Proste jak pajda chleba na podobiadek
Jeśli dzieci nie poznają smaku chleb na zakwasie, to jak przekażą pamięć tego smaku kolejnym pokoleniom? - pyta Beata Tomaszewska z Dąbrowy Chełmińskiej. Tu działa i aktywizuje.
W 2000 roku Beata Tomaszewska dostała nagrodę od ministra kultury i dziedzictwa narodowego za działania w Dąbrowie Chełmińskiej.
Nauczycielka Helena Pudo zna Beatę Tomaszewską 24 lata. - Poznałyśmy się, kiedy zaczęła pracować w Dąbrowie Chełmińskiej. - Przychodziłam do świetlicy z dziećmi z młodszych klas. Tutaj malowały, przeżywały przygodę z teatrem. Beata zawsze była kontaktową osobą i nigdy nie potrafiłam jej odmówić. Cokolwiek wymyśliła - brałam w tym udział, bo z nią zawsze fajnie się rozmawia i działa.
Helena przypomina, że później Beata Tomaszewska zaangażowała się w pomoc innym ludziom. - A ja na to jak na lato. Wystarczyło, żeby powiedziała, co jest potrzebne, to już rozpuszczałam wici po znajomych, że potrzebny jest tapczan, kołdra i trochę węgla. I zawoziło się to wszystko potrzebującym ludziom.
Helena dodaje, że kiedy Beata Tomaszewska wymyśliła budowę pieca chlebowego, to niektórzy pukali się w głowę. Kiedy przygotowała ścieżkę dydaktyczną o mące i chlebie w gospodarstwie - przyszłam z uczniami, żeby zobaczyć, jak się tam będą czuli? Świetnie! Później przychodziły kolejne grupy. Nie wyobrażam sobie, żeby zabrakło nam tej współpracy.
Beata Tomaszewska potrzebę przywracania smaków dzieciństwa widzi po dzieciach przychodzących na zajęcia w ramach ścieżki edukacyjnej. - Częstujemy uczniów chlebem na zakwasie w ramach tzw. podobiadku - opowiada Beata Tomaszewska. I coś im to mówi, że nie zawsze dzieci chcą tego spróbować. Dla mnie to smutne, bo jak takie dziecko dorośnie, to już swoim dzieciom nie przekaże takiego smaku. Chyba że w naszych komórkach zapisana jest pamięć, także smaku, która kiedyś się obudzi?
Skąd te pomysły? - pytam.
- Myślę, że Pan Bóg gdzieś tam z góry podpowiada, co mamy w życiu robić - odpowiada z uśmiechem. Czasami myśli o sobie, że jest jak ciekawostka do odkrycia. Dlatego w ruchu, ciągle szuka nowych wyzwań.
Przed laty Lokalna Grupa Działania Zakole Dolnej Wisły aktywizowała mieszkańców wsi do działania, do pamięci o tradycyjnym jedzeniu, architekturze i rzemiośle.
- Dziś ta pamięć kwitnie w każdym województwie, może trochę Unia pomogła nam pamiętać o przeszłości? - zastanawia się Beata. - Piec chlebowy jest „dzieckiem” działania Zakola Dolnej Wisły - uśmiecha się. - To miejsce jest dla młodych. Jeśli w szkole mają temat „Od ziarenka do bochenka”, to mogą tutaj go zrealizować. Goszczę też niepełnosprawnych z terenu naszej gminy, tu nie ma barier architektonicznych. Mam z tego dużą radość.
Dzieci przychodzące na ścieżkę edukacyjną do Tomaszewskich najpierw biorą woreczki, które pakują na drabiniasty wóz (no dobrze - na wózek), który wspólnie ciągną do młyna. Później przygotowują chleb i bułki, a nim się upieką - trzeba zrobić pranie na starych tarach. Odważniejsi tną drzewo piłą „moja - twoja”. Noszą wiadra z wodą na szuńdach.
„Upieczony” chleb to właśnie smak dzieciństwa.
- Pokazuję dzieciom, jak się kiedyś żyło - opowiada Beata. - Można to połączyć z wypiekiem chleba, ale zajmuje to dłuższy czas. Najpierw półtorej godziny trzeba palić w piecu i wtedy można dzieciom opowiadać o naszych korzeniach, małej ojczyźnie, z której pochodzimy. Jesteśmy z tej przeszłości. Nosimy ją w każdej komórce swojego ciała. A że już tego nie ma, to pielęgnuję pamięć. Może już dziś ludzie nie wstydzą się wsi, wiejskiego pochodzenia, ale kiedyś pochodzić ze wsi to był obciach.
Helena Pudo: - Kiedyś ubiliśmy z dziećmi masło, dołożyłyśmy konfiturę, to objadały się chlebem z pieca i zupełnie nie przypominało im to dzisiejszego smaku.
W domu stworzyła izbę pamięci. - To jej wysiłek. A jej wypieki? Pychota! - zapewniają przyjaciele. Nie jest osobą ze słomianym zapałem, który zaraz się wyczerpie.
Przyjaciele wyliczają, że Beata jest niesamowitą optymistką na te czasy, że jeśli „tradycja jest wielką pieśnią istnienia”, to ona potrafiła ją przechować i podzielić się z innymi. A przecież za kilka lat młodzi zapomną o tym, jak kiedyś się żyło na wsi. Teraz jest era komputera, nic innego młodych nie interesuje.
Ponad 20 lat temu Beata Tomaszewska zaprosiła Renatę Rybacką do obejrzenia spektaklu lalkowego w Dąbrowie. Renata pracowała wówczas w Wojewódzkim Ośrodku Kultury w Bydgoszczy jako instruktor teatralny, później lalkarz.
- Zobaczyłam niesamowity potencjał, a później jakoś wpadłyśmy sobie w oko - wspomina Renata Rybacka. W Sępólnie Krajeńskim odbywał się wojewódzki przegląd teatrów lalek. Przyjeżdżało na niego około 20 zespołów.
- Kiedy tylko gdzieś organizowane były jakieś warsztaty, to Beata zawsze chciała w nich uczestniczyć, nauczyć się czegoś nowego - dodaje Renata Rybacka. - Nie zawsze gmina ją popierała.
Renata Rybacka nawet na emeryturze nie potrafi usiedzieć spokojnie.
- Jestem przeciwniczką świetlic, w których nic się nie dzieje - takich przechowalni dzieci - podkreśla. - Coś musi się dziać. Nie dorosną w nich przyszli widzowie teatru, opery i filharmonii, bo szczerze mówiąc, nie wiem, kto w przyszłości będzie chodził na spektakle i koncerty. Czyja to wina? Brakuje placówek kultury, w których dzieci i młodzież naprawdę mogłyby się czegoś nowego nauczyć, coś pokochać. Teraz bardziej rozwijają się zajęcia w domach dziennego pobytu dla ludzi starszych. Tam się strasznie dużo dla tych ludzi robi. A zobaczcie, jak się dorośli garną na takie zajęcia. A w domach kultury niewiele się dzieje. Rzadko można spotkać na poziomie warsztaty dla dzieci i młodzieży.
- Beata to wyjątkowa osoba w naszej gminie, nie znam drugiej takiej - zapewnia Mirosław Pudo. - Kiedy prowadziła świetlicę wiejską, pracowałem w gminie. Uważam, że jej potencjał nie został wtedy wykorzystany. Poszła swoją drogą, stworzyła wiejską chatę, dokąd przychodzą grupy zorganizowane i klasy, które mogą obejrzeć, jak to dawniej było. A dzieci - przy okazji - dobrze się bawią.
Inny kolega: - W Beacie jest radość, więź z tym miejscem i okolicą. Odtwarza i wyszykuje wspaniałe rzeczy, które może już zostały przez nas trochę zapomniane. Przecież to nasza kolebka, pamięć i nadzieja kolejnych pokoleń.
- Mamy w sobie iskrę bezwarunkowego pomagania - mówi Beata Tomaszewska. - Podczas „andrzejek” dla niepełnosprawnych dzieci kolega zgodził się być wróżbitą, każdemu z setki dzieci wywróżył coś innego. To była dla mnie duża pomoc, bo nie mogłam się rozdwoić. Na tej zabawie po raz pierwszy tańczyłam z Damianem.
Damian jest niepełnosprawnym artystą, maluje, choć ma nieskoordynowane ruchy. Trochę się wszyscy obawiali, czy ten taniec nie skończy się katastrofą. - Mam mimowolne ruchy - tłumaczy Damian.
- Mógł komuś „przydzwonić” - uśmiecha się Beata.
Kilka lat temu Damian Rebelski trafił do Dąbrowy Chełmińskiej na festyn, podczas którego zbierane były pieniądze na rehabilitację dwóch osób. Podarował swoje prace na aukcję. Tak poznał Beatę. Marian Rebelski, tata Damiana: - Damian maluje na stojąco. Najpierw lewą ręką wykonuje kontury, a późnij wypełnia obraz kolorem.
- Beata jest przede wszystkim normalna i otwarta. Można z nią pożartować. To cenne w dzisiejszych czasach - zapewniają zgodnie Rebelscy.
Przed laty w świetlicy wiejskiej w Dąbrowie Chełmińskiej Beata Tomaszewska założyła kółko teatralne „Biedronki”. Odbywały się tu eliminacje konkursu poezji i prozy „Na wschód od Bugu”. Przyjeżdżają goście z województwa i kraju. Teraz wspominają, że obok świetlicy stała... „sławojka”. - Takie były czasy. Wtedy ktoś z gminy zauważył wreszcie, że trzeba coś zrobić z tym wychodkiem - słyszę.
Podczas przesłuchania konkursowego na świetliczankę, sekretarz gminy Mirosław Pudo zapytał starającą się o pracę Beatę Tomaszewską, co zrobiłaby ze świetlicą, gdyby miała określoną sumę pieniędzy. Odpowiedź musiała usatysfakcjonować przedstawicieli urzędu, Beata dostała pracę.
- Wtedy władze niechętnym okiem patrzyły na kulturę - przypomina Mirosław Pudo. - W świetlicy miało się grać w ping-ponga i coś tam jeszcze robić. W tu powstało kółko teatralne...
Przyjaciele opowiadają, że przygotowując spektakle, potrafiła pracować z młodzieżą. Uczniowie, którzy w szkole niechętnie zabierali głos - na próbach zmieniali się nie do poznania.
- Nawet nie bardzo chcieli chodzić do szkoły, a na próby przychodzili. Uczyli się ról, grania na scenie - opowiadają.
- Cieszyłam się, że poznawali literaturę, coś z Puszkina czy z Lermontowa - wspomina Beata. - Teraz w szkołach wraca wtórny analfabetyzm, dzieci nie czytają książek, nie wkładają trudu w naukę.
- Często mówimy o kimś, że ma wielkie serce, choć fizycznie nasze mięśnie sercowe wcale się aż tak bardzo nie różnią - odpowiada Beata, kiedy pytam, skąd ma tyle serca dla potrzebujących.