Obiektem największego ataku stały się język polski i historia
Z profesorem Leszkiem Jazownikiem z Uniwersytetu Zielonogórskiego, który znalazł się na liście 26 ekspertów minister edukacji Anny Zalewskiej, rozmawia Szymon Kozica.
Jaką diagnozę postawi pan polskiej edukacji?
Stworzono swoisty matrix, świat fikcji, także edukacyjnej. Nie mieszam się w politykę, ale kontekst polityczny jest tu niezbędny. Od pewnego momentu Unia Europejska zaprzestała budowania Europy Ojczyzn, a zaczęła dążyć do stworzenia superpaństwa, zarządzanego przez wysokich komisarzy, którzy wydają zakazy i nakazy w najdrobniejszych sprawach, dekretują, że ślimak to ryba, że marchewka to owoc, ustalają krzywiznę banana. Aparat propagandowy wmawia nam, że żyjemy w jednym wspólnym państwie. Chcę uwydatnić to, że uruchomiono w Unii program destrukcji państw narodowych. I temu podporządkowane są rozwiązania edukacyjne. Jeżeli dziś jest samozadowolenie, że wypadamy świetnie w badaniach PISA, to trzeba brać poprawkę na okoliczności, o których mówiłem.
Co ma spowodować tę destrukcję?
Zwróćmy uwagę na kilka przykładów. Obiektem największego ataku stały się język polski i historia, ze zrozumiałych względów. Język polski został całkowicie zmarginalizowany. Kiedyś był to kluczowy przedmiot w programie szkolnym, dziś jest jednym z wielu. Przyjęto, że głównym zadaniem nauczania języka polskiego jest rozwijanie sprawności komunikacyjnych. To zabójstwo dla oświaty. Oczywiście, na języku polskim trzeba ćwiczyć umiejętność mówienia, czytania, pisania, ale to jest narzędzie, które służy dalej do tego, żeby uczniowie czytali lektury, dyskutowali o problemach życia, problemach narodowych. I w ten sposób kształtowali własną tożsamość. Natomiast jeżeli my to wszystko odrzucimy i sprowadzimy całą edukację do tego, żeby sprawnie się komunikować, to jest destrukcja tego przedmiotu. I to właśnie mierzy się badaniami PISA. To są pseudobadania.
Dlaczego?
Dlatego, że każde solidne badania mają jawną metodologię. Proszę spróbować sprawdzić, jakie testy były używane, jakimi metodami były sprawdzane. Tego się nie da zweryfikować. Te badania to narzędzie sterowania edukacją w pewnym pożądanym kierunku. Efektem tego jest kolejne rozwiązanie. Mamy szkołę podstawową, gimnazjum i liceum. Na języku polskim w szkole podstawowej wprowadzono literaturę dzieci i młodzieży. W gimnazjum literaturę popularną. I dopiero w trzyletnim liceum - klasykę. Jeżeli wziąć pod uwagę, że pierwszy semestr w liceum to jest wyrównywanie zaległości, rozpoznawanie klasy, a końcowy semestr w trzeciej klasie to okres przygotowania do matury, to w zasadzie efektywna nauka trwa dwa lata. Niemalże cała klasyka polska i obca zostały zepchnięte w te dwa lata. Przecież tak nie można, to jest zabójcze dla świadomości narodowej. Wyrugowano w gimnazjum „Pana Tadeusza”.
Są fragmenty.
Ale chodzi o całość. Wyrugowano „Konrada Wallenroda”. A wprowadzono powieści kryminalne Conan Doyle’a czy Agaty Christie. Co ma dać polskiemu uczniowi czytanie kryminałów? Ale ryba psuje się od głowy. Podobnie dzieje się na studiach wyższych. Wprowadzono system: trzyletnie studia licencjackie i dwuletnie magisterskie. Na trzyletnich studiach licencjackich polonistycznych wszystkie epoki literackie upycha się, podawane są one po łepkach, w pośpiechu, w sposób kompromitujący uczelnie wyższe. Później dopełnienie przez dwa lata, taka łatanina. W imię czego my tak robimy? Pracownicy na to narzekają, ale nie ma odwagi cywilnej, żeby powiedzieć basta! Zamiast wprowadzić porządną historię literatury, porządny kurs językoznawstwa, wprowadzamy całą masę byle jakich przedmiotów, badziewie edukacyjne, którym wypychamy programy i tym zatruwamy umysły polskiej młodzieży. Co więcej, okazało się, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przyjęło takie rozwiązanie, że po studiach licencjackich można pracować w zawodzie nauczycielskim. Przecież to jest destrukcja polskiego systemu oświatowego. Mało tego, można na przykład skończyć trzyletnie studia z zakresu hodowli roślin - ja mam szacunek dla tych zawodów - pójść na dwuletnie uzupełniające magisterskie polonistyczne i uzyskać uprawnienia do nauczania w liceum. Dlaczego ci szubrawcy robią to polskiemu narodowi?
Literaturę popularną w miejsce klasyki wprowadzono po to, żeby rozbudzić czytanie.
Pomysł jest poroniony. Nie da się przygotować do obcowania z wysoką literaturą poprzez pokazywanie literatury mizernej. To tak, jak ktoś chciałby wychować melomana, oprowadzając po wiejskich remizach i pokazując kapele grające disco polo.
Wspominał pan też o historii.
Dziś w gimnazjum poznaje się historię do roku 1939. Tu historia się urywa. Kontynuowana jest w klasie pierwszej liceum. Jeżeli uczeń nie kontynuuje nauki, to jego wiedza kończy się na roku 1939. Jak mówi znajoma nauczycielka historii, taki uczeń nawet się nie dowie, że była wojna i że już się skończyła. Obrońcy obecnego systemu nie zauważają tego absurdu, tej kompromitacji Ministerstwa Edukacji Narodowej. Destrukcja historii powoduje demontaż świadomości narodowej. Bo jeżeli wyjdzie młody Polak, niedokształcony historycznie, nie mający dla swojej wiedzy historycznej wsparcia w postaci narodowej literatury, to łatwo mu wmówić, że były polskie obozy koncentracyjne, że Niemcy trzymali Żydów w gettach w obronie przed polskimi szowinistami.
Kolejna sprawa: nauczanie ortografii. Wszyscy wiemy, jak pisze polska młodzież.
Wystarczy zobaczyć wpisy w internecie...
Problem polega na tym, że umiejętności ortograficznych się nie sprawdza. Uczeń do tej pory pisał sprawdzian po klasie szóstej. Za umiejętności ortograficzne dostawał jeden punkt. Jeden! Za opanowanie bardzo trudnego działu edukacyjnego! Za chwileczkę odpowiedział na jakieś bzdurne pytanie i dostawał to samo. To po co się uczyć ortografii przez sześć lat? Mało tego. Jeżeli popełnił jeden lub dwa błędy, to dostawał taką lichą nagrodę w postaci jednego punktu. Ale jeżeli miał trzy błędy, dostawał zero punktów. Jeżeli 30 lub 300, też zero. I w związku z tym można doskonale przymknąć oko, że niekiedy wychodzi z naszej szkoły półanalfabeta. I wtedy samozadowolenie ministerstwa może kwitnąć, a problem pozostaje. Nie podzielam tego samozadowolenia, uważam, że polska szkoła musi ulec repolonizacji.
Strasznie dużo tych problemów.
Jeżeli szukalibyśmy jeszcze innych, to myślę o potwornej schizofrenii edukacyjnej. Wszystkie deklaracje ministerstwa, dydaktyków niosą coś takiego: uczeń musi być przez nas traktowany podmiotowo. Ale za chwileczkę, wbrew tym deklaracjom, organizujemy testy, które ustawiają dziecko w rankingu, poddajemy od samego początku procesom selekcji, klasyfikacji, uczymy, że jest coś warte, o ile przynosi punkty szkole. Musimy się zdecydować: albo dla nas dziecko to jest podmiot, albo element funkcjonowania rynku. Bo na razie co innego głosimy, co innego robimy.
Wrócę do „Pana Tadeusza”. Da się dziecko nakłonić albo wręcz zmusić do przeczytania?
Zmusić nie, bo nie o to chodzi. Tutaj przyjęto absurdalne rozwiązanie, to rynkowe podejście: szkoła jako instytucja handlowo-usługowa, nauczyciel jako dostarczyciel wiedzy, a uczeń jako klient. No i klient musi być zadowolony. Żeby był zadowolony, podsuwajmy wiedzę łatwą, uproszczoną. Jeżeli w tym kierunku pójdziemy, no to oczywiście ja się poddaję, nie mam nic do powiedzenia. Istnieje grupa lektur, do nich zaliczyłbym epopeję narodową, co do których nie może być wątpliwości, że powinny być gruntownie poznawane w szkole. Mówi się, że uczniowie nie są zaciekawieni klasyką. Po to mamy dydaktykę, nowoczesne środki, żeby można było z pożytkiem z uczniami ten tekst omawiać. Jeżeli pójdziemy na łatwiznę, to prędzej czy później na nas się to zemści. Uczeń, kończąc swoją edukację, zdaje maturę. Matura dawniej się nazywała egzaminem dojrzałości. Temu sformułowaniu trzeba przywrócić należny sens.
Z tym wszystkim może iść w parze szkolnictwo zawodowe? Nie każdy musi być humanistą...
Musi być pewien rozdział. Jestem za tym, żeby wzmocnić szkolnictwo zawodowe, szeroko rozumiane. Stworzono na przykład licea profilowane, które wypuszczały nieudaczników życiowych. Wychodzili ludzie, którzy niczego nie potrafią. Kiedy chcemy, żeby nam ktoś kran naprawił, to musimy płacić duże pieniądze i szukać fachowca. A tymczasem wypuszczamy całą masę potencjalnie bezrobotnej młodzieży. Postawmy na technika, niech ci młodzi ludzie idą do technikum. Tam muszą otrzymać niezbędną dawkę wiedzy polonistycznej i historycznej, właśnie dlatego, że są Polakami. Natomiast w liceum radykalnie zwiększyć wymagania, jeśli chodzi o znajomość historii i języka polskiego.
A gimnazja zlikwidować, czy nie?
Problem jest skomplikowany. Nie chcę powiedzieć, że gimnazja, nauczyciele w gimnazjach źle pracują. Problem tkwi w tym, że gimnazjum jest elementem systemu, który jest niewydolny. Trzyletnie gimnazjum plus trzyletnie liceum to jest właśnie model, w którym łamie się historię i edukację polonistyczną. Postulowałem - nie wiem, czy słusznie - siedem plus pięć. Ministerstwo chce wrócić do osiem plus cztery. Myślę, że każde rozwiązanie będzie lepsze niż obecne. Mam bardzo dobre kontakty z dyrektorami, nauczycielami gimnazjów i wiem, jak dużo pracy włożyli w to, żeby stworzyć środowisko. Ja to szanuję. Natomiast problem jest taki, że ci sami ludzie przy tym samym wkładzie pracy mogliby uzyskać o wiele więcej, gdyby im pozwolono działać w rozumnej strukturze systemowej. Teraz uczeń uczy się sześć lat, później wpada do jednej szkoły na trzy lata, zanim zawiążą się jakieś więzi koleżeńskie, jakieś sensowne relacje z nauczycielami, to przeskakuje do kolejnej szkoły i tam znowu uczy się w sposób taki, który nie przynosi pożądanych rezultatów.
Słucham, słucham i zaczyna mi być żal tych naszych dzieci.
Dlatego mówiłem o tym matriksie. Zapewniają nas, że wszystko jest w porządku, przecież PISA wykazała. Tymczasem porozmawiajmy z nauczycielami, także akademickimi. W czym właściwie uczestniczymy? Zostaliśmy zasypani nieprawdopodobną buchalterią, masą dokumentacji, sprawozdawczości, planistyki. Przez jakiś czas „dyrektorowałem”, wiem, na czym to polega. Całymi dniami i niekiedy nocami siedzieliśmy, żeby układać plany pod coraz to zmieniające się wytyczne. A sprawa jest prosta: jeśli nauczyciel nie umie ustawić swojego przedmiotu, to się nie nadaje do pracy. Więc albo się go nie zatrudnia, albo mu się ufa, że wie, co robi. Dziś nauczyciel nie wychowuje, lecz prowadzi działalność planistyczną i sprawozdawczą. Przepraszam, bo w tym momencie celowo przerysowuję, jest bowiem bardzo wielu oddanych nauczycieli, którzy wychowują młodzież, nierzadko kosztem swojego czasu i zdrowia. Wychowują - jednak nie dzięki temu systemowi, lecz niejako wbrew niemu.