Maria Eichler

Przedzierali się nocą przez kilka godzin do odciętych od świata harcerzy

Strażacy, ratownicy medyczni, policjanci, ale też wolontariusze non stop w akcji w pierwszych godzinach po nawałnicy. Fot. Janina Waszczuk Strażacy, ratownicy medyczni, policjanci, ale też wolontariusze non stop w akcji w pierwszych godzinach po nawałnicy.
Maria Eichler

Jacek Tokarski, ratownik medyczny i strażak-ochotnik z Czerska jest pewny - w takiej akcji jak ta, dotąd nie brał udziału.

Piątek 11 sierpnia. Pogoda jak malowanie, ciepło, aż za ciepło. Parno i duszno. - Coś z tego będzie - mieszkańcy regionu z niepokojem patrzą w niebo, ale tam żadnych znaków, że zbliża się to coś, o czym potem będzie się mówiło „armagedon”.

W leśnej głuszy

Na obozie w Suszku (gmina Czersk) odpoczywają harcerze z Łodzi. Leśna głusza, tak jak to powinno być na takim obozie, słaby zasięg telefonów komórkowych, mało cywilizacji. Kiedy nadciąga burza, nikt z początku nie zdaje sobie sprawy, że nie będzie to zwykłe załamanie pogody - trochę pogrzmi, popada i powieje. Bo to, co się wydarzyło, w niczym nie przypominało takiego scenariusza. Ale harcerze są zahartowani w bojach, jest ewakuacja, jest sprawne działanie. Tyle że w lesie drzewa padają pokotem, wyrywane nawet z korzeniami. Leje jak z cebra, a wiatr osiąga niesamowitą prędkość. Obozowicze są odcięci od świata, rozproszeni szukają ratunku w młodym lesie lub w jeziorze. Dalej stąd się nie ruszą bez pomocy z zewnątrz, bo powalone drzewa zagradzają drogę odwrotu.

- Po godzinie 23. zostaliśmy zadysponowani do Zapory - opowiada Jacek Tokarski, ratownik medyczny i strażak-ochotnik z Czerska. - Wcześniej na Wczasowej w Rytlu drzewo spadło na jeden z domów i była informacja, że ludzie są tam uwięzieni. Potem okazało się, że 90 procent domów w Rytlu ucierpiało. Jak dojechaliśmy do Zapory, to tam był jeden z poszkodowanych, przygnieciony przez drzewo, później ten człowiek zmarł.

Nad głową trzaskało

To był dopiero początek. Trzeba było dotrzeć do harcerzy w Suszku. - Nie znaliśmy tego miejsca - mówi Tokarski. - Droga była zatarasowana, wszędzie drzewa. Po trzy osoby szliśmy w pieszym patrolu, ja byłem w drugim, ze sprzętem medycznym, przed nami pilarze torowali drogę. Warunki trudne, wiadomo, jak się chodzi po mokrym drewnie... Za ciekawie nie było...

To trwało. Wchodzili o godz. 1.30 w nocy, do tego, co zostało z obozu, dotarli o 6.30. Część trasy przebyli przez jezioro Śpierewnik. Wiosła do łódek trzeba było zrobić z płyt. - Pomagali nam je pozbijać obozowicze z Gdańska - wspomina Tokarski. - Z drugiej strony do harcerzy dotarli ludzie z Lotynia.

Dzieciaki różnie reagowały na stres. Jedne śmiechem, inne płaczem. Ewakuowano je po kilka terenówkami, inne auta nie miały szans tu wjechać. Żaden namiot nie był cały. I najgorsze, zginęły dwie dziewczynki. Czy był strach? - Nie, jesteśmy ratownikami medycznymi - odpowiada Tokarski. - Ale na pewno było nam dziwnie. Lało, wiało, nad głową trzaskały gałęzie.

Jak podkreśla, to cud, że były tylko dwie ofiary. - Gdyby to był zwykły obóz, na pewno byłoby ich więcej - mówi.

Szukanie winnego

Czy można było zapobiec tragedii, do jakiej doszło na obozie w Suszku? Jak zwykle w takich przypadkach szuka się winnych. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura w Chojnicach.

Z pogodą nikt jeszcze nie wygrał, ale może zawiódł system ostrzegania przed takimi anomaliami, z którymi mieliśmy do czynienia 11 sierpnia? Wielu mieszkańców zadaje sobie pytanie, czy prawidłowo działają wydziały zarządzania kryzysowego, które powinny w takich sytuacjach mieć wypracowane sposoby reagowania i powiadamiania tych, którzy mogą być najbardziej zagrożeni.

Premier zarządziła kontrole obozów harcerskich. Nie słychać, by odkryto nieprawidłowości. W Suszku nie ma śladów po obozie z Łodzi. I prawie nie ma lasu.

Maria Eichler

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.