, z czego 44 popełniło przestępstwo pod wpływem czynników „socjalno-środowiskowych”. Badane kobiety zabijały z różnych powodów, m.in. ze wstydu lub strachu przed reakcją otoczenia, podwpływem niechęci ojca dziecka, który nierzadko namawiał matkę do usunięcia ciąży, czasami nieślubne dziecko było przeszkodą do zawarcia związku małżeńskiego.
Również T. Kolarczyk w książce „Przestępczość kobiet” wskazuje na motywacje, jakimi kierują się niektóre dzieciobójczynie. Po przebadaniu 50 spraw doszedł do wniosku, że w 40 przypadkach kobietami kierowała obawa przed reakcją rodziny, zwłaszcza przed wyrzuceniem z domu, albo strach przed utratą perspektywy życiowej, zwłaszcza możliwości zawarcia w przyszłości związku małżeńskiego. W nielicznych przypadkach kobiety kierowały się obawą przed pogorszeniem się ich sytuacji materialnej.
Kilka miesięcy wcześniej, przed historią z Czerniejowa, równie makabrycznego odkrycia policjanci dokonali w Łodzi. Tu w jednym z mieszkań, również w beczkach, odkryto zwłoki dzieci. 5-letni Kamil miał umrzeć z powodów naturalnych. Jego ciało ojciec schował w plasti-kowej beczce. Brat bliźniak chłopca, Adaś, nie obudził się po tym, gdy za namową taty zażył relanium. Jego grobem również stała się niebieska beczka. Maleńka Karolina i bezimienny chłopczyk byli mordowani zaraz po narodzinach. Ich zwłoki także umieszczano w identycznych pojemnikach.
Biologiczni rodzice dzieci w 2004 roku stanęli przed sądem oskarżeni o zabójstwa. Oboje zostali skazani na dożywocie. Sąd Apelacyjny w Łodzi zmienił później ten wyrok, wymierzając Jad-widze N. karę 25 lat więzienia. Dożywocie dla jej męża zostało utrzymane.
W opinii społecznej pojęcie „matka” czy „ojciec” kojarzy się z dobrocią, miłością i troską. Więc kiedy rodzic zabija własne dziecko, to dramat, który zaprzecza wszystkim tym wartościom.
Współpraca: Katarzyna Kapusta-Gruchlik