Paweł Banaś. Między Lwowem a Wrocławiem, czyli o fenomenie polskiego inteligenta
Profesor Paweł Banaś. Historyk sztuki, który został kulturoznawcą. Twórca działu sztuki współczesnej Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Kolekcjoner. I gawędziarz, który mówić może nie tylko długo, ale i ciekawie. A to niełatwe.
Uprofesora Pawła Ba-nasia na gościa czeka duże rzeźbione krzesło. Zaskakująco wygodne. Gospodarz siedzący po drugiej stronie biurka za plecami ma ścianę pełną książek. Właściwie jeszcze do niedawna tak wyglądał typowy pokój polskiego inteligenta, ale dzisiaj wystarczy sięgnąć do jakiekolwiek katalogu wnętrzarskiego, by przekonać się, że w reklamach mieszkań z książkami już nie ma. Bo te się kurzą. No i kto by to wszystko czytał, skoro jest telewizja i internet... Ale profesor jest starej daty. Czyta. I wszystko co przeczyta, pamięta. Nazwiska, daty, miejsca też. Co prawda zastrzega, że żadna jego w tym zasługa, po prostu tak już ma, ale jakby nie patrzeć, nie każdy taki talent posiadł.
Dowody? Proszę bardzo, pierwszy z brzegu - Paweł Banaś, rocznik 1941. Ze Lwowa wyjechał z matką w 1943 roku, kiedy miasto było zajęte przez Niemców. W roku 1967 Muzeum Narodowe we Wrocławiu przygotowywało wystawę malarstwa Stanisława Dębickiego, wielkiego piewcy kresów polskich.
- A największa kolekcja obrazów Dębickiego jest oczywiście we Lwowie. Najpierw więc pojechał na Ukrainę mój kolega, a potem pani dyrektor Maria Stażew-ska z naszego muzeum zdecydowała, że pojadę i ja. W końcu urodzony lwowiak, więc grzechem by było, żebym nie zobaczył rodzinnego miasta - opowiada profesor Banaś stopniowo przymykając oczy.
Bo taka to profesorska przypadłość, z której żona Anna pokpiwa dobrotliwie, że mąż lubi mówić nie przed siebie, ale za siebie.
No więc pan profesor, kiedy jeszcze profesorem nie był, bo 1967 roku miał zaledwie 26 lat, do Lwowa pojechał. Razem z kierowcą z muzeum, który był jeszcze szoferem frontowym z czasów nieodległej wtedy II wojny światowej.
- I założyłem się z nim, że wystarczy, jak dojedziemy do dwor-ca kolejowego. A dalej już go poprowadzę - profesor otwiera nagle wpółprzymknięte oczy, w których pojawia się szelmowski błysk. Bo poprowadził. I to nie gubiąc ani jednego zakrętu wprost na ulicę Szeptyckich 32, gdzie przyszedł na świat.
Można się dziwić, kiwać gło-wą z niedowierzaniem, ale nie da się rozwikłać tajemnicy, jak trzylatek mógł zapamiętać topografię miasta. Miasta, w którym obowiązywała godzina policyjna i w którym jego ojciec Tadeusz Banaś, absolwent lwowskiej polonistyki, jak wielu innych polskich inteligentów, pracował u profesora Weigla. Choć nie karmił wszy, by Niemcy mieli dla żołnierzy na froncie szczepionki przeciwko tyfusowi, ale był za buchaltera.
Do tego rodzinnego Lwowa po latach zabierze żonę Annę. Zaprowadzi ją do kościoła pod wezwaniem Marii Magdaleny, gdzie był chrzczony, co do dzisiaj stoi w księgach parafialnych. W 1962 roku władze radzieckie przekazały świątynię politechnice - początkowo na salę taneczną i klub młodzieżowy. Wtedy też zamalowano cenne freski Jana Henryka Rosena, ale jaka to trudność dla historyka sztuki o tych freskach opowiedzieć? Nic dziwnego, że po powrocie do Wrocławia Anna Banaś puszczając oko do przyjaciół żartowała, jak to zwiedziła kościół, w którym ledwo co ochrzczony Paweł freski wspaniałe na sklepieniu podziwiał...
Profesor po chwili znów przy-mknie oczy i gość nabierze ochoty, by pójść w jego ślady. Może wtedy można by sobie wyobrazić na przykład ciotkę gospodarza Idę Hohenberg, która wyszła za mąż za Stanisława Toł-pę, słynnego badacza poleskich torfowisk i ulubionego ucznia pierwszego rektora Uniwersytetu i Politechniki Wrocławskiej Stanisława Kulczyńskiego. Panna Ida, siostra Zofii Banaś, uchodziła za jedną z najpiękniejszych dziewcząt we Lwowie, więc po prawdzie i matka gospodarza musiała przykuwać wzrok urodą.
- Hohenbergowie byli swego czasu naprawdę bogaci. Mieli domy, ziemie i szyby naftowe mieli, ale gdzieś w kolejach losów majątek ów pochachmęcił się tak, że właściwie golcami zostali. I do wszystkiego musieli dojść pracą własnych rąk - opowiada Paweł Banaś, a słuchacz mimowolnie dorzuca „i głów rzecz jasna”.
Bo głową do pozycji doszedł dziadek profesora, który zaczynał od gońca sądowego a wspiął się na stanowisko pierwszego Sekretarza Sądu Apelacyjnego we Lwowie. Głowę nie od parady miał też i Tadeusz Banaś, który dorabiał w Polskim Radiu u Juliusza Petriego.
- Razu jednego Petry spotkał go na ulicy, przyjrzał się uważnie i powiedział „Ojczulku”, bo do każdego mężczyzny, młodszych i starszych bez wyjątku, mówił „ojczulku”, „nie zrobiłbyś mnie przysługi?” - Ale jakiej panie dyrektorze? - odpowiedział ojciec. „Potrzebuję fragment powieści, bo mi autor nie przywiózł, a ja muszę mieć jutro na antenę”. Ta-to na to: „Przecież ja nigdy w życiu powieści nie napisałem i na pewno nie napiszę!”. A Petry z wdziękiem odpowiedział: „ależ chłopcze, ja ci przecież mówię fragment. Ja nie chcę całej powieści. Ja chcę 30 minut!”. No i ojciec biegły w pisaniu, bo pisał i prace magisterskie, dał mu te 30 minut powieści. Dostał 25 złotych za wieczór. Moja mama zarabiała wtedy 100 zł za miesiąc! - pan profesor poprawia się na krześle. Nalewając do filiżanki herbatę, opowie, jak to po wojnie u pana Petriego w Polskim Radiu, ale we Wrocławiu, bo przecież Lwów był już zagranicą, nie tylko jego ojciec znalazł pracę, ale też i on. Jak przystało na uzdolnione dziecko, deklamował wierszyki na antenie, wzbudzając radość panów w amplifikatorni.
„ Mamusiu moja kochana, nie zrywaj się o świtaniu, odpocznij boś spracowana” - profesor recytuje wierszyk z odległej przeszłości, kiedy do rozgłośni Polskiego Radia szło się przez morze ruin, a wojskowy posterunek na rogatkach miasta od Rosjan przejęli Polacy. Po chwili dodaje, że panowie w amplifikatorni śmiali się, bo gdy mówił o spracowanej mamusi, przed oczami mieli panią Banasiową, którą w pracach domowych wyręczała gosposia.
Przyjechał do Wrocławia w roku 1946. Z mamą. Ojciec dotarł tu w ślad za innymi lwo-wiakami w czerwcu 1945. Kiedy dołączyła do niego rodzina, mieszkali kilka miesięcy u Toł-pów na Rozbracie, aż znaleźli dom na Krzykach, niedaleko radia.
- Było malowniczo. Sąsiad, pan Teofil Degler, ojciec przyszłego znawcy twórczości i życia Witkacego Janusza Deglera, hodował na podwórku kury. W naszym domu na dole mieszkał mechanik samochodowy, który był człowiekiem rewolucji. „Ja z Kiereńskim w Petersburgu rewolucję robił!” krzyczał. A czasem dla odmiany powiadał równie zdecydowanie: „ A kto woził atamana Petlure do Lwowa, ta ja!”. On też hodował kury, a rano jak wstał, to wychodził na pod-wórko i pohukiwał „na nerwy mnie ten kogut idzie!”, bo oczywiście budziły nas koguty. Jak na wsi - z opowieści profesora wyłania się obraz nostalgiczny. Uliczki, na której w jednym z domów mieściła się fabryczka zabawek, o jakich można było tylko marzyć, tak były drogie. Uliczki bez aut. Ale za to z mieszkańcami, o których można by pisać książki, jak choćby o sławnych aktorach Arturze Młodnickim czy Igo Machowskim.
Kiedy Paweł Banaś dolewa herbatę do filiżanki, jego żona Anna zagląda na chwilę do pokoju. Na stole pojawia się talerzyk z plasterkami obranego kiwi - na odświeżenie gardła. W progu pojawia się kocica, u której pan profesor, jak sam mówi, podnajmuje gabinet w zamian za głaski wykonywane dwa razy dziennie i to w ilości znacznej, bo zaniedbanie skutkuje nocnymi awanturami domowego tygrysa. W opowieści o życiu polskiego inteligenta nie może zabraknąć i kolejnych psów (obowiązkowo sierot ze schroniska albo biedaków znalezionych na tramwajowym torowisku) i zdjęć towarzyszy dnia codziennego.
Między jednym łykiem herbaty a drugim, kawałkiem kiwi a czekoladką, snuje się opowieść o młodym historyku sztuki, który swoją karierę zaczął od pracy w Muzeum Narodowym, wtedy jeszcze nazywanym Śląskim. W dziale kulturalno-oświatowym, by stamtąd przejść do działu rzeźby.
- Tak prawdę mówiąc to była praca na przeczekanie. O działaniach kaowca nie miałem pojęcia, Do tego jeszcze kiedy byłem pewien swojej racji, potrafiłem jej bronić i kiedy ktoś się mylił, to oczywiście mu to mówiłem, co nie było zbyt dyplomatyczne - wspomina profesor, który ostatecznie dostał zadanie stworzenia w muzeum działu polskiej sztuki współczesnej i pierwszej stałej powojennej ekspozycji polskiej sztuki najnowszej. A to oczywiście znaczyło, że chodził do artystów do ich pracowni i kupował od nich dzieła sztuki.
Kiedy jednak pada pytanie, czym się kierował wybierając taki a nie inny obraz czy taką a nie inną rzeźbę czy szkło, profesor otwiera szeroko oczy i mówi z uśmiechem na twarzy: - Przecież cię zaduszę dziewczyno! Jak to czym? Własnym smakiem.
Tak w muzeum pojawiły się obrazy Anny Szpakowskiej-Kujawskiej, Alfonsa Mazurkiewicza, Konrada Jarodzkiego, Zbigniewa Paluszaka, szkła artystyczne Ludwika Kiczury, Zbigniewa Hor-bowego. Ale jakby na dowód wszechstronności Pawła Bana-sia, szef działu sztuki współczesnej Muzeum Narodowego we Wrocławiu nie napisał doktoratu o tejże sztuce, ale o kościołach poewangelickich na Śląsku.
Był 1967 rok. Temat wielce niepolityczny, bo przecież te kościoły za nic w świecie nie mogły być polskie na ziemiach, na których, jak mówił Wiesław Gomułka, nawet kamienie krzyczały po polsku... Jakby było mało, Paweł Banaś był też pierwszym historykiem sztuki, który napisał artykuł o problemach konserwatorskich tychże kościołów, czyli mówiąc wprost - postępującej rujnacji opuszczonych budynków.
Nie przerywając opowieści profesor wstaje z krzesła. Rozgląda się po półkach, aż znajduje to, co znaleźć chciał. To specjalistyczny tytuł, w którym zamieścił swój artykuł. Ale łatwo nie było.
- Zacytowałem artykuł z niemieckiego pisma, oczywiście zachodniego. Pani w cenzurze powiedziała mi „panie Pawle, nie mogę panu tego puścić. My nie cytujemy takich pism, gdzie oni piszą, że to jest niemiecka architektura”. Kiedy zapytałem ją, co mam zrobić, usłyszałem „niech pan to ominie”. Nie wytrzymałem. Powiedziałem jej: „Ale to jest kluczowy przypis dla tego co ja piszę, dlaczego mam robić z siebie idiotę?” i pani odesłała mnie do swojego szefa - profesor poprawia się na krześle i z błyskiem w oczach opowiada, jak to poszedł do owego szefa i wyłożył mu sprawę. Usłyszał wtedy „wie pan co, zrobimy handel”. Pierwsze co mu przyszło do głowy, to że pewnie każą mu się do partii zapisać. Ale mylił się. Usłyszał, że szef cenzury potrzebuje do Roczników wrocławskich artykuł o Władysławie Hasiorze, a jeśli Banaś go napisze, to wtedy pracownica Urzędu Kontroli Prasy nie zauważy problematycznego przypisu. I tak się stało.
Paweł Banaś przyznaje, że w jego życiu szczęście miesza się z przypadkiem. Po doktoracie o kościołach ewangelickich dostał stypendium rządu holenderskiego. Chciał napisać pracę habilitacyjną o architekturze dia-sporalnej, czyli architekturze obcych wyznań na terytorium z dominacją innego wyznania. Ale jak pojechał do Holandii, jak zaczął szperać w archiwach, to zrozumiał, że to jest praca nie na trzy miesiące, ale na lata.
- Miałem jednak to szczęście, że w Amsterdamie była wtedy zadomowiona już moja koleża-nka Ewa Mehl, wybitnie utalentowana absolwentka wrocławskiej PWSSP, ceramiczka i rzeźbiarka o niezwykłej inwencji i wyobraźni. Ona poznała mnie z największym ówcześnie artystą szkła w Holandii Sybrenem Val-kemą, który był wtedy szefem działu szkła w Gerrit Rietveld Akademie. I sam nie wiem, jak to się stało, ale po tygodniu byliśmy już w wielkiej przyjaźni - opowiada profesor Banaś, który dzięki tej przyjaźni o mały włos a pojechałby do Passadeny w Stanach Zjednoczonych, gdzie mógł objąć Katedrę szkła.
Zamiast za ocean pojechał, w dwa lata później, do Londynu na światowe sympozjum szkła i po powrocie na wrocławskiej wtedy jeszcze PWSSP, dziś Akademii Sztuk Pięknych, gdzie jest jedyny w Polsce wydział szkła i ceramiki był postacią wielce pożądaną - nikt nie miał takiej ilości zdjęć dokumentujących to, co w połowie lat 70. było w szkle artystycznym najważniejsze.
To był ten moment, kiedy Paweł Banaś rozwiódł się z Muzeum Narodowym. I związał się z nowatorskim wtedy kierunkiem w polskiej humanistyce - kulturoznawstwem, początko-wo istniejącym przy wrocławskiej polonistyce, a tworzonym przez Stanisława Pietraszkę. Był on wówczas jeszcze docentem polonistyki o niezwykle rozległych horyzontach - i jak dodaje Banaś - jednym z najwybitniejszych uczonych, jakich miał okazję w życiu spotkać. W powstałej wówczas Katedrze Kulturoznawstwa był przez wiele lat kierownikiem Zakładu Problemów Kultury Artystycznej, czyli jak sam mówi - uczył studentów o sztuce.
- Mój ojciec miał swoisty kompleks, że nie został na uczelni. Lwowska polonistyka to były duże indywidualności. Wojna rozproszyła to środowisko, a po wojnie ojciec wsiąkł w radio, więc te marzenia o pracy naukowej mogłem zrealizować ja. I przyznam, że dla mnie to też było odkrycie, bo okazało się, że moją wielką pasją jest dydaktyka. Ja naprawdę uwielbiam uczyć - profesor spogląda uważnie, jakby szukał potwierdzenia, czy gość na pewno mu wierzy, bo pewnie każdy zna żydowskie przekleństwo „obyś cudze dzieci uczył”.
Więc profesor uczył. I to chętnie. Skromnie przyznaje, że nie przychodzili do niego ci najwybitniejsi studenci. Ci to wybierali seminaria u profesora Pietraszki. Ale za to ci mniej wybitni z pozoru, jeśli trafiali do Banasia, mieli szansę rozkwitnąć ku zdumieniu innych. Bo najwyraźniej profesor ma umiejętność dostrzegania rzeczy, których inni nie widzą.
Jedną z nich są... kartki pocztowe. Z pozoru zwykłe kawałki papieru. Z pejzażami, kwiatami, okolicznościowe. Na ślub, urodziny, z wakacji, z kondolencjami. A jednak Paweł Banaś dostrzegł w nich nie tylko życie, ale przede wszystkim ogrom znaczeń, które - jak przystało na naukowca - zaczął naukowo badać.
Tak zrodziła się aksjosemio-tyka kartki pocztowej, która doprowadziła do dwóch konferencji. I tak powstała monumentalna praca „Orbis pictus” wydana kilka lat temu we Wrocławiu.
Nic więc dziwnego, że kiedy profesor świętował w 2011 roku swój jubileusz i żegnał się z Uniwersytetem Wrocławskim, odchodząc na emeryturę, owemu żegnaniu się towarzyszyła książ-ka „Nie tylko o pocztówkach”, w której Stefan Bednarek w życzeniach zamiast wstępu napisał: „trzeba dużej odwagi, żeby najwybitniejszemu polskiemu zna-wcy kartki pocztowej i autorowi monumentalnego dzieła „Orbis pictus” ofiarować tom szkiców, których przedmiotem jest... kartka właśnie. Albo też rozumku Tuwimowego Gabrysia, który „drwa do lasu nosił”. Pamiętamy i cenimy Twój bogaty dorobek badawczy obejmujący śląska architekturę sakralną, sztukę secesji, szkło artystyczne i ceramikę, wzornictwo przemysłowe, sztu-kę naiwną, problemy kolekcjonerstwa i muzealnictwa. Ale szczególnie inspirująca wydała nam się droga, którą wytyczyłeś dla namysłu nad niepozornymi kartonikami formatu 9 na 14 cm. Toteż do owego zwykłego-niezwykłego lasu rzeczy, który ot-wiera się za sprawą kartki pocztowej, pragniemy dorzucić kolejne drwa jako świadectwo tej inspiracji”.
I jakoś tak się złożyło, że w owej jubileuszowej książce życzenia Pawłowi Banasiowi złożyły między innymi poetka Wisława Szymborska i dwie świetne pisarki - Ewa Kuryluk i Olga Tokarczuk. Wszystkie trzy na kartkach pocztowych. Szymborska na własnoręcznie zrobionej. Ku-ryluk na reprodukcji własnego rysunku sprzed lat, a Tokarczuk na kartce znalezionej na portalu aukcyjnym, a przedstawiającej człowieka lecącego z ptakami.
Po kilku godzinach rozmowy, kiedy gość będzie się żegnał z profesorem Pawłem Banasiem, jego żoną Anną, psem i kotem żyjącym w zgodnym stadle, mimowolnie zerknie na plecy gospodarza.
A co jeśli pod marynarką naprawdę kryją się skrzydła?