Poznałam bezbrzeżną rozpacz i nieutulony żal po bliskim [rozmowa]
Jeśli dziś ktoś stracił kogoś bliskiego, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że będzie jeszcze gorzej. Ale w pewnym momencie człowiek się odbija - mówi Małgorzata Wypych
Co Pani powiedziała rodzicom męża?
Tak naprawdę to nic nie musiałam mówić. To nie była śmierć w zaciszu domu, czy w szpitalu, o której wie garstka osób. O tej śmierci wiedział cały świat. Wiadomo było, że wcześniej czy później będzie informacja na temat identyfikacji ciał i trzeba będzie podjąć decyzję, czy lecę do Moskwy, czy nie.
Poleciała Pani.
Tak. Byłam w Moskwie. Postarałam się wcześniej o pobranie próbek DNA, bo nie wiedziałam, co tam zastanę.
Niektórzy bliscy ofiar smoleńskiej tragedii mówili mi, że zrezygnowali z tego wyjazdu i potem bardzo tego żałowali. Posłuchali innych, którzy chcieli ich chronić, a zostało w nich poczucie, że nie byli na tej ostatniej drodze, że się nie pożegnali.
To była bardzo trudna decyzja, ale nie żałuję. Poleciałam z przyjacielem Pawła, lekarzem, który był dla mnie bardzo dużym wsparciem, jeśli chodzi o przejście przez te wszystkie procedury, jakie były w Moskwie. Ten czas już na zawsze pozostanie w głowie, w pamięci. Ale nie potrafię dokładnie, w szczegółach opowiedzieć, co tam się działo. Pojechałam z zadaniem rozpoznania męża i nic z tego, co działo się dookoła, mnie nie interesowało. Pamiętam, że była mowa o tym, że trumny nie będą otwierane, była mowa o tym, że miejsce zdarzenia zostało przekopane na metr, że dochowano należytej staranności. Po niedługim czasie okazało się, że było zupełnie inaczej.
Małgorzata Wypych |
Jest wdową po Pawle Wypychu, sekretarzu stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. W młodości instruktorka harcerstwa, z wykształcenia prawnik, adwokat, obecnie jest posłanką. W ubiegłym roku kandydowała w wyborach do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości i zdobyła mandat. Przez 10 lat pracowała w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. |
Ale Pani męża rozpoznała.
Tak. 12 kwietnia. A 14 kwietnia Paweł wrócił z pierwszym transportem ciał, przyleciał na Okęcie. Część osób wciąż jeszcze pozostała w Moskwie, by rozpoznawać swoich bliskich. Cieszyłam się, że mogę zabrać Pawła z powrotem do Polski.
„Nie płaczemy. Jesteśmy dzielni jak tygrysy” - powiedziała Pani dzieciom na lotnisku. Dopiero potem przyszła refleksja, że powinno się płakać.
W pewnym momencie to zweryfikowałam. To, co czujemy jest częścią nas samych, identyfikuje nas. Jeżeli zablokujemy emocje, albo będzie się nam wydawało, że tak robimy bo mniej nas to boli, to będziemy sami siebie oszukiwać. Właśnie tej naturalności i emocji uczyłam się od moich dzieci. Kiedy były złe, wściekłe, że nie ma taty, szczególnie syn, to doszło do mnie, że to naturalne. Pokazywanie emocji jest czymś naturalnym, więc jeśli ktoś ma ochotę płakać, to płacze. Krzyczeć - to krzyczy. Takie mówienie sobie: „Jestem dzielna” może się niebezpiecznie skończyć. Człowiek w pewnym momencie nie wytrzyma psychicznie, bo ile czasu można się trzymać? Od dłuższego już czasu pokazuję przed dzieciakami swoje emocje. Również te związane z żałobą, z Pawłem. Wiem, że żałoba jest pewnym procesem, przez każdy z tych etapów trzeba przejść, każdy przechodzi w innym czasie, więc mówienie o stu dniach, tysiącu, czy dwudziestu czterech miesiącach żałoby jest jakimś uogólnieniem. Może, kiedy ktoś nie wspomina, ten proces może przebiegać szybciej. W naszym przypadku każdy miesiąc, każdy rok niesie wspomnienia, a z nimi dodatkowy ładunek emocjonalny. Jest to trudne, bolesne, ale wychodzę z założenia, że ci ludzie zginęli w takich, a nie innych okolicznościach, w takim, a nie innym miejscu i pamięć o nich trwa. Minęło 6 lat i wszyscy pamiętają o tych 96 osobach.
Na jakim etapie teraz jest Pani żałoba?
Trudno to określić. Te poszczególne etapy przeplatają się ze sobą. Jest etap złości, smutku, etap zrezygnowania. To co mogę dziś powiedzieć, a co może być pociechą dla tych, którzy doświadczają straty, a każdy z nas jej doświadczył, to że na początku są bardzo duże te wahania nastrojów, ich amplitudy są bardzo wysokie. Od śmiechu można w ciągu kilku sekund przejść do płaczu. Ale z czasem one się zmieniają. Jest coraz mniej momentów, w których zdarza się taki spontaniczny płacz. W moim przypadku był moment zatrzymania życia i później stopniowe ruszanie do przodu. Pamiętam, chyba w maju, a więc dość blisko od śmierci Pawła, byłam u znajomych na działce, zeszłam do kuchni, i sama zrobiłam sos do sałatki. To był pierwszy element powrotu.
Do życia?
Tak się dzieje. Potem wróciłam do książek, do filmów. Bo jest też i tak, że w momencie śmierci najbliższej osoby, a Paweł był mi najbliższą osobą, czas staje w miejscu. Kiedy rozmawiam z innymi rodzinami, które straciły swoich najbliższych nad Smoleńskiem, bo kontaktujemy się ze sobą, to nasze odczucia są podobne. Jak złość z powodu tego, że na ulicy ludzie się śmieją. Jak oni się mogą śmiać?! Przecież wydarzyła się taka tragedia, zginął mój mąż! Jest to bardzo osobiste - jak można się cieszyć, jak można żyć do przodu! A żyje się do przodu. Na początku jest chwila zamrożenia, a potem, niestety albo na szczęście , wszystko idzie dalej.
Wróciła też Pani do tego, żeby grać w encyklopedię?
Nie. A, nie, przepraszam, raz zagrałam z dziećmi. To była gra moja i Pawła. Polegała na tym, że otwieraliśmy encyklopedię na przypadkowym haśle, wymyślaliśmy dla niego dwa inne określenia i trzeba było zgadnąć, które z nich jest prawdziwe. Gdy mnie ktoś pytał, co zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę, odpowiadałam zawsze, że mojego męża i encyklopedię. Teraz została już na razie tylko encyklopedia.
Co jeszcze zostało do oswojenia?
Wydawało mi się, że jeśli zdoła się przeżyć pierwszy rok, w którym chyba dotknie się już wszystkiego, to będzie łatwiej. W moim przypadku najtrudniejszy był trzeci i czwarty rok. Byłam tak zmęczona trzymaniem tej gardy i mówieniem, samej przed sobą, że jestem silna, że w pewnym momencie mój organizm powiedział: „Możesz tak mówić, ale prawda jest inna”. Trzeba mieć odwagę przyznać się do straty. Nadal mam z tym duży problem i to wychodzi przy różnych sytuacjach. Okazało się, że minął pierwszy rok, zaczął się drugi, organizm zaczął wyłączać wszystkie mechanizmy obronne, trudno już było racjonalizować pewne rzeczy, trudno było sobie wytłumaczyć. Poznałam uczucie bezbrzeżnej rozpaczy i nieutulonego żalu. Czwarty rok chyba był przełomem, co zresztą wpisuje się w te osławione 1000 dni. Ale i teraz zdarzają się te momenty, kiedy lecą łzy, kiedy płaczę i czuję wielką stratę, i nie mam już jej ochoty przeżywać.
Jakie ze wspomnień dają Pani siłę i optymizm?
Na pewno dużą siłę czerpię ze swoich dzieci. Z tego że, co jak co, ale one żyją w teraźniejszości, nie zagłębiają się w przeszłość, nie żałują czasu, którego już nie będzie. My z Pawłem mieliśmy wiele planów. Podobnie jak wiele kobiet czułam taką potrzebę, aby być z mężem do końca, aby zestarzeć się przy mężu, przy którym można się czuć bezpiecznie, być zaopiekowanym i którym można się zaopiekować. Te wszystkie plany w ciągu kilku sekund przestały istnieć, ale zrozumienie tego, że ich już nie ma, zajmuje mi dużo czasu. Pracowałam w Fundacji „Nagle sami”, która pomaga ludziom w żałobie, osobom, które znalazły się po stracie, gdzie jako prawnik, zajmowałam się pomocą prawną, np. pomocą przy postępowaniu spadkowym. Sama przeszłam przez złożenie wniosku o nabycie spadku i wiem, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, choć wielu się wydaje, że wchodzą w niezrozumiały gąszcz. To na szczęście jest w miarę logiczne i nie należy się tego bać. Moje doświadczenia pomogły przejść przez to wielu osobom. Ze wspomnieniami wiążą się też emocje. I to jest istotne, aby być w zgodzie z nimi. Było na przykład tak, że ranił mnie widok szczęśliwych par, nawet w otoczeniu przyjaciół. Oni mieli dalsze plany, ja już ich nie mam i sprawiało mi to ból. Szczególnie zdarzało i nadal zdarza w czasie naszych spotkań. Z czasem nauczyłam się mówić: „Ja wychodzę”. I wiedziałam, że spotykam się ze zrozumieniem. Zarówno moja rodzina, jak i przyjaciele, cały czas byli dla mnie wsparciem. Ale z rodziną jest jeszcze inaczej - moi rodzice przeżywali to inaczej, niż rodzice Pawła, którzy stracili drugie dziecko. To strata zupełnie niewyobrażalna. Staje się ona częścią życia, życia, które przecież płynie dalej. Zostanie nagle samą, to zmierzenie się z zupełnie nowymi rolami, w tym rolą głowy rodziny. To coś nowego w życiu. Obecnie podejmowanie wszelkich decyzji np. tych związanych ze sprawami finansowymi, czy też zwykłymi, codziennymi należy wyłącznie do mnie i ja za to ponoszę pełną odpowiedzialność. Cieszę się, że jeżeli chcemy wyjechać na wakacje, to wsiadamy w samochód i jedziemy.
Wcześniej nie prowadziła Pani samochodu?
Jak większość żon (śmiech). Samochód był domeną męża. Jeździłam oczywiście, ale to nie było tak, jak teraz. W końcu miałam ochotę wyjechać gdzieś z dziećmi i czułam się na siłach, żeby to zrobić. Na początku były to podróże w „konwoju”, z przyjaciółmi. Teraz już wiem, ile mogę przejechać non stop. Na tym między innymi polega oswajanie rzeczywistości. To jest zupełnie inne życie. Ani lepsze, ani gorsze, po prostu inne. Żyje się samemu. Wcześniej - Paweł wracał do domu, była ulga, że oto mogę zakończyć dzień - wszyscy są, jesteśmy bezpieczni. Jakiś czas temu dopiero byłam w stanie sama przed sobą przyznać, że mimo iż Pawła nie ma już tyle lat, ja nadal postępuję tak, jakby on był. Nie jest to dziwne, ponieważ nie da rady odciąć 18 lat, jakie spędziliśmy razem.
Co dla Pani było najważniejsze w tych 18 latach?
Byłam z człowiekiem z krwi i kości. Znałam jego wady i znałam zalety. Widziałam, że jest dobrym człowiekiem, mądrym, zawsze okazywał się osobą na właściwym miejscu, która robi wiele dobrego, czy był dyrektorem biura polityki społecznej, szefem Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie, czy szefem ZUS-u, czy wreszcie, gdy był doradcą w Kancelarii Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, skończywszy na tym, że został sekretarzem stanu. Wszystkimi działaniami, które podejmował, zarażał innych. To była cecha, która mnie zachwycała, jak jeszcze nie byliśmy parą, jak jeszcze nie znaliśmy się na tyle, aby mówić do siebie po imieniu.
Zwracaliście się do siebie: „druhu”, „druhno”?!
Nie nie, w ogóle jeszcze wtedy nie rozmawialiśmy ze sobą. Mieszkaliśmy na sąsiednich osiedlach, nasze harcerskie szczepy się przyjaźniły, a my musieliśmy wyjechać na zimowisko do Czechosłowacji, żeby się w ogóle zauważyć (śmiech). Był dla mnie wielkim autorytetem, moją drugą połówką. Nadal go kocham.
„Mama. Adwokat. Społecznik. Żona Pawła... zawsze” - taki opis widnieje na Pani profilu na twitterze.
Tak! Ponieważ już na zawsze będziemy żonami naszych mężów. A co to będzie oznaczało - pokaże życie. Natomiast on cały czas jest w moim sercu, przez dzieci, czy przez wspomnienia, do których wracanie jest też procesem. Na początku one absolutnie nie są fajne - potęgują poczucie straty, odczuwa się je jako coś nieprzyjemnego. Bolą. Dopiero potem można z nich czerpać siłę.
Kiedy myśli Pani: „Paweł”, to jak go widzi?
Zupełnie inaczej, niż wszyscy go sobie wyobrażają. Widzę go w domu. Dzieci już śpią, my siedzimy, oglądamy film. On w domu nie był taki rozmowny. Nie są to flashbacki, być może dlatego, że zmieniliśmy mieszkanie. Wcześniej - rzeczywiście, miałam wrażenie, że na przykład - siedzi w kuchni. Albo, że odkurza. Bo podłoga to była kwestia, która należała do Pawła. Teraz ja muszę się zajmować podłogą, a bardzo tego nie lubiłam.
Są wybory, o których decyduje Bóg, takie, o których decyduje los i takie, o których my decydujemy, już świadomie.
Podejmowanie decyzji to korzystanie z naszej wolnej woli. Ale wie Pani, w tamtym momencie, kiedy przyszła ta straszna wiadomość, nie mogę powiedzieć, że świadomie podejmowałam decyzje. Działałam instynktownie, na zasadzie chronienia rodziny, dzieci. To długo trwało. Mogę powiedzieć, że dopiero teraz podejmuję decyzje. Jak na przykład taką, czy udzielać wywiadu przed 10 kwietnia, czy nie. Do tego potrzeba czasu. Do oswojenia się z samym sobą.
Zmiana mieszkania należała już do świadomych decyzji?
To był jeszcze nasz wspólny plan, który już realizowałam sama. Sama wybrałam to mieszkanie. Znajomi, którzy przychodzą, mówią: „W końcu widać, że ty tu mieszkasz”. Dobrze się w nim czują. Ale to też jest związane z pewnego rodzaju wiciem gniazda - mieszkanie trzeba było urządzić, więc znowu podejmować decyzję - taka podłoga, czy inna. Sama musiałam ją podejmować. Wcześniej nie mieściło mi się w głowie, że Paweł może odejść. Że mogę zostać sama.
Nie nosi Pani obrączki.
Nie nosiliśmy z Pawłem obrączek. Zresztą, rzadko kiedy wkładałam biżuterię, a to jest spowodowane prozaiczną sprawą: mam bardzo chude palce. Kupienie pierścionka, który by pasował, graniczyło z cudem. Nie ukrywam, że miałam z tym problem po śmierci Pawła. Wielokrotnie myślałam o tym i żałowałam, że nie nanosiłam się tej obrączki. Ale też z drugiej strony chyba nie mieliśmy takiej potrzeby pokazywania tego, dla nas było jasne, że jesteśmy razem.
„Trzeba patrzeć w przyszłość, bo jakoś to będzie” - mawiał Pani mąż.
Do mnie zawsze mówił: „Słoneczniczku, będzie dobrze”. Nie miałam wątpliwości, że będzie dobrze, ale po jego śmierci nie miałam pewności, czy to sama sobie mówię, czy to on mówi. On zawsze patrzył do przodu, dla niego nie było rzeczy nie do zrobienia.
Takie dni, jak urodziny męża, wasza rocznica ślubu - jak Pani je teraz spędza?
Rocznica ślubu to jest czas tylko mój. Nie stosuję tu żadnych rytuałów, może poza jednym - zawsze na rocznicę ślubu szliśmy do jakiejś restauracji, z zasady była to restauracja innej narodowości. Kuchnia libańska, bułgarska, włoska. Kiedy pojawiły się dzieci i wyjścia były ograniczone, kupowaliśmy jedzenie do domu - dla nas sushi, dla córki pizzę. To zostało. Teraz ja z córką jem sushi, a syn pizzę. Na urodziny Pawła - w tym roku była msza, a po niej (o czym nie wiedziałam)- koncert zespołu Mazowsze. Przyjaciele śmiali się, że Paweł potrafił sobie załatwić koncert na urodziny. Jako że zarówno urodziny jak i imieniny mieliśmy w tym samym miesiącu, to obchodziliśmy je razem.
Pani 2 lutego, mąż 20 lutego.
Składaliśmy więc to razem i obchodziliśmy 22 lutego. A to z kolei jest Dzień Myśli Braterskiej.
Święto harcerzy.
Właśnie. Paweł sumował nasze lata i zapraszał znajomych SMS-em, na przykład na 81 urodziny. I to są te momenty, kiedy te amplitudy emocji rosną. Ale też na pewno święta są tymi momentami, kiedy strata jest tak mocno odczuwalna. Czy komunia syna, która była w zeszłym roku. Czy urodziny dzieci... Właściwie w każdym miesiącu znajdzie się jakiś taki dzień...
Ale jednak, już choćby przez to, że dziś siedzimy w Pani biurze poselskim, widać, że życie nie zatrzymało się dla Pani 10 kwietnia.
Dwiema kotwicami, które trzymały mnie przy życiu były wiara i dzieci. Bóg postawił też na mojej drodze wiele osób, które przekonywały mnie, że życie idzie do przodu, że po coś to wszystko jest. Pocieszające też było zdanie, że Pan Bóg zabiera do siebie osoby w najlepszych dla nich momentach. To pokrzepiająca myśl, ale to nie ma nic wspólnego ze zgodą. Wielokrotnie przecież stawiałam sobie to pytanie: „Dlaczego ja?” Znajomi odpowiadali: „A dlaczego nie ty?” No właśnie, dlaczego nie? Człowiek jest w stanie wszystko przeżyć. Tu też wchodzi element wolnej woli. Wiem jednak, że są osoby, które nie przeżywają, załamują się i powoli odchodzą z tymi, których nie ma. Myślę i tak uważam, że dostałam drugą szansę. Paweł był filarem, ale okazało się, że ja byłam drugim filarem. I wzięłam na siebie ciężar utrzymania rodziny. Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że będę posłem, będę adwokatem, pomyślałabym, że to mieści się w tych samych kategoriach, co lot w kosmos, na księżyc. Całkowita abstrakcja. W pewnym momencie podjęłam jednak decyzję o zdawaniu na aplikację, czy starcie w wyborach. Scenariusz życia okazał się zupełnie nieoczekiwany: wygranie wyborów, uzyskanie mandatu, zasiadanie w Sejmie, który do tej pory znałam tylko z telewizji.
Ta rocznica - 6 rocznica smoleńskiej tragedii będzie inna od poprzednich?
Dlaczego miałaby być inna?
Choćby dlatego, że zmieniła się władza w Polsce, że powstała nowa komisja, która będzie badać przyczyny katastrofy, że jest nowe śledztwo, nowi prokuratorzy.
Tak naprawdę to się zmieniło już 25 października, w momencie kiedy Prawo i Sprawiedliwość objęło władzę, ugrupowanie z którego wywodził się pan prezydent Lech Kaczyński. Szczególnie ludzie związani z tym ugrupowaniem nigdy nie pogodzili się z oficjalnymi komunikatami komisji, rosyjskiej i polskiej, dotyczącymi tej katastrofy. Śledztwa były przedłużane od samego początku; od 4 kwietnia przestała istnieć Prokuratura Wojskowa, która do tej pory zajmowała się tym śledztwem. Na pewno przed nowymi organami stoi duże wyzwanie, dlatego, że to jest olbrzymi materiał dowodowy i jest to materiał, który nie jest jeszcze zamknięty. Niedawno zapadła decyzja o wznowieniu badania katastrofy smoleńskiej przez nową komisję, która została powołana przez ministra obrony narodowej, zgodnie z jego uprawnieniami Na posiedzeniu sejmowej komisji obrony narodowej pan minister Macierewicz mówił, jakie są podstawy do wznowienia tego dochodzenia do prawdy - a mianowicie, że pojawiają się nowe dowody, które nie były wcześniej znane.
Jakie?
Między innymi kwestie dotyczące spraw technicznych samolotu. Wszyscy czekamy na konkrety i pierwsze ustalenia tej komisji. Stąd też pod tym względem na pewno ta rocznica będzie inna.
Z czym się Pani nie mogła do tej pory pogodzić, jeśli chodzi o to śledztwo, o badanie przyczyn?
Nie do przyjęcia były dla mnie oficjalne ustalenia. W momencie, kiedy powstało środowisko konferencji smoleńskich, kiedy 150 profesorów, doktorów habilitowanych, specjalistów zwróciło uwagę na to, jak naginane są pewne fakty, czy też zjawiska. W przypadku tej katastrofy doszło do całkowitego rozczłonkowania samolotu, który przecież zbudowany był z określonego materiału, a określony materiał zachowuje się w określony sposób w określonych warunkach. Jednym z pierwszych sygnałów, który przebił się do świadomości opinii publicznej były wyniki badań profesora Biniendy, który postawił pytanie: „Skoro coś leży w danym miejscu, to skąd przyleciało, jaką przebyło drogę?” I nagle okazało się, że oficjalne ustalenia nie dają spójnych odpowiedzi, nie ma w nich logiki. Bardziej jestem skłonna uwierzyć 150 profesorom nauk ścisłych niż badaczom, którzy akceptowali przenoszenie części samolotów z miejsca zdarzenia, uznając, że tak było wygodniej co jest karygodne.
Był taki moment, że Pani na własną rękę postanowiła dochodzić prawdy - zlecała ekspertyzy, zastanawiała się nad sekcją zwłok, szukała wsparcia u naukowców, czy raczej to smoleńskie konferencje były tym miejscem wsparcia?
W moim przypadku to było właśnie to miejsce. Ale tak naprawdę każdy z nas szukał możliwości wyjaśnienia, co się stało i w pewnym momencie znalazłam się w tej grupie osób, które dążą do prawdy. Ta grupa stawała się coraz większa. Oczywiście, to nie jest przyjemne i rozumiem osoby, które uważają, że „Wszystko zostało już wyjaśnione, dajcie mi święty spokój”, bo takie osoby również są i szanuję ich stanowisko. Ale z drugiej strony to, co niby zostało wyjaśnione, nie zostało poparte niczym. Kilka rodzin obecnie występują jako oskarżyciele subsydiarni w procesie przeciwko funkcjonariuszom z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów czy z Ambasady RP w Moskwie. Występuję jako pełnomocnik tych oskarżycieli.
Głównym oskarżonym jest szef Kancelarii Premiera, Tomasz Arabski. W czym widzi Pani jego winę?
To, co zostało przedstawione w akcie oskarżenia obrazuje zaniedbania i przekroczenia uprawnień. Zadaniem głównego oskarżonego było koordynowanie lotów najważniejszych osób państwa. Akurat, jakkolwiek ktoś by nie chciał, to pan prezydent był najważniejszą osobą w państwie i jego podróże z wykorzystaniem 36 Specjalnego Pułku były objęte tzw. instrukcją HEAD. A osobą, która koordynowała, zawiadywała nie tylko tym, aby loty się nie pokrywały i aby samolotów starczało, choć wszyscy pamiętamy, jakie były sytuacje i walki „o krzesło”, ale też odpowiadała za zachowanie procedur, był szef kancelarii Premiera.
Czego Pani chciałaby się dowiedzieć?
Prawdy. Zbliżenia się do tego, co się stało. Każde wydarzenie ma swoją logikę, jeśli jedno będzie wynikało z drugiego, to będziemy mieli poczucie, że się do tego zbliżamy. Zdaję sobie sprawę, jak to jest trudne, po sześciu latach można mówić nawet, że to jest niewykonalne. Ale ja nie tracę nadziei i nie tracę wiary w wymiar sprawiedliwości. Trzeba też pamiętać o tym, co się wydarzyło po katastrofie smoleńskiej, ile było przypadków awaryjnych lądowań bliźniaczych samolotów, które nie rozpadły się w taki sposób, jak rozpadł się ten, którym lecieli nasi bliscy. Nawet lądowanie na brzuchu, czy plecach samolotu nie spowodowało tego, aby wszystkie osoby będące na pokładzie poniosły śmierć. Również katastrofa malezyjskiego boeinga, który został zestrzelony pociskiem balistycznym pokazuje sposób postępowania, jakiego u nas nie było. To było niezmiernie przykre, kiedy widziałam zdjęcia z przejeżdżającymi na lawetach szczątkami tego samolotu, które przecież przejeżdżały też przez Polskę. A nasz samolot nadal jest gdzie indziej i nie do końca jest traktowany jako dowód w sprawie.
Zastanawiała się Pani, jak mogłoby wyglądać Pani życie, gdyby nie wydarzyła się ta katastrofa, gdyby Pani mąż nie poleciał tym samolotem?
10 kwietnia skończył się pewien etap. To są drzwi, które się zamknęły. Można tam zajrzeć, ale to byłaby „gdybologia”. Można sobie domniemywać, rzeźbić w pamięci, co mogłabym robić. Na pewno nie robiłabym tego, co robię teraz. Ale to, że dziś znajduję się w tym miejscu jest wynikiem wielu zdarzeń z przeszłości. Również tego, że zostałam sama, że miałam możliwość uwierzenia w samą siebie, że mogłam poznać swoje możliwości. Że mogę dziś decydować o swoim życiu.
Dlaczego zgodziła się Pani na ten wywiad?
Bo dziś to jest już inny czas. Intensywny, jeśli chodzi o wspominanie, ale myślę też, że mogę się podzielić swoim doświadczeniem. Jestem wdową, osobą, która żyje w stracie i jeśli dziś ktoś stracił kogoś bliskiego, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że będzie jeszcze gorzej. Ale w pewnym momencie człowiek się odbija. Bóg, los, życie daje możliwość podjęcia decyzji: czy wybieram siedzenie w dole, czy zacznę dostrzegać, że świeci słońce.
Anita Czupryna