Konferencja w Warszawie. Jeszcze raz widać, jak Polska i Izrael są do siebie podobne, a szczególnie jak podobne są do siebie obozy władzy w Polsce i Izraelu.
Polityka zagraniczna staje się po pierwsze narzędziem w wewnętrznej rozgrywce przed najbliższymi wyborami. Poparcie dla rządzącego Likudu w Izraelu spada, jego przeciwnicy rosną w siłę i premier Netanjahu naciska na polityczny pedał gazu w sprawie irańskiej. Trudno nie odnieść wrażenia, że premier Izraela nie mówi w Warszawie ani do Polaków, ani do uczestników z szumem zapowiadanej konferencji, ale przede wszystkim do swoich potencjalnych wyborców w Hajfie i Ejlacie, którzy ostatnio zaczęli mu delikatnie odpływać.
U nas podobnie, obóz władzy też boryka się z kłopotami - a na takie sytuacje nie ma nic lepszego niż wizyty amerykańskich dygnitarzy. Konferencja bliskowschodnia przed wyborami do PE trafiła się rządowi jak ślepej kurze ziarnko, bo notowania nie pozwalają spać spokojnie. Oczywiście trochę się pokomplikowało, kiedy w delikatnej sprawie żądań restytucji mienia żydowskiego kierowanej do polskiego rządu, jako bohater wymieniony został stalinowski oprawca. To rozhuśtało nastroje szczególnie na prawicy i nie wiadomo, czy pośpieszny zjazd warszawski nie odbije się czkawką właśnie w prawicowym elektoracie. Tymczasem już teraz trwają zabiegi o zaproszenie prezydenta Trumpa do Polski na 1 września, wypadnie akurat przed wyborami parlamentarnymi.
Nawet Donald Trump po niepowodzeniu gry w shutdown, w której ograła go medialnie doświadczona demokratka Nancy Pelosi, też potrzebuje doładowania krajowego z polityki zagranicznej: służyć temu zapewne będzie zarówno spotkanie z przywódcą Korei Północnej, jak i warszawska konferencja. Notowania Republikanów zaczęły spadać po zamknięciu urzędów federalnych na wiele tygodni a urzędnicy - ci, co znaleźli się na przejściowym lodzie i ci, którzy się bali podobnego losu, stali się tubami cichej antytrumpowskiej propagandy w USA. Dodatkowo w sprawie irańskiej panuje przekonanie, że jednym z motorów obecnego amerykańskiego wzmożenia na Bliskim Wschodzie są ambicje zięcia prezydenta Kushnera.
Wniosek? Dobrze, że polityka międzynarodowa zawędrowała pod strzechy i pod azbest, że interesuje także zwykłego wyborcę. A jednak czasem żal tych panów w cylindrach, którzy, negocjując na tej czy innej konferencji, w mniejszym stopniu musieli się umizgiwać do tego, co się wydaje wyborcy z Arizony, a w większym stopniu mogli podążać za głosem zdrowego rozsądku. I za tym, co dla swego kraju po prostu uznawali za słuszne.