Odkrywamy tajemnice muzeum, w którym sarna stoi obok wilka
- Każdy, kto tu przychodzi, jest zaskoczony, że takie miejsce w Lublinie w ogóle istnieje - mówi dr Jacek Chobotow z Pracowni „Muzeum Zoologiczne” UMCS. Wśród 2 tys. eksponatów są: czaszka wymarłego wilka workowatego, łuskowiec chiński, ale też kundelek.
To muzeum nie ma własnej strony internetowej ani nie reklamuje się na Facebooku. Jego opis wraz z regulaminem znajdziemy za to na stronie Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Mieści się w siedzibie Wydziału Biologii i Biotechnologii UMCS przy ulicy Akademickiej 19. Idziemy korytarzem, a potem w lewo, klatką schodową w dół, do poziomu piwnicy. Najpierw widzimy gabloty ze szkieletami zwierząt: od ryjówki malutkiej, czyli najmniejszego ssaka Polski, po orangutana. Żeby wejść do głównej sali muzeum, trzeba otworzyć jeszcze jedne drzwi. W środku rzędy gablot z wypchanymi okazami, w tle słychać nagrania głosów zwierząt.
Dr Jacek Chobotow, zoolog, jest jedynym pracownikiem Pracowni „Muzeum Zoologicznego”. Oprowadza po nim, ale też kupuje i przygotowuje nowe eksponaty. Na zapleczu kompletuje właśnie prezentację chrząszczy z całego świata.
W ubiegłym roku na nowe została wymieniona większość gablot, zwierzęta pomogli przenieść studenci. Nie wszystkie stare gabloty zniknęły z ekspozycji. Została np. ta opatrzona naklejką o treści : „1-V-1951 Zakład Zoologii i Parazytologii Wydziału Weterynaryjnego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej Lublin - ul. Głowackiego 8”.
Historia muzeum rozpoczęła się w styczniu 1946 roku, jego założycielem i pierwszym kierownikiem był zoolog dr Zdzisław Raabe, który przed wojną pracował w Państwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie. Zbieżność z nazwiskiem pierwszego rektora UMCS nie jest przypadkowa. Zdzisław Raabe był synem prof. Henryka Raabego, który, dodajmy, także był zoologiem.
„Zdawałem sobie sprawę z pracy, która nas czekała. Nie było wówczas ani jednej szpilki, ani jednego owada, ani ptaka czy ssaka” - tak o początkach muzeum pisał Franciszek Ostrowski, jeden z dwóch pierwszych preparatorów (obok Jana Smutka), zatrudnionych w nowej jednostce młodego uniwersytetu. (Wszystkie jego wspomnienia cytuję za „Wiadomościami Uniwersyteckimi” z listopada 2015 roku - dop. red.).
Franciszek Ostrowski przekazał do muzeum swój zbiór motyli, a Jan Smutek przyniósł kolekcję chrząszczy krajowych. Później to samo robili też inni naukowcy. Poza tym bywało, że mieszkańcy Lublina przynosili padłe zwierzęta, także domowe, m.in. gołębie. Inne okazy były po prostu kupowane.
Pierwsza siedziba muzeum była przy ulicy Głowackiego 2, a następnie Głowackiego 8. W kamienicy przy ulicy Królewskiej 6 została urządzona stała wystawa. Tam lublinianie oglądali wypchane zwierzęta.
W 1952 roku muzeum dostało lokal przy Alejach Racławickich, jak się okazało, tylko na chwilę. „Znamiennym był fakt, że z zaproszonych gości i przedstawicieli m. Lublina nie zjawił się nikt. Zjawił się natomiast obywatel X z przydziałem tegoż lokalu na przedszkole” - czytamy w cytowanych już wspomnieniach Franciszka Ostrowskiego. Dziś przy ulicy Akademickiej 19 obok siebie stoją: żubr, wilk i sarna. Jeden z lisów zastygł zwinięty w kłębek. Dwa rysie zwracają uwagę tylko na siebie. Tłem dla nich jest zwykły parkiet. Wśród okazów z wysokich gablot wzrok przyciąga kolekcja sów. Ale zbiory Pracowni „Muzeum Zoologiczne” to także płazy, gady i owady. Możemy też przyjrzeć się chociażby fragmentowi wypreparowanego tasiemca nieuzbrojonego.
- Nasze muzeum to miejsce, w którym odbywają się prawdziwe lekcje zoologii. Jak reagują dzieci? Zazwyczaj są zachwycone tym, co widzą. Mówią np. „mam taką samą świnkę morską w domu”. Strach na widok martwego zwierzęcia zdarza się wyjątkowo - zapewnia obecny kustosz Pracowni „Muzeum Zoologiczne”.
Pytam, czy w epoce filmów przyrodniczych, internetu, ale też coraz bardziej nowoczesnych ogrodów zoologicznych podobne muzea są nadal potrzebne.
- Absolutnie tak. Zbiory są wykorzystywane także w czasie zajęć dydaktycznych dla studentów. Ja tłumaczę osobom, które zwiedzają nasze muzeum, że dajemy tym zwierzętom drugie życie. Wcale nie jest lepiej patrzeć na okaz żyjący za kratkami - odpowiada dr Jacek Chobotow.
Wielość ptaków i ssaków pochodzących z Samoklęsk
Dr Jacek Chobotow pokazuje najstarszą księgę inwentarzową Pracowni „Muzeum Zoologicznego”, założoną w dniu 15 lutego 1953 roku. Obiekty muzealne opatrzone są w nich numerami. Pod jedynką znalazł się żubr pozyskany już w 1945 roku, a więc przed datą formalnego powołania muzeum. Wypchany w 1952 roku żubr do dzisiaj prezentuje się na wystawie. - Jego skórę dostaliśmy z zoo w Warszawie, gdzie zwierzę połamało sobie nogi - mówi dr Jacek Chobotow.
Dzięki adnotacjom z tej księgi inwentarzowej wiemy, że gęś siodłata nr 365 została 3 maja 1954 roku kupiona w tuczni drobiu w Lublinie, a wilk skatologowany pod numerem 388 w dniu 18 lutego 1950 roku stał się darem Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie.
- Egzemplarze gatunków królików kupowane były po prostu na straganie. Inne przekazywali nam myśliwi - zaznacza kustosz muzeum na UMCS.
Najwięcej okazów dostarczali sami pracownicy muzeum, którzy jednocześnie zajmowali się ich preparowaniem. Jedna z osób zatrudnionych na uczelni postanowiła w ten sposób „unieśmiertelnić” swojego psa. Kundelek został spreparowany i ustawiony w gablocie.
„Samoklęski stanowiły dla nas bazę wypadową na stawy i w okoliczne lasy (dawne lasy Zamoyskiego). Toteż w muzeum zwraca naszą uwagę wielość ptaków i ssaków pochodzących z Samoklęsk. Nadto preparator [Jerzy] Gundłach wyjeżdżał sam na łowy w Białostockie, skąd również przywiózł wiele cennego materiału” - pisał we wspomnieniowym artykule mgr Franciszek Ostrowski.
- Obecnie nie poluje się już na zwierzęta, aby mieć egzemplarz do spreparowania. Dostajemy padłe sztuki, na przykład żbika, który nie przeżył zderzenia z samochodem. Na wykorzystanie każdego z nich wydawane jest osobne zezwolenie - zapewnia Chobotow.
Z przemytu pochodzą koralowce i głowa żubra. Muzeum przekazał je za zgodą odpowiedniego ministerstwa urząd celny.
W 2009 roku do placówki UMCS trafił egzemplarz żółwia olbrzymiego z Ogrodu Zoologicznego im. Stefana Milera w Zamościu. Wśród okazów z całego świata są też łuskowiec chiński, dziobak i szczęka hipopotama nilowego.
Muzeum to miejsce, którego zbiory buduje się latami. - W latach 60. dostaliśmy kolekcję zwierząt z Uniwersytetu Jagiellońskiego - przypomina biolog Ryszard Styka, który pracował w tej placówce od grudnia 1974 do grudnia 2015 roku.
Są też egzemplarze przedwojenne, chociaż słyszymy, że nie można dziś powiedzieć precyzyjnie skąd pochodzą. Dr Jacek Chobotow wskazuje na wypchane małpy, ale też niektóre ze szkieletów. Na pewno przedwojenna jest czaszka wilka workowatego, który obecnie jest gatunkiem wymarłym, ale też róg nosorożca czarnego.
Jedna z małp pierwotnie stała na desce, na odwrocie której ktoś napisał ołówkiem 13 maja 1910 roku słowa: „Antoni Łuczak preparator Warszawskiego Gabinetu Zoologicznego pracownia wypychania ptaków i zwierząt (...)”.
Żeby zrobić to dobrze, trzeba być przyrodnikiem
- Preparatorzy, którzy stworzyli to muzeum, byli wybitnymi specjalistami. Wypchać zwierzę w taki sposób, żeby wyglądało jak żywe, to jest sztuka sama w sobie - podkreśla dr Jacek Chobotow. - Trzeba być przyrodnikiem. Wiedzieć, jak zwierzę się porusza i jakie pozycje przyjmuje - dodaje.
Podstawowymi narzędziami pracy w tym rzemiośle były kiedyś słoma, glina i drut. - Skórę trzeba było umiejętnie ściągnąć. Tak, żeby jej nie zniszczyć. Potem była ona zabezpieczana ałunem i arszenikiem. Preparator smarował skórę pędzelkiem - opisuje Ryszard Styka. - Nowy szkielet kształtowany był z drutu, kiedyś zostawiało się jeszcze czaszkę i fragmenty kości kończyn. Do wypychania najlepsze było siano i miejscami wata. Dobrym wypełnieniem czaszki była glina. Ostatni akcent to oczy ze szkła, oczywiście we właściwym kolorze - mówi Ryszard Styka. - Dawniej każdy z okazów był niepowtarzalny - wtóruje mu dr Jacek Chobotow.
Ryszard Styka widział przy pracy preparatora Jerzego Gundłacha, który pracował z Franciszkiem Ostrowskim. Szkolenie odbywało się w domu mistrza, w kuchni punktowca przy ulicy Głębokiej w Lublinie.
- Pracował niesamowicie szybko, ptaka potrafił wypchać w ciągu zaledwie 30 minut. Jego podstawowymi narzędziami były ostry nóż, obcęgi do drutu i igła - wspomina Styka.
Gundłach przez dwa lata uczył się swojego fachu w Petersburgu. - To była słynna szkoła preparatorska z dziewiętnastowiecznymi tradycjami. Przez pierwszy rok uczniowie doskonalili się w ściąganiu skór. W niedzielę chodzili do zoo, żeby szkicować zwierzęta, obserwować ich zachowanie i pozy - wyjaśnia nasz rozmówca. Dziś technika jest inna: skórę naciąga się na odlewy, zmienne w zależności od gatunku.
W Pracowni „Muzeum Zoologicznym” obecnie jest około 2 tysięcy eksponatów. Nie wszystkie, jak to bywa w muzeach, są pokazywane. Dr Chobotow prowadzi nas na zaplecze, gdzie poukładane w drewnianych, przeszklonych gablotach czekają tysiące kolorowych motyli.
- To jest kolekcja zbierana przez Mieczysława Krzywickiego. Liczy 12 tys. okazów. Trafiła do nas po śmierci tego naukowca, który był m.in. badaczem zmienności wyglądu motyli - tłumaczy Chobotow.