Radosny biskup mówi, że Polacy za mało uśmiechają się na co dzień [rozmowa]

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Katarzyna Kojzar

Radosny biskup mówi, że Polacy za mało uśmiechają się na co dzień [rozmowa]

Katarzyna Kojzar

Nie chodzi o to, że opowiadam dowcipy, ale że cieszę się z życia - mówi biskup Marek Solarczyk, który zdobył popularność wśród młodzieży na portalach społecznościowych.

Wie Ksiądz, że jest nazywany „Radosnym Biskupem”?
To określenie pojawiło się teraz, w momencie, kiedy nagle stałem się rozpoznawalny, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe i szokujące. Ale to akurat miłe, choć często słyszę też mniej przychylne opinie na mój temat - takie, które wykorzystują określenie „wesołek”. A ono już jest nacechowane pejoratywnie. Ja jestem po prostu radosnym człowiekiem.

To taki sposób na życie? Z radością i poczuciem humoru?
Ja bym wprowadził pewne rozróżnienie między radością a poczuciem humoru. Nie chodzi o to, że opowiadam dowcipy, ale że cieszę się z życia. Mam w sobie nadzieję i chcę się nią dzielić. Kiedy poszedłem do seminarium, spotkałem wiele osób, które były ludźmi otwartości i serdeczności - w każdych okolicznościach. Zastanawiałem się, jak to zrobić? Po jakimś czasie wyrobiłem w sobie takie nastawienie, że gdyby na świecie były tylko takie problemy, jakie ja mam, to wszyscy bylibyśmy szczęśliwi. Odkryłem, że aby żyć radośnie, trzeba zobaczyć przeszłość i przyszłość przez pewien pryzmat, zachowując proporcje. Od lat uczę w jednej szkole, mam masę wychowanków. Kiedy patrzę na to, co przeżywają moi absolwenci, przed jakimi wyzwaniami stają, widzę, że moje problemy często nie są aż tak poważne czy trudne do rozwiązania. Oczywiście, moje obowiązki jako biskupa są zupełnie różne od obowiązków męża czy ojca, ale w sensie ludzkim, w sensie przeżywania, są takie same. Wymagają poświęceń, codziennego wstawania rano i działania. I tak samo, jak rodzice, małżeństwa, młodzież, mógłbym sobie myśleć, że wszystko spoczywa na moich barkach. Narzekać, że jest ciężko. Ale jeśli jest się oddanym temu, co się robi, to przynosi radość. I to jest klucz.

Jak tym nastawieniem zarazić innych?
Uśmiechając się. Każdy, kto mnie zna, wie, że nawet w czynnościach liturgicznych potrafię być radosny. Kiedy udzielam komuś, dajmy na to, bierzmowania, uśmiecham się do tej osoby. Ale z drugiej strony, w niektórych momentach trzeba spoważnieć. Wtedy, sorry, ale najważniejszy jest Pan Jezus.

A to nie jest trochę tak, że nam na co dzień tego uśmiechu brakuje? Czas ŚDM był przepełniony radością i takim bezinteresownym uśmiechem, ale codzienność wygląda zupełnie inaczej. Może właśnie dlatego profil Księdza Biskupa i uśmiechnięte „selfie” robią taką furorę? Bo dają nam to, czego na co dzień nie mamy?
Myślę, że coś jest na rzeczy. Zauważyłem to szczególnie w momencie, kiedy zostałem biskupem. Wiele osób mi mówi: ksiądz biskup jest taki normalny. To mnie zaskakuje. Często ludzie po mszy nie mówią nic o tym, co powiedziałem, czy to było mądre czy ciekawe, ale o tym, że się uśmiechałem. To pokazuje, że mamy zwyczajnie za mało uśmiechu w naszym codziennym życiu i za nim tęsknimy. Ale z tą normalnością mam jeszcze jedną refleksję, która naszła mnie w ostatnie święta Bożego Narodzenia. Pomyślałem sobie, że to jest właśnie tajemnica wcielenia Syna Bożego. On przyszedł jako zwykły człowiek, najpierw mały bobasek, później dorosły mężczyzna. Można było do niego podejść, pogadać. To jest takie ludzkie! To nie był ktoś zdystansowany.

Ostatecznie rzecz biorąc ci, którzy byli przy Jezusie, mogli powiedzieć: „Ojej, jaki ten Pan Bóg normalny!”. Ośmielę się to tak nazwać, że nawet Bóg posługuje się normalnością.

Taka może być przyszłość polskiego Kościoła? Taka jak na ŚDM, radosna?
To wszystko zależy od nas, bo polski Kościół to ci wszyscy, którzy każdego dnia przyjmują imię Boga i starają się to przeżywać we wspólnocie. Pozwolę sobie to odnieść do rodziny - kiedy rodzic wraca do domu zmęczony po pracy, zły, bo coś tam się nie udało i podbiega jego kilkuletnia córeczka. Wchodzi mu na kolana i się uśmiecha. Każdy rodzic powie: nie sposób się nie uśmiechnąć w takiej sytuacji! To jest takie zwyczajne, a jednocześnie fundamentalne. Bycie ze sobą. Tego właśnie uczą Światowe Dni Młodzieży. Nie chodzi o to, że pielgrzymi tańczyli i śpiewali, ale że byli razem, we wspólnocie.

ŚDM pozwoliły nam też na otwarcie się na innych.
Tak! Mogą mi panie wierzyć albo nie, ale ja jestem niezwykle nieśmiały. Pamiętam taki moment na kursie lektorskim, jeszcze w technikum. Miałem coś powiedzieć na forum. Myślałem, że serce mi wypadnie, byłem bordowy na twarzy! Potem, szczególnie, gdy poszedłem do seminarium, coraz częściej musiałem coś mówić, spotykać się z innymi ludźmi, coś zaprezentować. To pomogło mi wypracować w sobie otwartość i zrozumieć, że każdy ma inną wrażliwość. Takie podejście i otwarcie się na innych pozwala żyć szczęśliwie.

Kiedy w zeszły piątek „polubiłyśmy” księdza fanpejdż na Facebooku, obserwowało go 13 tysięcy osób. Dziś jest ich grubo ponad 30 tysięcy. Odczuwa Ksiądz popularność?
Ona chyba trochę została nakręcona przez media, ale rzeczywiście, im więcej się o tym mówi, tym bardziej pokazuje to licznik na moim fanpejdżu. I trudno, żebym tego nie odczuł, co chwilę docierają do mnie jakieś komentarze. To zaskakujące, bo nie pojawiło się tam nic nowego. Ten profil jest prowadzony tak samo, w takiej samej formie, od pięciu lat.

Skąd pomysł na jego założenie?
Ja nigdy nie miałem swojego profilu na Facebooku, nie było ku temu okazji ani potrzeby. Ale kiedy zostałem biskupem, a w październiku będzie równe pięć lat, moi przyjaciele powiedzieli, że powinienem założyć stronę. Mówią: to będzie ślad posługi biskupiej. I że oni będą ten fanpejdż prowadzić. Administratorem musi być ktoś w stu procentach zaufany, bo przecież zamieszcza tam rzeczy w moim imieniu, na nim spoczywa ciężar odbierania wszystkich komentarzy i wiadomości, często bardzo prywatnych i trudnych. Te kilka lat pokazało, że świetnie sobie z tym radzą. To oni wyciągają informacje, robią zdjęcia, ja tylko czasami coś podrzucam. Nie jadę nigdy z myślą, że chcę gdzieś złapać newsa, to się dzieje przy okazji. Czasami są tygodnie, kiedy zdjęć i wiadomości jest więcej, czasami jest spokojniej. Tak to się toczy. Ale trzy lata temu pojawił się zwrot w moim internetowym życiu. Do moich adminów przyszła wiadomość: „ szkoda, że ksiądz sam nie wpisuje na facebooku swoich myśli z elementami ewangelizacyjnymi”.
Na Facebooka na pewno nie znajdę czasu, nie jestem człowiekiem siedzącym i „lajkującym na fejsie”, sorry, przepraszam wszystkich, którzy mnie polajkowali i mogą poczuć się urażeni. Wtedy pomyślałem sobie, że czymś, na co mogę znaleźć czas, jest Twitter. Postanowiłem, że będę publikował jednego tweeta dziennie. To są moje komentarze do Ewangelii na dany dzień.

Komentarz do Ewangelii w 140 znakach!?
To dla mnie wielka szkoła, jak w krótkiej formie zebrać myśl, ale również niesamowita pomoc w mojej posłudze. Zazwyczaj tweeta na kolejny dzień przygotowuję wieczorem, kiedy zastanawiam się nad Ewangelią, kiedy przyjmuję pewne refleksje na kolejny dzień, które mi się przydadzą do mojej posługi.

Wróćmy jednak do tej słynnej strony na Facebooku, o której wszyscy mówią.
Sam się przekonałem, że jest dla mnie niesamowicie ważna.

W jakim sensie?
Fanpejdż jest okazją do tego, by ci, którzy mi dobrze życzą, uczestniczyli w mojej posłudze. Nie w rzeczywistości, ale przynajmniej przez internet. Osoby, które nie mają swojego konta i tak mogą wejść na mój profil. Mogą mnie obserwować. Znam ogromną liczbę osób, przeważnie starszych, które nie mają profilu na Facebooku, ale mimo tego towarzyszą mi w Internecie. To moja rodzina, znajomi, różni parafianie. Oni wiedząc, gdzie jestem, wspierają mnie swoją modlitwą.

Ciągłe wrzucanie zdjęć i postów do Internetu nie jest formą ekshibicjonizmu?
Trzeba znać granice. Na moim fanpejdżu pewnych rzeczy nie ma, bo są związane z tak wewnętrzną stroną mojej posługi, że nie nadają się do publikowania. To jest też tak, że jak się ma 500 znajomych w miejscowości, to można od nich usłyszeć zarówno rzeczy przyjemne, jak i nieprzyjemne. W świecie wirtualnym to wszystko się potęguje. Myślę, że można to porównać do tajemnicy naszego domu. My z niego wychodzimy, otwieramy jego okna i drzwi, zapraszamy do niego innych ludzi. Ale pewne rzeczy pozostają tajemnicą dla świata. Poznać je mogą tylko najbliżsi, bo tylko oni są w stanie nas zrozumieć.
I tak jak w życiu, w Internecie może czasami pojawić się nienawiść, „hejt”. To tak jakby ktoś rzucił kamieniem w okno naszego domu. Potrzaska parę szyb, będzie nam przykro. Ale jeżeli to, co mamy w tym domu, jest dla nas ważne i mocne - jesteśmy w stanie przetrwać wszystko.

Katarzyna Kojzar

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.