Prof. Andrzej Basiński: - Nie byliśmy przygotowani na desant mediów

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Polska Press
Jolanta Gromadzka-Anzelewicz

Prof. Andrzej Basiński: - Nie byliśmy przygotowani na desant mediów

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz

Po śmierci prezydenta Pawła Adamowicza wielokrotnie i na różne sposoby analizowaliśmy to, co wydarzyło się tej nocy w naszym szpitalu - wspomina prof. Andrzej Basiński, kierownik Klinicznego Oddziału Ratunkowego w Uniwersyteckim Centrum Klinicznym w Gdańsku, wojewódzki konsultant ds. medycyny ratunkowej.

Czy te kilkanaście godzin, które rok temu nie tylko lekarze, ale również inni pracownicy Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego poświęcili na walkę o życie prezydenta Pawła Adamowicza pozostawiło jakieś ślady, czy coś zmieniło w organizacji pracy szpitala?

Po śmierci prezydenta Pawła Adamowicza bardzo wnikliwie analizowaliśmy to, co wydarzyło się tej nocy w naszym szpitalu. Zrobiliśmy tzw. debrefing całej działalności ratowniczej, dzieląc ją na ocenę przedszpitalną, szpitalną i to co można było zrobić jeszcze po. Sprawdzaliśmy, czy na każdym z tych etapów można było zrobić coś lepiej.

A można było?

Bardzo trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. Zawsze można coś zrobić lepiej. Nie jest tajemnicą, że potem pojawiły się zarzuty i wobec nas i wobec ratowników, którzy udzielali prezydentowi pomocy na miejscu zdarzenia. Szczęśliwie, żaden z tych zarzutów się nie potwierdził. Tak to już jest, że zawsze się znajdzie ktoś, kto wszystko wie lepiej. Po dogłębnej analizie stwierdziliśmy, że parę rzeczy zrobiliśmy dobrze, parę można było zrobić jeszcze lepiej, ale najważniejsze okazało się to, że zdążyliśmy uruchomić maszynę do krążenia pozaustrojowego, która była niezbędna podczas operacji pacjenta. Nie da się tego zrobić z minutę na minutę. Trzeba to urządzenie np. wypełnić krwią. Trzeba znać grupę krwi chorego, zamówić ją w Stacji Krwiodawstwa a to wszystko trwa.

Rannym zajmował się specjalny zespół.

Tak jak każdym pacjentem z urazem wielonarządowym również prezydentem zajmował się tzw. „trauma team”. To zespół lekarzy specjalistów z różnych dziedzin, którzy są w stanie znaleźć się w bardzo krótkim czasie w jednym miejscu, by - używając języka medycznego - zaopatrzyć bardzo różne, często odległe od siebie części ciała. Wielokrotnie zdarzało się, że w tym samym czasie jeden zespół operował choremu klatkę piersiową, brzuch i uszkodzone naczynia krwionośne. Lub centralny układ nerwowy. Podobnie było w przypadku prezydenta Adamowicza.

Nie byliśmy i nie jesteśmy w stanie uratować pacjenta, który doznał śmiertelnych urazów

Tak szybko udało się zorganizować trauma team?

Oczywiście, bo system powiadamiania członków tego zespołu jest bardo prosty. Za wszystko odpowiada starszy lekarz KOR-u, który po otrzymaniu informacji od służb ratunkowych, że coś się dzieje wykonuje jeden telefon w wyniku którego każdy członek trauma teamu dostaje wiadomość, że jest potrzebny. Od anestezjologów po chirurgów z różnych dziedzin. W zależności od tego jak dalej rozwija się sytuacja chorego prosi się kolejnych specjalistów, ale siły i środki jakie mamy na co dzień i to bez względu na porę dnia i nocy są tak duże, że jesteśmy w stanie operować każdą część ciała chorego oddzielnie i w sposób skoordynowany.

Mimo że system ratunkowy zadziałał bez zarzutu, walka o życie prezydenta Adamowicza została przegrana.

Nie byliśmy i nie jesteśmy w stanie uratować pacjenta, który doznał śmiertelnych urazów. Bezpośrednie uszkodzenie serca, które w tym przypadku było bardzo rozległe, podobnie jak uraz czaszkowo - mózgowy to stany bezpośredniego zagrożenia życia.

Jednak kardiochirurgom z UCK udało się już uratować przynajmniej kilku pacjentów z ranami kłutymi serca.

Nawet w ciągu ostatniego roku mieliśmy przynajmniej kilku pacjentów z ranami klutymi serca i wszyscy przeżyli, ale to były zupełnie inne rany. Ostrze zatrzymało się na żebrach, uszkodzenia serca były powierzchowne. Wracając jednak do Pani zasadniczego pytania odpowiem następująco: tak naprawdę - największym problemem dla nas, lekarzy, a przynajmniej dla mnie było coś zupełnie innego, niezwiązanego z aspektem medycznym.

Mianowicie?

Ogromnym problemem w trakcie tej tragedii - powiedzmy sobie szczerze - z udziałem VIP-a - okazały się media. Nagle, pod głównym wejściem do naszego szpitala - Centrum Medycyny Inwazyjnej, w bezpośrednim sąsiedztwie Klinicznego Oddziału Ratunkowego - pojawiło się kilkanaście wozów transmisyjnych różnych stacji radiowych i telewizyjnych. Przestrzeń jest tam niewielka, nie było więc ich jak ustawić.

Zablokowały dojazd karetkom pogotowia?

Dosłownie sparaliżowały całkowicie ruch w tej części szpitala. Uratowało nas tylko to, że był to środek nocy. Druga kwestia to pani koledzy reporterzy, którzy dosłownie pchali się do szpitala drzwiami i oknami.

Reagowaliśmy na oczekiwania opinii publicznej, która z niepokojem śledziła to, co dzieje się z prezydentem.

Ależ zdaję sobie z tego sprawę, jednak my musieliśmy nad tym jakoś zapanować. Gdzieś tych ludzi posadzić, zorganizować dla nich jakąś herbatę czy kawę, bo większość z nich koczowała w szpitalu przez wiele godzin. Podobnie rzecz się miała z tzw. VIP -ami, czyli różnymi ważnymi osobami, które chciały się dowiedzieć, co z chorym albo przyjechali do UCK, by zaoferować pomoc. Dla przykładu - arcybiskup Sławoj Leszek Głódź - przyjechał, by tu, na miejscu pomodlić się za chorego. Tych ludzi nie można było, ot tak wyprosić. Dyżur na KOR pełnił wówczas bardzo doświadczony lekarz - dr Piotr Świca. On jako pierwszy zorientował się, co się dzieje i po prostu zamknął oddział ratunkowy, a cały ten tłum skierował do głównego holu na parterze CMI. Wydarzenia sprzed roku nauczyły mnie, że jeśli ma miejsce tragedia, która dotyczy osoby powszechnie znanej, to oprócz medycznego aspektu jest jeszcze jeden, ten związany z ogromną liczbą informacji, które lekarz musi udzielić. Trzeba było opracować harmonogram konferencji prasowych, by dziennikarze nie musieli przesiadywać pod szpitalem non stop. Około drugiej nad ranem praktycznie wszystko było wiadomo. Wiele osób, w tym dziennikarze, z pewnością na zawsze zapamięta słowa doktora Tomasza Stefaniaka, dyrektora UCK ds. medycznych : „ Została nam tylko modlitwa”. Około godz. 4 nad ranem dziennikarze się rozjechali. Te doświadczenia sprzed roku uzmysłowiły nam, że musimy przygotować personel szpitala również na taki scenariusz wydarzeń.

Uratowało nas tylko to, że był środek nocy. Reporterzy, dosłownie, pchali się do szpitala drzwiami i oknami.

Udało się ?

Odnoszę wrażenie, że tak. Pod koniec ubiegłego roku, tuż przed Bożym Narodzeniem odbyły się w UCK ćwiczenia z wypadku masowego z udziałem VIP-a w ramach naszego Centrum Urazowego. Wśród kilkunastu rannych (w rzeczywistości byli to studenci ratownictwa naszej uczelni) znalazł się jeden VIP. Wcieliła się w niego również studentka ratownictwa medycznego, która mówiła tylko po francusku i była w towarzystwie dwóch ochroniarzy, którzy nie mówili po polsku, pchali się wszędzie i nie dali się rozbroić, a na terenie szpitala nie było BOR-u, który mógłby w tym pomóc. Do UCK przywiozła kobietę karetka pogotowia, pacjentka krzyczała jak opętana, miała ponad trzydzieści różnych urazów. Nikt z personelu szpitala, poza wąską grupą wtajemniczonych, nie miał pojęcia, że to tylko ćwiczenia. I okazało się, że są osoby, które wiedzą jak w takiej sytuacji postępować, gdzie umieścić dziennikarzy, jak udzielać informacji...

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.