Odszedł ksiądz Jan. Kapłan, który przełamywał tabu śmierci [zdjęcia, wideo]
Charyzmatyczny pasterz, doktor bioetyki, twórca hospicjum w Pucku, zmarł po kilkuletniej walce z rakiem. Miał 38 lat.
Czy w tym, że Jan odszedł w Święto Zmartwychwstania, kiedy Jezus pokonał śmierć, można dopatrywać się symbolu? - Józef Kaczkowski, ojciec kapłana, zamyśla się na chwilę.
Nie wiem - odpowiada. - Ale zmarł w domu, otoczony całą rodziną, do ostatnich chwil pogodny.
Stało się to wczoraj, w wielkanocny poniedziałek, o godzinie 13.
Charyzmatycznego duszpasterza w grubaśnych okularach (ks. Kaczkowski od dziecka borykał się z bardzo dużą wadą wzroku) Polacy mogli kojarzyć z dwoma kluczami-słowami.
Pierwsze: onkocelebryta. Bo sam kapłan, z typową dla siebie autoironią i poczuciem humoru, lubił tak siebie nazywać. Od dziecka chory, nie do końca sprawny, w młodym wieku zachorował na raka nerki. Kiedy udało mu się wygrać z jednym nowotworem, usłyszał kolejną diagnozę: glejak, niezwykle złośliwy rak mózgu. Nie uciekał od tematu swojej choroby, według niektórych - wręcz się z nią obnosił. Ale tym samym przełamywał tabu. Pokazywał: da się mówić o chorobie i o śmierci.
Drugie słowo: petarda. Ks. Kaczkowski nie tylko mówił, że żyje na pełnej petardzie (tak zresztą nazywa się jedna z jego książek, napisana wspólnie z Piotrem Żyłką), ale po prostu: tak żył. Mimo choroby od poniedziałku do piątku ciężko pracował w wybudowanym przez siebie hospicjum w Pucku. Wolny czas zapełniały mu spotkania z fanami (może stosowniej byłoby napisać: wiernymi, ale tłumnie przybywali na nie przecież nie tylko katolicy), z dziennikarzami, podróże po całej Polsce, pisanie.
Na pełnej petardzie żył dosłownie do końca.
Jan Kaczkowski urodził się w 1977 roku, dorastał w Sopocie (do końca w rodzinnym domu spędzał często weekendy, tam w końcu umarł). Z niedowładem lewej części ciała, problemami z oczami, starał się żyć normalnie, choć nie było dla niego miejsca na szkolnym boisku.
Przez te problemy ze zdrowiem, wiele lat później, nie zostanie przyjęty do zakonu jezuitów. Do końca nie było też wiadomo, czy z tak kiepskim zdrowiem zostanie wyświęcony na księdza po seminarium. W ostatniej książce, „Grunt pod nogami” (wyd. WAM, 2016) Kaczkowski wspominał to tak: „Nie chciano mnie wyświęcić na księdza i decyzja o tym wisiała na włosku. Klęczałem w kaplicy w seminarium przed Najświętszym Sakramentem, na górze ważyły się moje losy, wielcy tego świata dyskutowali - święcić czy nie święcić, będzie ośmieszeniem kapłaństwa czy nie? A ja wpatrzony w Najświętszy Sakrament, przekonany na poziomie pewności moralnej, że jestem powołany (...), smuciłem się i mówiłem: - Panie Boże, nie mam wpływu na to, co wymyślą, całkowicie poddaję się panowaniu Twojej woli. Wiedziałem, że jeżeli mnie nie wyświęcą, to nie założę swojego Kościoła, nie obrażę się, nie będę tupał na Boga, nie pójdę do Palikota (wtedy jeszcze Palikota w życiu publicznym nie było).”
W końcu decyzja była taka: święcimy. Był 2002 rok.
Pięć lat później na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie ks. Jan Kaczkowski uzyskał doktorat, pisząc pracę o godności umierającego człowieka. Ukończył też studia podyplomowe z bioetyki na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie.
Kilka lat nauczał w szkołach, również trudną młodzież, znajdując klucz do jej serca. Ale ani praca naukowa, ani dydaktyczna, nie była najważniejszym dziełem jego życia.
Była nim pomoc osobom umierającym. W 2004 roku był jednym z założycieli Puckiego Hospicjum Domowego.
Dzięki temu dostrzegł potrzebę, by w tym mieście założyć również „stacjonarne” hospicjum.
W 2009 w Pucku stanęło hospicjum św. Ojca Pio. Ks. Kaczkowski - jego pomysłodawca i budowniczy - został również dyrektorem.
Oraz: menadżerem, kapelanem, pielęgniarzem i psychologiem w jednym.
Pielęgniarki w hospicjum były poinstruowane - jak ktokolwiek kona, o jakiejkolwiek godzinie, wzywać księdza.
Napatrzył się w ostatnich latach na tych umierających, natrzymał się ich za rękę.
Tomasz Ponikło, zastępca redaktora naczelnego jezuickiego wydawnictwa WAM, drukującego książki ks. Kaczkowskiego: - Dzisiaj śmierć traktujemy jak tabu, wypychamy ją do szpitali, brzydzimy się nią. A ksiądz Jan, przeciwnie, umieszczał ją w świetle jupiterów. Sprowadzał do hospicjum świetnych kucharzy, by umierającym gotowali to, na co ci mają ochotę.
Ks. Kaczkowski w rozmowie z Dorotą Karaś z Gazety Wyborczej Trójmiasto: - Po chemii zmienia się smak, pacjenci mają prawo grymasić. Jeśli chcą zjeść kisiel, spróbują łyżeczkę i wyplują, to nie obrażamy się, wylewając. Robimy budyń (...). Mamy kącik palacza i piwosza. Przecież jeśli ktoś przez całe życie palił, przed śmiercią mu tego nie zabronimy. Kroplówkę, jeśli trzeba, można podać na dworze, zawieszoną na pergoli. Kto powiedział, że leczenie musi się odbywać tylko w pokoju? Jeśli ktoś chce umrzeć na powietrzu, czując wiatr na policzku, spełnimy jego prośbę.
Sam, cztery lata temu, usłyszał diagnozę zbliżającej się śmierci: glejak mózgu. Lekarze dawali mu pół roku życia.
Ta choroba, jak wielokrotnie podkreślał, wiele go nauczyła.
W „Gruncie pod nogami” pisał tak: „W jakimś sensie jestem szczęśliwy, że ta choroba przyszła. Bo ona wyzwoliła mnie z lęku. Miałem mnóstwo kompleksów, bałem się rzeczy głupich, irracjonalnych, byłem pyszny. Bałem się na przykład, że kuria przeniesie mnie z Pucka gdzie indziej. No i co z tego? Wszędzie są dusze nieśmiertelne. A ostatecznie rak mnie przeniesie w zaświaty. Już się niczego nie boję (...). Jestem wolny. Dziękuję ci, mój raku, że wyzwoliłeś mnie z wielu strachów”.
W innym miejscu tej samej książki: ”To, co dzieje się w tej mojej bańce, w mojej głowie, uważam za cud pełzający. Dokładnie taki, jakiego doświadczyła kobieta uleczona przez Chrystusa z krwotoku. Można powiedzieć, że pełzniemy sobie we trójkę: Pan Bóg, glejak i ja. I oby jak najdalej”.
Okazało się, że ludzie potrzebuję tego mówienia o śmierci, stawania z nią z twarzą w twarz. Że ks. Kaczkowski zapełnił jakąś wielką lukę tego, czego w naszej pędzącej cywilizacji nam brakuje.
Tomasz Ponikło z WAM-u: - Po pierwszej książce księdza Jana, którą napisał z Kasią Jabłońską, zadzwoniłem do niego pogratulować: książki, ale też postawy, tego, co robi. Zrodził się pomysł na kolejną książkę, potem drugą. „Życie na pełnej petardzie” sprzedało się do tej pory w 170 tys. egzemplarzy, a „Grunt pod nogami”, choć od premiery minęło zaledwie kilka tygodni, 100 tysięcy. Takie rzeczy na rynku wydawniczym się nie zdarzają.
Piotr Żyłka: - Za co ludzie pokochali księdza Jana? Za to, co mówił i okoliczności, w jakich to mówił. Dawał nadzieję i przykład wszystkim osobom, wierzącym czy nie, że cokolwiek się dzieje, warto iść do przodu. Nie załamywać się, nie zamykać w sobie, nie poddawać, a żyć na pełnej petardzie.
TVN24/x-news
Otwarcie mówił nie tylko o odchodzeniu i chorobie, ale i o Kościele. Czasem go krytykując, ale zawsze podkreślając, że jest jego częścią. - Był przeczołgany przez różne kościelne instytucje - zwraca uwagę Żyłka. - Ale mimo tego potrafił rozróżnić kościół przez duże „K”: wspólnotę, poszukiwanie Boga, Eucharystię od kościoła przez małe „k”, czyli czasem skostniałych instytucji. Wierzył jednak głęboko, że Bóg jest w stanie przez te niedoskonałe instytucje się przebić.
Tomasz Ponikło:
- Uważam, że od czasów księdza Tischnera nikt nie zrobił dla polskiego Kościoła tyle, co ksiądz Jan.
Żyłka: - Nie chcę używać kościółkowej mowy, ale jeśli za definicję świętości przyjmiemy to, że taką osobę warto naśladować, to ksiądz Jan był święty. Pokazywał, że w tym świecie, coraz płytszym, targanym kryzysami relacji, da się żyć głębiej.
***
Księdza Jana Kaczkowskiego, jeśli wierzyć Piotrowi Żyłce, przed śmiercią męczyła tylko jedna myśl: Co stanie się z puckim hospicjum, gdy odejdzie?
- Wiedział, że póki żyje, jeździ po Polsce na różne spotkania, zbiera pieniądze - jest dobrze. Ale co będzie teraz, po jego śmierci? Czy nie zapomnimy o tym, co stworzył? Czy dzieło jego życia przetrwa, jak Jana nie będzie wśród nas?
Autorka: Maria Mazurek