Powróciłem z tamtego świata. Zadziwiająca opowieść Jędrka z Kobylanki
Mężczyzna trafił do szpitala w ciężkim stanie z tętniakiem mózgu. Miał niewielkie szanse na przeżycie. Dziś mieszkaniec wsi Kobylanka koło Gorlic opowiada, że wrócił do życia za sprawą Jana Pawła II.
Andrzejowi z Kobylanki koło Gorlic do dziś w uszach dźwięczy sygnał karetki pogotowia, która wiozła go na oddział neurochirurgii tarnowskiego szpitala.
Diagnoza brzmiała jak wyrok: pęknięty tętniak mózgu w prawym płacie skroniowym. Szansa na przeżycie trudnej operacji - nikła, zaledwie dwa procent.
Dzisiaj na wspomnienie zdumiewającego widoku swojego ciała na stole operacyjnym, łzy cisną się mu do oczu. Nie może opanować wzruszenia. Jak mówi, na granicy życia i śmierci stanął obok niego Jan Paweł II. To z ust świętego usłyszał wtedy: Wracaj, to jeszcze nie czas na ciebie!
Andrzej mieszka w przysiółku Pustki, tuż pod lasem. Na bramie ogrodzenia wisi drewniana deska, a na niej wyrzeźbiony napis „Jędrzejówka”.
- Bo ja Jędrek spod lasa jestem - mówi ze śmiechem gospodarz.
Tutaj wszystko ma swój porządek. Na podwórku rządzi kogut, w domu Andrzej, podobnie jak w warsztacie. Z lipowych kloców powstają głównie rzeźby i płaskorzeźby świętych.
Ostatnia, która wyszła spod jego ręki, zawiśnie w przydrożnej kapliczce.
Andrzej mówi, że nie jest fanatykiem religijnym. Nie uważa się też za kogoś wyjątkowego. Twierdzi jednak, że to, iż żyje, jest darem od samego świętego Jana Pawła II.
- Pamiętam ten dzień dokładnie. Z samego rana zająłem się gospodarskim obrządkiem. Już od kilku dni z nóg zwalał mnie uporczywy ból głowy. Czułem drętwienie w lewej części ciała, potem wykrzywiło mi twarz, nie mogłem otworzyć też prawego oka¬- opowiada.
Czując się coraz gorzej, próbował wyjść z pokoju. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Upadłem przy drzwiach i w tej niemocy spojrzałem na obraz papieża, który wisiał na ścianie mojego pokoju. „Wujku Lolku, ratuj!” - powiedziałem i z trudem doczołgałem się do łóżka - opowiada.
Gdyby nie znajomi, którzy co tydzień przyjeżdżali do gospodarza po wiejskie jajka, pewnie umarłby w swoim domu. To oni zawieźli go na Szpitalny Oddział Ratunkowy w Gorlicach. Tam szybko usłyszał diagnozę, która nie rokowała dobrze. I to, że musi być przewieziony do Tarnowa.
- Tydzień wcześniej w karetce zmarł mój kolega. Na tętniaka - dodaje. - Miałem świadomość, że może mnie to samo czekać, że mogę do Tarnowa po prostu nie dojechać.
Na miejscu, w szpitalu, czekał już na niego zespół świetnych neurochirurgów: Piotr Barnaś i Piotr Dudziak. W trakcie operacji dołączył do nich prof. Andrzej Maciejczak.
- Pamiętam jeszcze moment, gdy leżałem na stole, a anestezjolog zaczął podawać mi leki. Kazał liczyć: jeden, dwa, trzy, czte.., cz, cz…, zasnąłem - opowiada.
Andrzej pamięta jakby to było wczoraj. Stoi w ciemnym korytarzu, w głębi widzi światło, jasne, rażące, ale przyciągające jak magnes.
Innej drogi nie ma, zmierza więc w tym, nieznanym sobie, kierunku. Gdy dochodzi do jasności, widzi szklane drzwi i salę operacyjną. Nad stołem duża lampa oświetla leżące na nim ciało. Ciekawość przyciąga.
Podchodzi blisko, na półtora metra. Ogarnia go strach, bo nie rozumie, co się dzieje.
- Stałem niezauważony tuż obok pracujących w skupieniu lekarzy. Spojrzałem na stół i zobaczyłem... swoje ciało. Miałem rozciętą skroń, widziałem krew, w ręku lekarza ssak i szary mózg w odsłoniętej części czaszki - opowiada.
Za plecami poczuł zimno, jakby ktoś otworzył drzwi ogromnej chłodni i usłyszał kroki. Dźwięk był coraz wyraźniejszy. Poczuł jakby uderzenie dłonią w łopatki.
Obejrzał się - jak mówi - i zobaczył sylwetkę papieża. Stał pogodny - taki, jakim pamiętamy go z lat 90. w białej piusce i pelerynie.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - mówi Andrzej. - Zanim mi odpowiedział, zapytałem: To Ojciec też tutaj?
- Usłyszał stanowcze: - Wracaj, no wracaj stąd, jeszcze nie pora na ciebie!
Andrzej chciał zrobić krok za świętym, ale ten odwrócił się i gestykulując, powtórzył polecenie: - Wracaj!
- Po chwili zaczął odchodzić w kierunku ściany - mówi nasz rozmówca. - Nie widziałem w niej żadnych drzwi. Wokół oddalającego się papieża unosiła się taka gęsta, biała mgła. Najpierw zniknęła postać, potem ta jasna poświata, a w wąskim oknie pojawiły się zachodzące słońce i różowe chmury. Zostałem sam. Widziałem, że lekarze pracują dalej. Co chwilę ktoś podchodził, a to do jednego, a to do drugiego, ocierając im skronie z potu - mówi.
Wiedział, że musi wrócić, bo tak kazał mu papież.
Nie widział jednak ani drzwi, którymi wszedł, ani korytarza.
- Nagle poczułem jakby zasysającą mnie siłę. Wybudzono mnie następnego dnia - dodaje.
Andrzej pewnie przyjąłby niezwykłe spotkanie z papieżem jako piękny sen.
Stało się jednak inaczej, po rozmowie z lekarzem.
- Ja z natury ciekawy jestem, więc jak tylko w sali pojawił się profesor, zapytałem go, dlaczego mój mózg jest szary. Odpowiedział pytaniem: Skąd pan wie, że ma ten kolor? Gdy powiedziałem, że widziałem w czasie operacji, potwierdził: „Mógł pan widzieć”. Powiedział też, że moje życie było jak dwa drągi przerzucone nad przepaścią i to, że żyję, to prawdziwy cud.
Dopiero potem dowiedział się, że był reanimowany, bo w czasie trwającego siedem godzin zabiegu odezwała się stara choroba serca. Wtedy uświadomił sobie, że był jedną nogą na tamtym świecie.
Po chorobie trudno mu utrzymać dłuto w dłoni. Wykonuje kilka ruchów i musi odpocząć, ale to świetna rehabilitacja i pasja, z której nie umie zrezygnować.
- Pierwszą figurkę Chrystusa Frasobliwego wyrzeźbiłem, gdy miałem 16 lat. Pewnie kilkaset prac rozdałem bliskim i znajomym - opowiada.
Sprzed domu, gdzie rzeźbi, rozpościera się piękny widok na Bartnią Górę, Magurę Wątkowską, na Kornuty.
- Tamtędy, jeszcze za czasów biskupowania, wędrował nasz papież - mówi Andrzej wskazując na beskidzkie szczyty.
W oknie domu, właśnie w tę stronę, wystawił obraz papieża Polaka.
Tego samego, do którego wołał: Wujku Lolku, ratuj! Od tej pory świeci się przy nim wieczna lampka - dziękczynienie za przedłużenie ziemskiej wędrówki.
Andrzej zbudował też drewnianą kapliczkę. Zawiśnie w niej płaskorzeźba naszego papieża.
- Musi być gotowa na 1 maja, bo przy niej będziemy śpiewać majówki i dziękować Bogu za dar życia - kończy Jędrek z Kobylanki.
Autor: Agnieszka Nigbor-Chmura