Nic tak nie rani, jak odłamki wspomnień. Są bolesne, natrętne i mają smak przegranej. - Początkowo, gdy powstańcy odnosili sukcesy, był w warszawiakach ogromny entuzjazm dla naszej walki, przynosili nam jedzenie, oferowali lokum, zapraszali, żeby u nich nocować. Potem nas wyzywali, kazali się wynosić z tej czy innej ulicy, mieszkania. To było bardzo przykre - przypomina kapitan w stanie spoczynku Maria Dembek, katowiczanka z Sosnowca. Teraz też, gdy zbliża się rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, wsłuchuje się w dyskusje nad jego sensem, że decyzja o jego wywołaniu była błędem, że doprowadziła do zagłady Polaków, a stolicę obróciła w perzynę. Na wieść o wybuchu powstania Hitler nakazał zniszczyć miasto i zabić wszystkich jego mieszkańców, nie wyłączając dzieci. I Niemcy wykonywali ten bestialski rozkaz z wyjątkową skrupulatnością.
Militarnie powstańcy warszawscy byli bez szans. Ich męstwo nie przyniosło krajowi wówczas żadnych korzyści, za to przegrana ułatwiła Sowietom życie w Polsce. Pod koniec lipca 1944 roku warszawiacy mogli odnieść wrażenie, że Niemcy są w kompletnej rozsypce, że uciekają przed Sowietami, ale się pozbierali.
- Liczyliśmy, że odzyskamy wolność na własnych zasadach. Odbijemy Warszawę z rąk Niemców i w roli gospodarza wystąpimy wobec Armii Czerwonej. Jak już w stolicy będzie kawałek Polski, to łatwiej zdobędziemy kolejny kawałek kraju i kolejny… - wyjaśnia kapitan Dembek. - Nienawiść do Niemców, za terror i upokorzenia, była ogromna. Ta energia musiała eksplodować.
Kolumbowie. Rocznik 20
Gdy wybuchła wojna, Maria miała 19 lat i była po pierwszej klasie liceum handlowego w Chorzowie. W Sosnowcu, gdzie wtedy mieszkała, organizowała tajne komplety i ukończyła kolejną klasę. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1940 roku pojechała do brata do Skierniewic, a właściwie uciekła z domu.
- Gdy zobaczyłam mojego kolegę szkolnego z niemiecką opaską na rękawie, przestraszyłam się, że wyślą mnie na roboty do Niemiec - przypomina. Brat wciągnął ją do konspiracji. Pracowała w kantynie zakładów produkujących broń. Znała język niemiecki i dzięki jej informacjom partyzanci odbili auto z pieniędzmi. Akcja się powiodła, ale ona musiała uciekać. Zatrzymała się u rodziny swojego dowódcy w Warszawie przy ul. Wspólnej 18. Do dziś ma fałszywy dokument na nazwisko Elżbieta Nowicka.
- Byłam na żołdzie Armii Krajowej, dostawałam 500 zł miesięcznie - wspomina łączniczka Maria Dembek. Jeździła z dokumentami, bronią na Wileńszczyznę, do Kielc, Krakowa. Fałszywy ausweis i legitymacja powstańcza przetrwały, bo rzuciła je na pobocze drogi kobiecie, u której ukrywała się w Warszawie. Maszerowała wtedy w kolumnie już do obozu jenieckiego.
- Każdy Niemiec to było zagrożenie i obawa, ale w czasie powstania nie było czasu na strach - przekonuje. - Emocje były tak silne, że człowiek prędko tymi kanałami biegał, by tylko nie wpaść w ręce wroga.
Poruszała się głównie po Śródmieściu. 1 sierpnia 1944 roku przyszła po nią drużynowa. - Już się zacznie, idziemy - powiedziała. Zbiórka była przy Mazowieckiej 4, potem stacjonowały w kawiarni "Adria". Tu była kuchnia powstańcza. Maria Dembek biegała z raportami, posiłkami, pomagała sprzątać ciała, chodziła z miotaczem ognia. - Wolałam wykonywać najcięższą nawet pracę fizyczną, ale sanitariuszką nie mogłam być, nie potrafiłam patrzeć na ból rannych - wspomina.
Miała tylko raz broń, po zabitym Niemcu, ale oddała ją koledze. - Nie strzelałam, żadna z dziewczyn nie strzelała, bo nie było broni, nawet nie wszyscy chłopcy ją mieli - tłumaczy. - Nawet jak zbliżał się koniec powstania, nadal bezgranicznie ufaliśmy dowódcom, że postępują właściwie i wiedzą, co robią. Wierzyliśmy, że to jest droga do Polski i końca wojny. Droga trudna, ciężka i przykra, ale ma sens, więc trzeba wytrwać. Nie ma wyjścia.
Pamięć jest darem, ale bywa też przekleństwem. Maria Dembek zachowała z tych 63 tragicznych dni głównie dobre wspomnienia. Pomija to, jak przez osiem godzin próbowała się wydostać z zasypanej piwnicy. Woli mówić o wspólnocie walczących ludzi. - Każdy starał się pomagać drugiemu. Nikt do nikogo nie miał pretensji - wyjaśnia. Przechowuje w pamięci spotkanie z gwiazdą przedwojennej Polski, piosenkarzem Mieczysławem Foggiem. W czasie okupacji, za zgodą władz Podziemnej Polski, Fogg występował w kawiarniach dostępnych polskiej publiczności. W czasie powstania śpiewał w szpitalach, na barykadach i w schronach, by ducha nie gasić.
W czasie jego występu w "Adrii", wpadł do środka niewybuch. Uderzył z impetem w podłogę, odbił się od niej na wysokość metra, albo i dwóch, po czym opadł z powrotem. - Gdy tylko pocisk uderzył w podłogę, Fogg dał nura, skacząc przez pianino - przypomina Maria Dembek. - Po latach przypomniałam mu tę historię, gdy występował na Śląsku, ale chyba nie był zadowolony z tych wspomnień.
Pocisk odebrał jej wzrok
Od dłuższego czasu powstańcy wiedzieli, że przegrywają. Coraz krótsze odcinki były do obsłużenia, aż w końcu stanęli w miejscu, na placu Politechniki, dokąd przeniósł się jej oddział, gdy kolejne pociski jednak zniszczyły "Adrię". - Nie wyszło, trudno. Po prostu nie wyszło - mówi Maria Dembek. Nie ma w niej żalu, pretensji do losu.
Końca wojny doczekała w obozie jenieckim w Oberlangen. Tam poznała męża, żołnierza września i też jeńca. Przyjechał do ich obozu z kolegą, który tu odnalazł swoją siostrę. Ostatniego listopada 1946 roku państwo Dembkowie wrócili do Polski i zamieszkali w Katowicach.
Tutaj, po 1989 roku, zakładała koło Związku Powstańców Warszawskich. Po wojnie wielu powstańców osiedliło się na Śląsku i w Zagłębiu. Wśród nich Zofia Książek-Bregułowa, ociemniała aktorka i poetka. Zmarła w tym roku w czerwcu w wieku 94 lat. W czasie powstania pocisk artyleryjski uszkodził jej wzrok, ranił nogi, klatkę piersiową. Leżała twarzą do ziemi i krzyczała z bólu: "Dobijcie mnie!". Była łączniczką oddziału szturmowego 3. Kompanii porucznika "Lewara" Jana Piotrowskiego w Zgrupowaniu AK "Krybar". Właśnie opiekowała się rannymi powstańcami w podziemiach banku przy ul. Świętokrzyskiej. Miała 24 lata i była słuchaczką tajnych kompletów Instytutu Sztuki Teatralnej.
Gdy jakiś czas po wybuchu tego pocisku usłyszała nad sobą modły, pomyślała, że pewnie umiera albo już umarła. - Proszę księdza, przecież żyję, chcę żyć - wołała. Przez dwa dni widziała, ale okulista obejrzał ją dopiero po ośmiu dniach i zawyrokował: lewe oko stracone, w prawym - poczucie światła.
W stalagu w Oberlangen w czarnej opasce na oczach i w podarowanej sukience chodziła od baraku do baraku z recitalami. - Będę na scenie, w najgorszym razie na estradzie - myślała w bezsenne noce. W Edynburgu, w Szkocji, przeszła operację, po której widziała światło, dużo światła, zarysy drzew. Widziała tak, jak malowali impresjoniści - przysłonięte cieniutkim woalem. Odzyskała zaledwie 2 proc. wzroku w tym jedynym oku.
W szpitalu przyszedł do niej pacjent, były student katowickiego konserwatorium, i na pocieszenie grał jej na skrzypcach miniatury Wieniawskiego. Tak poznała swojego męża, Włodzimierza Bregułę, Ślązaka wcielonego do Wehrmachtu, z którego uciekł i dotarł do wojska polskiego w Szkocji. Grał w wojskowym zespole, a potem w Wielkiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach.
Z Zofią Książek-Bregułową spotkaliśmy się rok temu. Świętowała swoje 93. urodziny, a ośrodek dla dzieci niewidzących w Dąbrowie Górniczej, który nosi jej imię, przeprowadzał się do nowej siedziby. Żyła wspomnieniami o aktorstwie, które tylko w jakimś stopniu udało się jej zrealizować. Wtedy poezja wypełniała jej pustkę. Kilka lat wcześniej upadła i całkiem straciła widzenie. Świat przybrał kolor smoły.
Pilot powstaniec
Major Antoni Tomiczek latał z pomocą dla walczących powstańców warszawskich. Pilotował ciężki bombowiec Halifax, pokonując za każdym razem 3 tys. km bez lądowania, w ciągu 10-11 godzin. W kontenerach wiózł broń, medykamenty, żywność. Po drodze strzelali do niego i Niemcy, i Rosjanie.
Zmarł pod koniec ubiegłego roku, kilka dni po swoich 98. urodzinach, w rodzinnej miejscowości Pstrążna koło Rybnika. Młodzież z Gimnazjum w Lyskach wybrała go na swojego patrona. Pozostanie w pamięci.
Pierwszy lot odbył nocą 21-22 sierpnia. Startował z lotniska koło Brindisi w południowych Włoszech i kierował się najpierw w stronę granicy jugosłowiańsko-albańskiej. Stamtąd brał kurs na północ. Po prawej zostawał Belgrad, po lewej Budapeszt. I wreszcie Tatry, Polska. - Niektórzy płakali, żegnali się ze wzruszenia - wspominał w rozmowie z naszą gazetą. - Tatry były też ważnym punktem orientacyjnym. Od tego miejsca przykręcał gaz i powoli schodził na wysokość 200-300 metrów.
Już nad Kielcami widział potężną łunę, taką jak przy zachodzie słońca. Leciał w ten ogień. Nie poznał stolicy, był wstrząśnięty rozmiarem zniszczeń. Wydawało mu się, że całe miasto płonie. Ale nie. Tam, gdzie stacjonowali Niemcy, było ciemno. W ogniu stały kwartały i ulice, które zajmowali powstańcy. Z góry wyglądało to jak płonące gniazda, z których unosiły się nadpalone kawałki i wpadały w zakamarki samolotu. Nie było czasu na refleksje, bo zaczynał się ostry ostrzał. - Naboje były też świecące i miałem wrażenie, że różańce po niebie latają - opowiadał.
Leciał wzdłuż Wisły. Za trzecim mostem skręcał w lewo, nad plac Krasińskich, miejsce zrzutu. Skąd wiedział, że przesyłka trafiła we właściwe ręce? Po kilku dniach przychodził do bazy meldunek. Każdy kontener był ponumerowany, więc ustalenie ich losu nie było trudne.
Na pokładzie jego Halifaksa była jeszcze sześcioosobowa załoga. Latali bez asysty myśliwców, żeby straty były mniejsze, ale i tak z jego 1586. Eskadry do Zadań Specjalnych nie wróciło 15 samolotów. Zginęło ponad 100 ludzi. W kolejną drogę nad Warszawę Tomiczek wyruszył już następnego dnia wieczorem. Latał tylko w nocy, a takich misji nad walczącą Warszawę podjął się pięć razy. Raz o mało nie stracił życia. Niemcy namacali reflektorami przeciwlotniczymi jego maszynę. - Zrobiłem ostry zwrot i samolot stracił siłę nośną - wspominał. - Zacząłem opadać na skrzydło, a potem nosem prosto w dół. Zszedłem tak nisko, że widziałem załogę działek przeciwlotniczych, która uciekała w popłochu. Myślała pewnie, że za chwilę zwalę się na nich. Na szczęście tuż nad ziemią udało mi się wyprowadzić maszynę do normalnego lotu.
Na uroczystości rocznicowe pilot Antoni Tomiczek został zaproszony do Warszawy dwa razy. To drugie zaproszenie było z adnotacją, że przyjazd jest na własny koszt. Został w domu.
Gloria Victis, czyli chwała pokonanym
- W katowickim kole Związku Powstańców Warszawskich została nas już garstka, pięć, może sześć osób, a była nas setka - mówi kapitan Janusz Nikodemski, który dwa lata temu przejął po Marii Dembek przewodnictwo tej organizacji. Pielęgnują pamięć o tamtych tragicznych wydarzeniach.
Do powstania Janusz Nikodemski poszedł w wieku 16 lat. - Chciałem się bić, po prostu - wyjaśnia. - Ode mnie byli młodsi, 12-13-letni chłopcy.
Rodzice nie protestowali, bo nawet nie wiedzieli, że jest w konspiracji i roznosi ulotki. A gdyby wiedzieli, pewnie i tak nie zdołaliby go powstrzymać. Akceptacja dla powstania była wtedy niemal powszechna w stolicy. Ale dziś wywołuje skrajne emocje pytanie: co to za naród, który na wojnę posyła dzieci? Tylko czy z dzisiejszej perspektywy wolno nam oceniać tamten bunt ludzi, którzy po latach pogardy i upokorzeń, cierpienia i śmierci jawnie wyszli na ulicę z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, choć nie zawsze z bronią w ręku?
- W moim plutonie co trzeci, czwarty chłopak miał broń, ja też - dopowiada Janusz Nikodemski. Nie chce oceniać tamtego wysiłku, akcji zbrojnych, które skazane były na porażkę. Dziś nasza wiedza o tamtych szansach jest inna.
Jego rodzice zamieszkali w Katowicach w latach 20. Gdy wybuchła wojna, ojciec, księgarz i działacz polski, musiał uciekać z miasta. Schronił się w Warszawie. Gdy w 1940 roku Niemcy wysiedlili pozostałą rodzinę do Generalnej Guberni, zamieszkali razem w stolicy.
W czasie powstania Janusz Nikodemski dostał przydział do oddziału "Chrobry 1", oddział "Sosna". Ledwo wrócił z wakacji, a tu alarm, zaczyna się! Przyszedł po niego kolega i mówił, że trzeba ruszać. "Zjedz przynajmniej obiad" - wołała za nim mama. Wydawało mu się to wtedy takie irracjonalne. On się spieszy na zbiórkę, a mama mówi o jedzeniu.
Walczył na Woli, a gdy ten rejon przechwycili Niemcy, wycofywał się z innymi w stronę Starego Miasta, a potem kanałami do Śródmieścia. Straty były ogromne. Z jego oddziału 70 proc. powstańców zginęło. - Wciąż mam przed oczami ogrom zniszczeń, gdy wycofywaliśmy się ze Starego Miasta, a za nami zostawało jedno wielkie gruzowisko - przypomina Janusz Nikodemski.
- Widziałem zbombardowany nasz dom na Rynku Starego Miasta. Nie wiedziałem, co dzieje się z rodzicami.
Gdy z obozu jenieckiego pędzili ich Niemcy gdzieś przed siebie, zza horyzontu wyjechały czołgi Armii Czerwonej i Niemcy uciekli w popłochu. - Właściwie to nikt nas nie wyzwolił z niewoli - śmieje się kapitan Nikodemski. Z obozu przejściowego, angielskiego pojechał z kolegą do Włoch, by dołączyć do 2. Korpusu Wojska Polskiego. - Nadal ciągnęło nas do wojska, a przecież wciąż rozmawiano o trzeciej wojnie… - tłumaczy.
Z Anglii, w 1946 roku napisał list do rodziców na katowicki adres. Jak przeżyli, to pewnie wrócili do domu, pomyślał. Wkrótce dostał telegram, by i on wracał, bo czekają na niego.
Najkrwawsza z bitew...
Bez wątpienia Powstanie Warszawskie było jednym z najdramatyczniejszych wydarzeń w historii Polski, najkrwawszą z bitew. Historycy nie mają też wątpliwości, że było źle przygotowane, źle dowodzone, bez wyraźnej koncepcji. Tylko heroizm powstańców budzi wciąż szacunek.
Ani Maria Dembek, ani Janusz Nikodemski nie wybierają się do stolicy na obchody 70. rocznicy powstania, ale chcą wierzyć, że tamten wysiłek w dalszej perspektywie miał wpływ na losy kraju. W wierszu "Pocałunek" Krzysztof Kamil Baczyński napisał: "trzeba nam teraz umierać, by Polska umiała znów żyć".