Opolskie - jednak tutaj nie zostaję, czyli co robią po latach bohaterowie głośnej kampanii
Nie tak sobie wyobrażałem życie w Polsce... - przyznaje Norbert Kostka ze Strzeleczek (34 l.), który ponad 7 lat temu zgodził się wziąć udział w akcji "Opolskie - tutaj zostaję!". - Gdybym wiedział, co mnie tu czeka, pewnie nigdy bym nie wrócił. Norbert Kostka był jedną z sześciu osób, które własną twarzą promowały tę akcję.
Był 2007 rok. Polska była wtedy świeżym członkiem Unii Europejskiej, a wszyscy liczyli na szybki rozwój krajowej gospodarki, która miała być pobudzona miliardami euro z Brukseli. Na fali tego entuzjazmu do kraju powrócił także Norbert Kostka, który wcześniej pracował za granicą na budowach. Gdy usłyszał, że w Polsce się poprawia, postanowił założyć tutaj własną firmę remontowo-budowlaną. Niedługo po tym, jak zaczął przyjmować pierwsze zlecenia, dostał telefon z urzędu marszałkowskiego.
- Chcieliśmy pana zaprosić do wzięcia udziału w programie "Opolskie - tutaj zostaję!" - usłyszał w słuchawce. Pracownicy urzędu marszałkowskiego tłumaczyli, że będą promować w ten sposób zatrudnienie na miejscu, by zachęcić ludzi do powrotów. Tak się złożyło, że Norbert Kostka idealnie wpisywał się w kampanijny scenariusz. Do tego młody i pełen entuzjazmu chłopak dobrze wypadał na zdjęciach.
- Pomyślałem, że ta kampania pomoże mojej firmie na starcie - mówi Kostka. - Że dzięki temu łatwiej będzie zdobyć klientów, a przy okazji będziemy mieć wsparcie z urzędu marszałkowskiego. Dlatego się zgodziłem.
Potem była sesja zdjęciowa. Fotograf wymyślił sobie, że Norbert wystąpi w kampanii w roboczych ogrodniczkach. Miał się uśmiechać do aparatu, a jego zdjęcie okraszone zostało właśnie hasłem "Opolskie - tutaj zostaję!".
Następnie wszystko potoczyło się błyskawicznie. W całym województwie pojawiły się ogromne banery z twarzami uczestników, po torach sunęły żółto-niebieskie pociągi oklejone hasłami kampanii, a o całej sprawie pisały gazety, portale internetowe oraz mówiło radio i telewizja...
Norbert Kostka był jedną z sześciu osób, które własną twarzą promowały tę akcję. Na spotkanie umawiamy się na rynku w Krapkowicach, gdzie akurat jego firma kończy jedną budowę.
- Co panu przyszło z tej popularności?
- Nic. Z perspektywy czasu nawet trochę żałuję, że wziąłem udział w tej akcji, bo mi nie pomogła. Za to znajomi przez długi czas pytali mnie, ile pieniędzy skasowałem za udział. A ja i pozostali uczestnicy zrobiliśmy to przecież za darmo - tłumaczy.
- Urząd marszałkowski objął was po tym jakimś specjalnym wsparciem?
- Ależ skąd. Mam wrażenie, że byliśmy potrzebni tylko do tego, żeby dać twarz do zdjęcia. Potem urzędnicy kompletnie przestali się nami interesować. Pan jest pierwszą osobą, która po tych siedmiu latach zapytała się, co u mnie słychać i czy firma w ogóle działa!
Jednoosobowa firma Norberta Kostki początkowo szybko się rozwijała. Zleceń przybywało, więc pojawiła się pokusa, by kupić dodatkowy sprzęt i zająć się większymi robotami. Do tego ruszyło sporo unijnych programów, które kusiły, by sięgnąć po pieniądze na rozwój. Wtedy młody przedsiębiorca zawiódł się po raz pierwszy. Gdy zapytał w urzędach o unijne dotacje, usłyszał, że Bruksela nie przewidziała programów dla jednoosobowych przedsiębiorstw.
- Powiedziałem sobie wtedy "trudno" i zająłem się pracą - dodaje Kostka. - Niedługo po tym zatrudniłem pierwszych ludzi i sam stałem się pracodawcą. Z początku wszystko dobrze się rozwijało.
W 2009 roku, czyli najlepszym momencie, na budowach prowadzonych przez Norberta Kostkę pracowało 12 osób. Ale dobra koniunktura nie trwała długo. W 2012 i 2013 roku rynek zaczął się psuć. Zleceń ubywało, a Kostka musiał się rozstać w pierwszymi pracownikami. Dziś w firmie pozostało 7 ludzi. Ale większość ma umowy tylko do końca roku i już wiadomo, że nie będą one przedłużane. Powód?
- Zleceń nie ma, a podatki i pieniądze do ZUS-u trzeba płacić - przyznaje młody przedsiębiorca.
Zleceń brak, więc firma stoi
Zdaniem Norberta Kostki podobne problemy mają także inni właściciele firm w tej branży - choć wielu nie mówi o tym otwarcie. Ludzie chcą remontować swoje domy, ale gdy słyszą, ile to kosztuje, rezygnują.
- Klienci często pytają mnie np. o prostowanie sufitów i nakładanie gładzi na ściany - tłumaczy Kostka. - W takich przypadkach przyjeżdżam na miejsce, po czym obliczam cenę materiałów i robociznę. Tego rodzaju prace kosztują zazwyczaj 3-4 tys. złotych, w zależności od powierzchni pokojów. Gdy ludzie dostają ofertę, często słyszę, że "to za drogo". A potem klient się już nie odzywa. Generalnie na 10 osób, które pytają o remont, tylko jedna decyduje się go zrobić.
Podobnie jest z robotami ziemnymi. Nie tak dawno Norbert Kostka kupił miniładowarko-koparkę, która idealnie nadaje się do kopania rowów pod przyłącza kanalizacyjne. Sprzęt wziął w leasing, bo koszt takiego cacka to 100 tys. złotych. Ale gdy ludzie słyszą, że za wynajem sprzętu razem z operatorem trzeba zapłacić 80 zł za godzinę, to rezygnują. Wolą kopać rowy sami, choć zajmuje im to nawet kilka dni.
- Coraz częściej myślę, żeby rzucić to wszystko i znów poszukać roboty za granicą - przyznaje Kostka. - Szwagier, który pracuje w Austrii, zarabia 10 euro na godzinę, a po wyjściu z firmy zapomina o tym, co tam się działo. Ja o takich zarobkach mogę tylko pomarzyć. Do tego ciągle jestem w pracy, bo po dniówce muszę jeszcze robić pomiary, wypełniać papiery i jeździć po klientach w poszukiwaniu zleceń. Dla rodziny nie mam czasu prawie wcale. Ale podobno tak to już jest na własnej działalności.
Za granicą jest łatwiej?
Ilonę Sachon z Kamionki (pow. kędzierzyńsko-kozielski) do udziału w kampanii "Opolskie - tutaj zostaję!" namówił jej szef z firmy R&M Industrial Service z Walec, w której pracowała po powrocie z Niemiec. Miała wtedy 25 lat. Wiadomość o tym, że znalazła się w grupie bohaterów billboardowej akcji dotarła do niej przed samym weselem, więc znajomi żartowali, że to taki ślubny prezent. Mówili też, że teraz to już nie może wyjechać z kraju, bo przecież sama się zadeklarowała, że "tutaj zostaje".
Dziś pani Ilona mieszka w przytulnym mieszkaniu w samym centrum Monachium. Jej mąż Sebastian pracuje w laboratorium przy żywności, a ona opiekuje się dwójką dzieci.
- Nie planowałem zostawać w Niemczech, tak po prostu wyszło - mówi mąż pani Ilony. - Ale z perspektywy czasu nie żałuję, że tak się to potoczyło.
- Decyzję o wyjeździe podjęłam już po urodzeniu córki - tłumaczy pani Ilona. - Po macierzyńskim poprosiłam firmę o urlop wychowawczy, ale dostałam odmowę, a moja umowa się skończyła. Potem szef dzwonił jeszcze, że mogę wrócić do pracy, ale ja byłam już w drugiej ciąży.
W tym czasie mąż pani Ilony pracował w Niemczech i zjeżdżał do domu tylko na weekendy. Oboje mieli dość ciągłego życia w rozjazdach, bo Sebastian wpadał do domu w sobotę rano, a w niedzielę wieczorem był już w trasie do Niemiec.
- W końcu zdecydowałam, że jadę do męża - wspomina pani Ilona. - Moja najlepsza koleżanka powiedziała mi wtedy, że "idę na łatwiznę". I miała rację, bo życie w Niemczech, jest łatwiejsze niż w Polsce.
Pani Ilona wraz z mężem początkowo planowali zostać za granicą tylko kilka lat. Powtarzali sobie, że jak przyjdzie czas, że dzieci będą musiały iść do szkoły, to wrócą. Ale 7-letnia Nadia poszła w tym roku do drugiej klasy, a 4-letni Błażej chodzi tam do przedszkola. Dziś o powrocie już nie myślą.
Urząd zadowolony z kampanii
Waldemar Zadka z Departamentu Edukacji i Rynku Pracy Urzędu Marszałkowskiego Woj. Opolskiego ocenia, że program "Opolskie - tutaj zostaję!" odniósł zamierzony cel.
- Przede wszystkim udało nam się zwrócić uwagę mieszkańców na cenę, jaką płacą ludzie, którzy wybrali życie i pracę za granicą - tłumaczy Zadka. - Dzięki temu ten temat stał się przedmiotem publicznej, szerszej dyskusji. Oczywiście, problem jest na tyle skomplikowany, że my nie jesteśmy go w stanie rozwiązać przy pomocy jednej kampanii informacyjnej. Ale to, co było zamierzone, udało się.
Zadka dodaje, że urząd nie objął żadną opieką bohaterów kampanii, bo nigdy nie było to celem.
- Ta kampania miała być wiarygodna, dlatego nie braliśmy do niej aktorów, a postawiliśmy na młodych Opolan, których poprosiliśmy do pokazania się na billboardach - dodaje. - Wtedy oni sami mówili, że planują tutaj zostać. Od tamtych wydarzeń minęło jednak trochę czasu i cóż… część z nich mogła zmienić zdanie. Tak czasem bywa, że plany życiowe się zmieniają.
Emigracja nie dla każdego
Ale nie wszyscy zdecydowali się wyjechać z kraju.
31-letni Łukasz Strzelecki z Opola, miłośnik rajdów samochodowych, absolwent anglistyki i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, po skończeniu nauki długo się wahał, czy zostać czy wybrać życie emigranta. Co wakacje jeździł zarobić do Anglii lub Holandii. Zna języki, ma studia, a tam dobrze by się ustawił. W Polsce został, by nie zrywać kontaktów z rodziną i znajomymi.
Dziś prowadzi w Opolu firmę, która prowadzi szkołę językową, korepetycje oraz tłumaczenia z języków angielskiego i niemieckiego. Specjalizuje się w przekładaniu tekstów z branży budowlanej, a jak można przeczytać w sieci, odpowiadał za projekty, które realizowane były na największych placach budowy w Polsce.
- Jestem zadowolony z życia na miejscu - deklaruje Łukasz.
Całkiem nieźle powodzi się także 36-letniej Aldonie Góźdź z Antoniowa pod Ozimkiem. 10 lat temu zdobyła zieloną kartę i miała możliwość legalnego wyjazdu do USA, ale nie skorzystała. Absolwentka prawa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim najpierw zdobyła doświadczenie w prywatnej kancelarii, a później założyła własną firmę. - Decyzji, że zostałam na miejscu, nie żałuję - mówi Aldona.