Polka spędziła miesiąc wśród uchodźców na Lesbos [wstrząsające zdjęcia]
Pewnego dnia spakowała plecak i z Londynu, gdzie studiuje, poleciała do obozu dla uchodźców na wyspie Lesbos. To, co zobaczyła na miejscu, okazało się przerażające...
Aleksandra Wiśniewska ma 22 lata. Studiuje nauki polityczne w prestiżowej London School of Economics and Political Science.
- W grudniu postanowiłam na własne oczy sprawdzić, na czym polega kryzys migracyjny - opowiada. - Na uczelni miałam akurat przerwę świąteczną. Spakowałam plecak i wsiadłam do samolotu na wyspę Lesbos - wspomina łodzianka. Rodzice nie protestowali. Pomaganie rodzina ma w zwyczaju - tata założył fundację Happy Kids.
Aleksandra bez zapowiedzi zgłosiła się w obozie jako wolontariuszka i od razu została przyjęta.
Trafiła do obozu Moria, urządzonego w dawnej bazie wojskowej. Otoczony murem i drutem kolczastym teren robił ponure wrażenie. Aleksandra została skierowana do dwóch budynków, w których było ogrzewanie. Trafiali tam głównie chorzy oraz rodziny z małymi dziećmi. Było tam 250 miejsc, jednak co noc wolontariusze próbowali zmieścić w tym miejscu około tysiąca osób, często przemoczonych po morskiej podróży.
- Nie mieliśmy żadnych materacy, suchych ubrań ani śpiworów. Kładliśmy ludzi na tekturze, dzieci również. To były niewątpliwie jedne z najtrudniejszych nocy mojego życia - opowiada Aleksandra.
Na dodatek okazało się, że zajmująca się obozem organizacja została wydalona ze względu na nieprawidłowości finansowe. Do czasu skierowania tam nowej budynki zostały pod pieczą czterech niedoświadczonych wolontariuszy.
Młodzi ludzie próbowali zapewnić przybyszom jako takie warunki, jednak nie było to łatwe. - W tamtym momencie od organizacji Oxfam i Save the Children dostawaliśmy osiem tysięcy ciepłych posiłków dziennie do rozdzielenia pomiędzy dwa obozy - relacjonuje Aleksandra. - Tymczasem w naszym obozie przebywało sześć tysięcy osób, a co noc docierało dwa tysiące kolejnych. Jedzenia nie wystarczało nawet na jeden posiłek dziennie - mówi Aleksandra.
Dlatego wolontariusze rozwadniali posiłki, żeby jeden wystarczył dla kilku osób i z własnych pieniędzy kupowali uchodźcom jedzenie.
- Szłam do sklepu i przychodziłam do obozu z plecakiem, wypełnionym czekoladą czy batonami energetycznymi. Rozdawałam to na bieżąco - wspomina łodzianka.
Nie lepiej było nad brzegiem, gdzie nad ranem dobijały łodzie uchodźców. Aleksandra ma uprawnienia nurkowe, starała się więc pomóc. Większość wypadków zdarza się bowiem na pierwszych albo ostatnich metrach morskiej podróży, gdy łodzie roztrzaskują się o brzeg lub gdy uchodźcy - widząc ląd - wstają. Czasem łodzie się wywracają, a ludzie toną. Zadaniem Aleksandry było stabilizować łódź, gdy uchodźcy będą wysiadać.
Podczas pierwszej akcji ratunkowej Aleksandry noc była wyjątkowo zimna, a woda lodowata. Łodzianka przeżyła zaś najgorsze doświadczenie na wyspie.
- Siedząca na łodzi osłabiona kobieta miała na rękach niemowlę - zaczyna opowieść Aleksandra. - Kobieta zauważyła mnie i w geście desperacji rzuciła dziecko w moją stronę. Spanikowana, starałam się przypłynąć z nim do brzegu. Wtedy zauważyłam, że jest bardzo zimne. I albo nie żyje, albo ma bardzo głęboką hipotermię. To była mała, kilkunastomiesięczna dziewczynka - wspomina Aleksandra.
Łodzianka spanikowała na myśl, że może mieć na rękach martwe dziecko. Bała się je reanimować, aby nie uszkodzić malucha. Zaczęła wzywać pomoc, jednak na plaży nikogo nie było.
- W którymś momencie, może od ciepła mojego ciała, poczułam, że dziecko zaczęło płytko oddychać i cichutko płakać - wspomina łodzianka. - Padłam z tym dzieckiem na plaży na kolana i zaczęłam płakać razem nim. A wokół mnie była noc pełna desperacji, krzyków i modlitw.
Większość uchodźców pochodziła z Syrii, Iraku, Palestyny i Afganistanu. Większości wcale nie stanowili młodzi mężczyźni w wieku poborowym.
- Na łodziach zawsze było bardzo dużo dzieci, kobiet, osób starszych, często okaleczonych i dzieci bez kończyn - mówi. - Wyraźnie były to osoby z terenów dotkniętych bombardowaniami. Często, gdy łódź dobijała do brzegu, my lub bliscy wynosiliśmy ich na rękach, bo nie mieli nóg - mówi.
W czasie kryzysu przez liczącą kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców wyspę przewinęło się ponad milion uchodźców. Jednak Grecy znosili ten najazd ze stoickim spokojem. - Na początku kryzysu nie było zorganizowanej pomocy i wszędzie na wyspie widać było uchodźców. Teraz co jakiś czas zdarza się ciało wyrzucone na brzeg lub stos kamizelek, można jednak nie spotkać żadnych uchodźców. Grecy prowadzą normalne, codzienne życie - dodaje.
Łodzianka spędziła na wyspie miesiąc. Potem wróciła na studia. Choć z początkiem tego roku warunki bytowe uchodźców bardzo się poprawiły, Aleksandra jest przekonana, że pomoc udzielana przez organizacje pozarządowe i ONZ wciąż jest niewystarczająca, zwłaszcza w zakresie medycyny.
Uważa też, że Polacy mogliby zrobić dużo więcej, gdyby nie tracili czasu na bezproduktywne dyskusje, czy przyjmować muzułmanów, czy może jednak samych chrześcijan, albo w ogóle nikogo. Aleksandra nie zrezygnowała z pomocy uchodźcom. Wyjechała do obozów na północy Francji.
Matylda Witkowska