Rzeszów stracił posłów. Czy teraz pomogą nam „spadochroniarze”?
Tylko jeden poseł z Rzeszowa zasiada w nowym Sejmie. Stolica województwa podkarpackiego w tej kadencji nie ma swojego senatora ani przedstawiciela w europarlamencie. - Bardzo nad tym boleję. Nie ujmując tym, którzy zostali przez naszych wyborców wybrani, to dla miasta bardzo źle - ocenia Mieczysław Janowski, były prezydent Rzeszowa.
W minionej kadencji w Sejmie pracowało więcej posłów z Rzeszowa. Byli to m.in. z ramienia PiS Krystyna Wróblewska, Halina Szydełko, Wojciech Buczak i Andrzej Szlachta, z PO Zdzisław Gawlik, a z Kukiz’15 Maciej Masłowski. Był także senator Aleksander Bobko. Po październikowych wyborach nasza reprezentacja drastycznie się zmniejszyła.
Jedynym rzeszowianinem z Sejmie jest Wiesław Buż z SLD.
Z listy Koalicji Obywatelskiej w naszym okręgu weszła Krystyna Skowrońska z Mielca i Paweł Poncyljusz, który był jedynką na liście jako „spadochroniarz“ z Warszawy. Spośród kandydatów PIS dostała się wojewoda Ewa Leniart, mieszkająca w okolicach Rzeszowa. Krzysztof Sobolewski pochodzi z Radymna, a posłowie Buczak, Szlachta, Szydełko i Wróblewska nie otrzymali wystarczająco dużego poparcia. Ponad 29 tysięcy głosów i mandat otrzymał pochodzący z Niska, mieszkający obecnie w Warszawie Marcin Warchoł, który z listy prawicy startował z ostatniego miejsca.
PSL wprowadził z Rzeszowa tylko jednego kandydata, a był nim mieszkający w Warszawie Stanisław Tyszka. Konfederacja Wolność i Niepodległość wprowadziła do Sejmu Grzegorza Brauna, także spoza Rzeszowszczyzny.
Bez swoich ludzi trudno o rozwój
Jak wskazuje Mieczysław Janowski, prezydent Rzeszowa w latach 1991-1999, to sytuacja trudna, która zaistniała po raz pierwszy i która najprawdopodobniej nie przysłuży się do skutecznego wspomagania dalszego rozwoju miasta. Zwraca uwagę, że ze stolicy województwa podkarpackiego nie ma także ani jednego senatora i europarlamentarzysty.
- Ugrupowanie rządzące nie ma w swoich szeregach parlamentarnych ani jednego rzeszowianina. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy polityczne i na jaką partię głosowaliśmy, musimy uwzględniać realia, w których przychodzi nam funkcjonować. A one są takie, że krajem rządzi PiS wraz z ugrupowaniami Zbigniewa Ziobry oraz Jarosława Gowina. Jeśli Rzeszów jako miasto nie ma wśród nich żadnego posła i senatora, to - z całym szacunkiem i nie ujmując niczego tym, którzy zostali wybrani - nie jest dobrze
- mówi Mieczysław Janowski.
I wspomina poniedziałkowe uroczystości niepodległościowe, podczas których na placu Wolności w Rzeszowie odsłonięto pomnik marszałka Józefa Piłsudskiego. W ich trakcie jeden z mieszkańców zwrócił mu uwagę, że nowi parlamentarzyści, którzy nie mieszkają w Rzeszowie, nie przybyli na uroczystości, poza europosłem Bogdanem Rzońcą i panią wojewodą.
- Tylko niektórzy z nich delegowali swoich przedstawicieli. Trudno było nie przyznać mu racji. To wygląda na lekceważenie wyborców, którzy najwidoczniej byli potrzebni do głosowania. Tymczasem w komisjach sejmowych i senackich zapadają ważne decyzje, mające także wpływ na rozwój miasta i tam są potrzebni nasi ludzie, tacy, którzy nie tylko stąd startowali, ale nade wszystko tacy, którym na Rzeszowie zależy - mówi dr Janowski.
I podaje przykład, gdy w czerwcu tego roku, w poprzedniej kadencji Sejmu, posłowie z województwa zachodniopomorskiego ponad podziałami doprowadzili do uchwalenia Rozporządzenia Rady Ministrów, przyznającego 600 milionów zł - czyli wysokiego dofinansowania z budżetu państwa - dla Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie.
- Oczywiście, nie kwestionuję potrzeb północno-zachodnich rubieży Rzeczypospolitej. Czy jednak na drugim krańcu tej samej Polski mieszkają gorsi obywatele, a może mniej zaradni? - pyta Mieczysław Janowski.
I dodaje, że nikt nie ukrywał, że stał za tym głównie tamtejszy poseł i minister (obecnie eurodeputowany), Joachim Brudziński. Dlaczego zatem, mimo istniejącego i dobrego programu, dla naszego uniwersytetu podobnego rozwiązania nie przyjęto?
To prawda, że jesteśmy na przeciwległych krańcach Polski i Rzeszów oddziałuje na inne tereny, ale także musi się rozwijać. Rząd będzie przedkładał projekt budżetu państwa, a w nim również są środki na tego rodzaju duże przedsięwzięcia. Gdzieś je trzeba zlokalizować.
- Przekopuje się Mierzeję Wiślaną, budowany będzie tunel do Świnoujścia, a w centrum Polski powstanie centralny port komunikacyjny itp. To dobrze - zauważa dr Janowski. - Nie powiem, że do Rzeszowa nie skapnęło nic, ale proporcjonalnie do innych regionów, niewiele. Tymczasem to tutaj rządzący mają mnóstwo sejmowych i senackich „szabel”. Parlamentarzyści są potrzebni do głosowania, to prawda, ale to powinno się przełożyć również na rozwój porównywalny z innymi obszarami Polski. Ciągle bowiem Podkarpacie należy do dwudziestu najuboższych regionów Unii Europejskiej (z PKB na osobę na poziomie 48% średniej unijnej). Boleję więc nad tym, że nie do końca umiemy grać w jednej drużynie, bo Rzeszów to moje miasto - podkreśla Mieczysław Janowski.
Prezydent: posłowie mi nie pomagali
Jak symboliczną reprezentację miasta w parlamencie ocenia Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa?
- Powiem szczerze, że w minionej kadencji posłów było więcej, ale niewiele mi pomagali. Większość spraw, jakie trzeba było załatwić w stolicy, załatwiałem na własną rękę. Nie udało się nawet zmienić przepisów dotyczących transportu zbiorowego, które otworzyłyby nam drogę do budowy kolejki jednoszynowej. Mimo że na czele komisji zajmującej się tym tematem stał poseł Buczak z Rzeszowa
- mówi Tadeusz Ferenc.
Pytany o nowych posłów z Podkarpacia mówi przede wszystkim o Marcinie Warchole z PiS, którego - ku zaskoczeniu obserwatorów sceny politycznej - popierał przed wyborami. To wspólnie z nim uczestniczył w konferencjach prasowych i dużych imprezach. Tak było m.in. na meczu ekstraklasy siatkówki kobiet tuż przed wyborami. Tadeusz Ferenc przyszedł do hali na Podpromiu właśnie z kandydatem PiS. Nie jest tajemnicą, że te działania nie podobały się innym rzeszowskim politykom.
W PiS zarzucono Marcinowi Warchołowi zbyt bliską zażyłość z lewicowym prezydentem, a kandydaci lewicy i Koalicji Obywatelskiej zazdrosnym okiem spoglądali na zaangażowanie Ferenca w kampanię polityka PiS.
- Prezydent zbratałby się nawet z diabłem, gdyby to gwarantowało korzyści miastu. A w odróżnieniu od innych polityków PiS, to Marcin Warchoł zadeklarował i rozpoczął już przed wyborami konkretne działania na rzecz rozwoju miasta. Dlatego zachowanie szefa wcale nas nie zdziwiło - mówi jeden z bliskich współpracowników Tadeusza Ferenca.
Prezydent pytany o posła Warchoła dodaje:
- Dzięki niemu ruszyła wreszcie sprawa przekazania miastu zamku Lubomirskich. Obiecał także pomóc nam w dalszym poszerzeniu Rzeszowa. Jesteśmy w stałym kontakcie, pomógł nam ostatnio chociażby umówić spotkania w ministerstwach energii i środowiska, w sprawie problemu ze spalaniem śmieci w Rzeszowie. Dla mnie nie ma znaczenia, jaką opcję polityczną człowiek reprezentuje. Jeśli chce pomagać miastu, a tak jest w tym przypadku, to ma moje poparcie - mówi Tadeusz Ferenc.
- Nie mam wątpliwości, że poparcie Marcina Warchoła przez Tadeusza Ferenca wpłynęło w znaczący sposób na wyniki wyborów w Rzeszowie. Gdyby prezydent poparł kogoś z lewicy lub Koalicji Obywatelskiej, PiS mógł wprowadzić kogoś z rzeszowskich posłów, a KO dodatkowo Zdzisława Gawlika, któremu zabrakło niewiele, aby wejść do Sejmu. A tak część głosów odebrał im właśnie poseł Warchoł - przekonuje miejski urzędnik.
Socjolog: za mało „naszych” w parlamencie
Z tą tezą zgadza się dr Leszek Gajos, socjolog z WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej. Jego zdaniem wyniki głosowania nie są przypadkowe, ale Rzeszów raczej na nich nie skorzysta.
- Porzekadło mówi, że pańskie oko konia tuczy. Ludzie, którzy żyją lokalnymi problemami są w stanie się nad nimi zastanowić, a jeśli mają możliwości, to mogą działać. Niestety, Podkarpacie, a tym bardziej Rzeszów w nowej kadencji są marnie reprezentowane. Osób z zewnątrz na listach było zbyt wiele, mamy w parlamencie zbyt mało swoich ludzi, a w rządzie tylko jedną minister
- mówi dr Gajos.
Z czego to wynika? Dr Gajos uważa, że Podkarpacie jest w nieszczęśliwym położeniu, bo żadna z dwóch wiodących sił politycznych nie walczy specjalnie u nas o popularność.
- Kampania PO była niemrawa. Zdzisław Gawlik był aktywny, ale co z tego, skoro gra była na Pawła Poncyliusza. Lokalne spory po tej stronie lokalnej sceny politycznej powodują, że jesteśmy w stolicy źle postrzegani. Z kolei PiS wychodzi z założenia, że cokolwiek by się nie działo i kogokolwiek tu nie wystawi, to i tak osiągnie dobry wynik. Ale to już nie do końca tak działa. Owszem, w poprzedniej kadencji wystarczyło dostać odpowiednio wysokie miejsce na liście i wchodziło się do Sejmu. Ale ostatnie wybory pokazują, że preferencje mieszkańców trochę się zmieniają - mówi dr Gajos, nawiązując do mandatu, który otrzymał startujący z końca listy PiS Marcin Warchoł.
- Z pewnością jest jeszcze część elektoratu, który nie jest zorientowany w kandydatach i stawia z automatu „X” na liście wyborczej przy „jedynce”. Ale coraz częściej wybory są świadome i głosuje się na człowieka, a nie na partię - dodaje dr Gajos.
Co na to wyborcy?
- Wielu ludzi z automatu głosuje na „jedynki” na listach, a te to najczęściej głośne nazwiska, niekoniecznie związane z miejscami, w których startują w wyborach. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że obcy zaciąg, który przejął większość głosów w ostatnich wyborach, przynajmniej w połowie z takim zaangażowaniem, jak w kampanii, będzie odwiedzać nasze miasto i dbać o jego rozwój. Tego wymaga zwykła ludzka przyzwoitość. A ile nowi „rzeszowscy” posłowie jej mają, czas pokaże - komentuje pan Marcin, mieszkaniec Rzeszowa.
Zdaniem Leszka Gajosa inny rozkład mandatów nie koniecznie zagwarantowałby miastu więcej korzyści.
- W minionej kadencji posłów z Rzeszowa było więcej, ale nie przypominam sobie żadnych spektakularnych inwestycji, które miałyby tutaj miejsce dzięki parlamentowi. Nasze miasto jest w o tyle nieszczęśliwym położeniu, że cokolwiek dobrego by się tu nie działo, zyska na tym prezydent miasta, który jest bardzo popularny. A to posłom partii rządzącej niekoniecznie jest na rękę - uważa Leszek Gajos.