Mieszka pani na stałe w Warszawie, choć większość swojego życia spędziła pani w Sulechowie i Zielonej Górze. Czy nie tęskni pani za naszym regionem?
Tak, od pięciu lat mieszkam w Warszawie, gdzie skończyłam studiować kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, wcześniej studiowałam filozofię na Uniwersytecie Zielonogórskim. Oczywiście tęsknię za rodzinnymi stronami. W Sulechowie mieszkają najbliższe mi osoby: mama i babcia, które staram się regularnie odwiedzać. Jadąc z Warszawy do Sulechowa, często zabieram ze sobą rower, którym jeżdżę w swoje ulubione, nabrzmiałe zielenią miejsca. Mam na myśli przede wszystkim Łęgowo, Cigacice, Radowice, Trzebiechów i oczywiście Zieloną Górę. Bardzo wtedy odpoczywam. Przede wszystkim jednak, bardzo tęsknię za urokliwym, zielonogórskim deptakiem. Poza tym, wychowa-łam się w pięknej poniemieckiej kamienicy. W Warszawie brakuje mi architektury mojego dzieciństwa.
Czy Zielona Góra jest dobrym miejscem dla tych, którzy chcą rozwijać swoje pasje w kierunku sztuki współczesnej, czy lepsze perspektywy czekają jednak w dużych metropoliach?
Uważam, że Zielona Góra jest świetnym miastem, bardzo sprzyjającym osobom, które interesują się sztuką. Po raz pierwszy spotkałam się ze sztuką współczesną w BWA w Zielonej Górze i to spotkanie nadało kierunek mojemu dal-szemu życiu. Wspomnę, że Zielonogórskie BWA to jedna z ważniejszych pol-skich galerii. Chociaż, tak naprawdę, pierwszym formatującym miejscem było dla mnie sulechowskie liceum ogólnokształcące, do którego chodziłam. A zwłaszcza Hanna Jungowska, moja ówczesna wychowawczyni i polonistka. Niezwykle inspirująca osoba. Dzięki niej po raz pierwszy zetknęłam się z filozofią i sztuką.
Istnieje pewien przesąd, że sztuka współczesna jest trudna w odbiorze, jest niezrozumiała, a jej istotą jest w zasadzie absurd, bezsens, a niejedno-krotnie bezkrytyczny zachwyt nie tyle samym dziełem, co jego twórcą. Jak pani to skomentuje?
Takie poczucie bierze się z przeintelektualizowanych tekstów na temat sztuki, które niewprawionego widza wpędzają w konsternację. Takie teksty niestety budują wrażenie elitarności sztuki, a zapominają o jej odbiorcach. Mamy teraz w Polsce bardzo trudną sytuację polityczną, artyści i krytycy sztuki narzekają na niewyedukowaną masę, a ja uważam, że wina leży także po stronie artystyczne-go środowiska, które buduje hermetyczne narracje. Moja książka „Miłosny Per-formans” powstała między innymi z irytacji, nie mogłam już dłużej czytać pozbawionej emocji, wykoncypowanej krytyki artystycznej. Straszliwie nudnej. Sztuka taka nie jest.
Czy mogłaby pani przybliżyć temat książki „Miłosny Performans”?
Oczywiście. W swojej książce opisałam dzieła sztuki tworzone przez artystów pod wpływem zakochania. „Miłosny Performans” to stworzony przeze mnie termin, który oznacza dzieło sztuki powstające pod wpływem silnych emocji, wynikających z relacji kochanków. Takie dzieła powstają np. z poczucia szczęścia, kiedy indziej są wyrazem frustracji, których dostarcza związek, bywają też reakcją na rozstanie się. Książka ta opisuje szczere, często bolesne historie miłosne polskich artystów i opowiada też o tym, w jaki sposób sztuka towarzyszy codziennemu życiu. Pisząc „Miłosny Performans” unikałam naukowego języka, ponieważ miłość to uniwersalne uczucie, przeżywasz je podobnie, niezależnie od tego, czy jesteś kasjerką w Lidlu, czy artystką współczesną. Dlatego bardzo zależało mi na tym, żeby moja książka była zrozumiała i fascynująca dla wszystkich osób, również tych, którzy nie interesują się sztuką współczesną.