Piotr Zychowicz: Źle się stało, że nie powstał rząd kolaboracyjny

Czytaj dalej
Fot. Bartek Syta
Adam Willma

Piotr Zychowicz: Źle się stało, że nie powstał rząd kolaboracyjny

Adam Willma

- Źle się stało, że nie powstał rząd kolaboracyjny - przekonuje Piotr Zychowicz, autor książki “Opcja niemiecka”. - Taki rząd mógłby zahamować ludobójcze zapędy okupanta. Francuzi rozegrali to mądrzej.

Z upodobaniem wkłada pan jako historyk palce między drzwi. Miał pan okazję odczuć, jakie są konsekwencje głoszenia niepopularnych poglądów?
Stykam się nagminne z typem ludzi, którzy - gdy dowiadują się o faktach sprzecznych z ich wyobrażeniami o przeszłości, nie reagują zaciekawieniem, ale agresją, obelgami i wielkimi emocjami. To jest oczywiście postawa absolutnie jałowa. Oczekiwanie, żeby wszyscy myśleli tak samo jest cechą mentalności systemu komunistycznego, która występuje w Polsce do dziś. Są ludzie, którzy chcieliby, aby społeczeństwo było rodzajem zmilitaryzowanej kolumny marszowej, która wybija buciorami rytm o bruk, a wszystko w takt haseł zarzucanych przez ideologów. Każdemu, kto zrobi krok w bok od tej ortodoksji należy się kula w łeb. Tymczasem, im większa paleta poglądów, tym bogatsze społeczeństwo. Postęp - również w historii i politologii - jest wynikiem tego, że ścierają się ludzie o różnych poglądach.

Pan się dziwi temu gniewowi? Pana książka „Opcja niemiecka” zburzyła obraz, który nauczyciele i autorzy podręczników z mozołem budowali przez kilka pokoleń. Obraz niezłomnych, jedynych w Europie, którzy nie zgodzili się na kolaborację, woleli raczej „prosto do nieba czwórkami iść”.
Nie jest trudno zachować cnotę, gdy nikt na nią nie nastaje. Po kampanii 1939 roku, Niemcy - zgodnie z wolą Hitlera i jego najbliższego otoczenia - zdecydowali się na ostrą politykę okupacyjną. To oni podjęli decyzję, że nie będą szukać porozumienia ze społeczeństwem polskim. Nie chcieli powołania rządu kolaboracyjnego w Polsce, choć - wbrew temu, co się opowiada - były środowiska gotowe stworzyć taki rząd. Gdy w końcu Niemcy zaczęli myśleć o tym na poważnie, było już za późno - pierwsze lata okupacji, szczególnie na terenach wcielonych do Rzeszy obfitowały w taką ilość zbrodni, że nie było już o czym rozmawiać.

Jest pan przekonany, że polski rząd kolaboracyjny mógł powstać?
Byli ludzie, którzy sondowali stanowisko niemieckie w tej sprawie i składali propozycje. Ale - żeby sprawa była jasna - podczas wojny były dwa rodzaje kolaboracji. W okupowanej Europie występowała kolaboracja natury ideowej, która opiera się na bliskości ideologicznej pomiędzy formacjami w krajach okupowanych a NSDAP. Modelowym przykładem mogą być chorwaccy ustasze czy strzałokrzyżowcy na Węgrzech. Nikt przy zdrowych zmysłach nie życzyłby sobie, aby w Polsce taka faszyzująca grupa doszła do porozumienia z Niemcami. Ale, gwoli rzetelności, trzeba przypomnieć, że były dwie takie formacje, które przymierzały się do takiej roli. Pierwszą był „Miecz i Pług”, organizacja która wysyłała memoriały do Berlina w sprawie polsko-niemieckiego porozumienia. Drugą była Narodowa Organizacja Radykalna - odprysk ONR, która krótko po 1939 roku próbowała współpracować z Niemcami w Warszawie. Fatalnie byłoby dla Polski, gdyby któryś z tych projektów się powiódł. Nie tylko dlatego, że mocno by to Polskę skompromitowało, ale przede wszystkim dlatego, że najprawdopodobniej wciągnęłoby nas to w uczestnictwo w Holokauście. Był jednak drugi rodzaj kolaboracji, który oceniam inaczej. Chodzi o kolaborację pragmatyczną, obliczoną na minimalizowanie strat. Modelowym przykładem jest tu oczywiście marszałek Petain.

Którego - i to znowu obrazoburcza teza - uważa pan za bohatera Francji.
Kiedy zapytano marszałka Petaina, dlaczego wziął na siebie brzemię ugody z Niemcami, odpowiedział krótko - żeby Francja uniknęła losu Polski. Trzeba przy tym jasno powiedzieć, że Petain gardził Hitlerem, z którym ideowo nie miał nic wspólnego. Uważał jednak, że w interesie Francji jest powstanie bufora pomiędzy Niemcami a społeczeństwem francuskim. Bufora, który mógłby ograniczyć straty osobowe , chronić substancję biologiczną narodu. Ta taktyka była skuteczna - wystarczy porównać straty, jakie poniosła Polska i Francja. Tego typu „patriotyczna kolaboracja”, ograniczająca terror i chroniąca społeczeństwo, mogłaby w Polsce odegrać pozytywną rolę. Źle się stało, że nie powstał rząd, który mógłby zahamować ludobójcze zapędy okupanta. Nie mam wątpliwości, że lepiej było być rządzonym przez własnych rodaków, niż przez zbrodniarzy z gestapo i SS.

Kto mógł być twarzą takiego rządu w Polsce?
Ponieważ pomysł nie wyszedł nigdy poza etap koncepcji, możemy tylko gdybać, jak mogłoby wyglądać takie państewko. Wiadomo, że Niemcy sondowali Wincentego Witosa jako ewentualnego premiera takiego tworu. Przywódca ludowców odmówił. Niemcy brali również pod uwagę byłego posła Rzeczypospolitej w Berlinie- Alfreda Wysockiego.

W pierwszych tygodniach okupacji istniała j szansa na stworzenie takiego państwa.
Owszem, ale nie na ziemiach wcielonych do Rzeszy. Na Pomorzu, Śląsku i Wielkopolsce od samego początku Niemcy urządzili Polakom ogromną rzeź. Inaczej było z Generalnym Gubernatorstwem. W Berlinie nie było z początku jasnej koncepcji, co zrobić z tą częścią Polski. Hitler na początku był zdania, że dobrym rozwiązaniem byłoby stworzenie „polskiej resztówki” - czyli małego uzależnionego od Rzeszy państewka. Z tego pomysłu Hitler szybko się wycofał. Po pierwsze z powodu euforii po wygranej kampanii, która pchnęła go w stronę chorego pomysłu zamiany Gubernatorstwa w coś w rodzaju afrykańskiej kolonii. Po drugie z powodu zdecydowanego sprzeciwu Stalina, który nie godził się na pozostawienie jakiejkolwiek państwowości polskiej. Sowiecki dyktator kalkulował, że w przypadku wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej taka „polska resztówka” będzie walczyła przeciwko bolszewikom. Trzecim powodem, było nagłośnienie przypadków zabójstw dokonanych przez Polaków na ludności niemieckiej.

“Opcja  niemiec 0ka”to książka o polskich antykomunistach, którzy próbowali dogadać się z Hitlerem. Podczas II wojny światowej nie wszyscy Polacy byli
Bartek Syta “Opcja niemiec 0ka” to książka o polskich antykomunistach, którzy próbowali dogadać się z Hitlerem. Podczas II wojny światowej nie wszyscy Polacy byli nastawieni antyniemiecko. Wielu polityków i szereg organizacji starało się podjąć kolaborację z Trzecią Rzeszą i u jej boku stworzyć okrojone państwo Polskie. Zwolennikami “opcji niemieckiej” nie kierowała sympatia do Adolfa Hitlera i jego ideologii, ale zdrowy rozsądek.

Sprawa bydgoska?
Między innymi. Wybuch wojny polsko-niemieckiej po obu stronach wprawił w ruch samonapędzający mechanizm histerii. Jest faktem pożałowania godnym, że w Bydgoszczy i okolicach, w pierwszych dniach września 1939 doszło do zabójstw przedstawicieli mniejszości niemieckiej. Nie była to oczywiście żadna kampania eksterminacyjna, kierowana z Warszawy, ale wynik wzburzenia społeczeństwa i histerii, które sprawiły, że w każdym Niemcu widziano dywersanta. W Bydgoszczy doszło do bezładnej strzelaniny, która zamieniła się w pogrom. Niemcy po zajęciu miasta wykorzystali to propagandowo, nagłaśniając sprawę bydgoską na cały świat. Liczbę ofiar powiększyli kilkunastokrotnie, w gazetach pokazali drastyczne zdjęcia trupów. Stało się to pretekstem najpierw do zbrodni odwetowych, a później - do kampanii eksterminacyjnej sterowanej przez Berlin. Wzburzenie, jakie w Berlinie wywołały te informacje, przyczyniły się do tego, że nie było chęci do szukania kompromisu z pokonaną Polską.

Polacy utworzyli rząd w Londynie. Powstanie rządu kolaboracyjnego mogło to utrudnić.
Bynajmniej - jedno nie wyklucza drugiego. Każdy kto bada historię 20-lecia międzywojennego nie może nie zauważyć pewnego paradoksu. Oto mieliśmy kapitalne elity podczas I wojny światowej i bardzo słabe podczas II wojny. Jednym z wyróżników geniuszu polskich elit podczas I wojny było to, że Polacy obstawili wszystkie konie. Polacy byli po stronie Państw Centralnych, po stronie Rosji i po stronie aliantów zachodnich. Podczas II wojny postawiliśmy tylko na jednego konia - chwyciliśmy się kurczowo angielskiej spódnicy, co automatycznie wepchnęło nas w objęcia bolszewików. Dużo mądrzej rozegrali to Francuzi - z jednej strony de Gaulle’a po stronie aliantów. Z drugiej strony Petain, który osiąga kompromis Niemcami. Owszem, obaj panowie szczerze się nienawidzili, ale obaj działali na korzyść własnego narodu. Nic by nie szkodziło, gdyby rząd Sikorskiego działał w Wielkiej Brytanii, a w kraju funkcjonowała jakaś forma rodzimej władzy, która ograniczałaby niemiecką totalną kontrolę nad polskim społeczeństwem. Nic by się nawet nie stało, gdyby te dwa rządy obrzucały się nawzajem błotem, skoro oba działałyby na rzecz interesu narodowego Polaków. Istotą polskiej katastrofy jest to, że jako pierwsi weszliśmy do wojny i szybko ją przegraliśmy, a później Niemcy mogli przez kilka lat bezkarnie wyżynać Polaków i katować ich w gestapowskich kazamatach. Nasi obywatele pozostali bez żadnej ochrony.

Porusza się pan na kruchym lodzie, niuansując postawy Niemców. Pisze pan o sympatycznym dowódcy Wehrmachtu w Krakowie, a nawet o pozytywnej roli Goeringa, który chronił polskie rody szlacheckie. To jest granat wrzucony na szyny, którymi porusza się polska polityka historyczna.
„Polityka historyczna” to oksymoron. Historia polega na ustalaniu jak było naprawę, natomiast polityka to jedno wielkie kłamstwo. A co za tym idzie łączenie tych pojęć jest ryzykowne. Polityka historyczna to rodzaj państwowej PR-owej kampanii, która nagłaśnia sprawy chlubne i ukrywa fakty niepoprawne politycznie. Wszystkie kraje grają w tę grę, ale ja na szczęście nie muszę tego robić, bo nie jestem ani politykiem, ani dyplomatą. Dlatego mogę pisać, że nie dla wszystkich Polaków koncepcja „kapitału krwi” lansowana przez generała Władysława Sikorskiego, była akceptowalna. Według tej koncepcji Polacy musieli na wszystkich frontach, a przede wszystkim w kraju, walczyć z Niemcami, nie oglądając się na żadne koszty i konsekwencje. Mieli wysadzać pociągi podążające na front wschodni, dokonywać aktów sabotażu i dywersji, nie zważając na niemieckie mordy odwetowe. Ten „kapitał krwi” przelanej przez naród polski miał zaprocentować na powojennej konferencji pokojowej. Sikorskiemu wydawało się, że cały świat będzie pełen podziwu dla poświęcenia Polaków i w nagrodę da nam niepodległość. To była oczywiście dzika naiwność i mrzonka, bo warunki po wojnie dyktuje nie ten, kto najbardziej się wykrwawił, ale ten kto zachował najwięcej sił. Świata nie obchodzą cierpienia, ofiary i teatralne gesty.

Jest jeszcze zwycięstwo moralne.
Owszem. 200 000 ofiar powstania warszawskiego to nasze moralne zwycięstwo. Kampania wrześniowa, w której Polska została zdruzgotana przez Hitlera i Stalina, też była naszym moralnym zwycięstwem… Można oczywiście wierzyć, że katastrofy i klęski są korzystne dla narodu, ale w ten sposób wkraczamy w dziedzinę, która nie ma nic wspólnego z historią, a za to sporo z bajkopisarstwem. Obowiązkiem władz państwowych jest stanie na straży bezpieczeństwa obywateli. Kompletnie mnie nie obchodzi, co napisze o nas New York Times, ważne jest dla mnie, aby polscy obywatele nie byli mordowani, a polskie dzieci mogły spokojnie grać w piłkę, a nie siedzieć w obozach koncentracyjnych. Dlatego polskie władze podziemne powinny były być bardzo ostrożne i wstrzemięźliwe, szczególnie w sytuacji, gdy okupant stosował politykę 50 rozstrzelanych Polaków za jednego zabitego Niemca. Każda akcja podziemia powinna być bardzo dobrze przemyślana. Początkowo zresztą podziemie podchodziło do tej sprawy racjonalnie, szczególnie, gdy dowódcą ZWZ był Stefan Grot-Rowecki. Im dłużej jednak trwała wojna, tym więcej było akcji sabotażowych, które - wbrew naszej propagandzie - nie powodowały wśród Niemców jakiś wielkich strat, ale skutkowały za to gigantycznymi stratami wśród ludności cywilnej. Klasyczna opowieść o polskich partyzantach kończy się wraz z wysadzeniem torów i wykolejeniem pociągu. Niestety, te historie mają ciąg dalszy - na miejsce przyjeżdża oddział eksterminacyjny SS, który jedzie do najbliższej polskiej wioski i dokonuje brutalnej akcji odwetowej. To samo dotyczy likwidacji płotek z Gestapo. Zabijano niemieckiego bandziora, ale na jego miejsce do Polski przyjeżdżało z Niemiec kolejnych dwóch sadystów. Tymczasem za tą likwidację gestapo aresztowało 50 przedstawicieli polskich elit i ich rozstrzeliwało. Niestety nasze władze podczas II wojny światowej zbyt obficie szafowały krwią Polaków.

Lepiej było, jak pan pisze, trzymać kciuki za zwycięstwo Wehrmachtu na froncie wschodnim?
Po zakończeniu I wojny światowej odzyskanie niepodległości przez Polskę było możliwe tylko dlatego, że przegrały ją zarówno Niemcy, jak i Rosja. Aby Polska mogła odzyskać niepodległość po II wojnie światowej - ten scenariusz musiał się powtórzyć. W interesie Polski było zwycięstwo Niemiec na Związkiem Sowieckim, a później zwycięstwo aliantów nad Niemcami. Tak żeby wyzwolenie przyszło z Zachodu. Z tego powodu wysadzanie niemieckich pociągów z amunicją jadących na front wschodni było sprzeczne z polskim interesem.

Opcja współpracy z Niemcami nieuchronnie wiąże się z zaangażowaniem w koszmar Holokaustu, czego zaakceptować się nie da.
Gdyby jakieś polskie formacje wzięły aktywny udział w mordowaniu Żydów, byłoby to oczywiście moralną katastrofą. Dlatego dobrze się stało, że nie doszło do ideowej kolaboracji z Niemcami. Stworzony w okupowanej Polsce pragmatyczny rząd mógłby jednak starać się ograniczyć skalę Holokaustu. Największy dramat Żydów podczas II wojny polegał na tym że zostali oni pozostawieni sami sobie. Niemcy dokonali podboju Polski, przejęli polskie archiwa, policję i terytorium. A co za tym idzie, przejęli pełną kontrolę nad Żydami. Nie było żadnych polskich władz, które ten antysemicki terror mogłyby osłabić. Przykład Francji wskazuje, że w części okupowanej przez Niemców los Żydów był katastrofalny, natomiast ich szanse na przeżycie wzrastały po przekroczeniu granicy z Vichy.

Adam Willma

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.