Krzysztof Ogioldaredakcja@gk.pl

Nowo narodzonego Eugeniusza dzielna Hedwig wyniosła z obozu

Spotykałem się z Hedwig Gilcher wiele razy - mówi Eugeniusz Szramko. - Przyjmowała mnie chętnie, choć nie bardzo potrafiliśmy się porozumieć i czasem Fot. Krzysztof Ogiolda Spotykałem się z Hedwig Gilcher wiele razy - mówi Eugeniusz Szramko. - Przyjmowała mnie chętnie, choć nie bardzo potrafiliśmy się porozumieć i czasem ręce trochę nas od mówienia bolały. Cieszę się, że jednak ją znalazłem. To było dla mnie bardzo ważne.
Krzysztof Ogioldaredakcja@gk.pl

Nie mam pewności, czy zawdzięczam tej Niemce życie - mówi Eugeniusz Szramko. - Na pewno dzięki niej mogłem wrócić do rodziców i mieć szczęśliwe dzieciństwo, a nie tułać się po domach dziecka.

Eugeniusz Szramko przyszedł na świat w obozie w Kaiserslautern. Był 23 maja 1944 roku. Najpierw w Niemczech zaczęła się obozowa miłość jego rodziców, potem jego życie.

- Mama miała na imię Maria - opowiada pan Eugeniusz. - Na roboty do Rzeszy wywieziono ją w 1942 roku po donosie szkolnego kolegi. W Kaiserslautern pracowała w fabryce maszyn do szycia. Zakład Pfaff istnieje zresztą i pracuje do dziś. W czasie wojny nie tylko maszyny tam produkowano, kobiety były zmuszone pracować także przy wyrobie amunicji. Ze szkoły wyniosła znajomość niemieckiego. Kto rozumiał, co mówią do niego nadzorcy, był mniej narażony na przemoc.

Ojciec, Grzegorz, miał jesienią 1939 roku po odbyciu służby w wojsku wyjść do cywila. Skoro wybuchła wojna, zamiast do domu - trafił na front w okolice Przemyśla. Na Boże Narodzenie był już w obozie jenieckim. Nie przewidywał pewnie, że takie obozowe święta będzie przeżywał sześć razy. Wyzwolili go dopiero Amerykanie w 1945 roku.

Po wojnie oboje wywieziono do koszar kilkadziesiąt kilometrów od Kaiserslautern - do Homburg Saar. Tam zostali małżeństwem.

- Jako dorosły próbowałem pytać, jak to było z ich poznaniem, spotykaniem się w warunkach niewoli i z moim przyjściem na świat. Ale łatwiej było wtedy dostać półżartobliwie ścierką po głowie niż otrzymać odpowiedź. Do dziś tego nie wiem. Trochę opowiadali o traktowaniu w obozie. Surowym, z wyzwiskami i biciem na początku wojny i trochę łagodniejszym po Stalingradzie, gdy nadzorcy zaczęli zdawać sobie sprawę, że zwycięstwo nie jest pewne. Ich lęk potęgowały naloty. Niebo robiło się czarne od alianckich samolotów. Skutki tych ataków jeńcy widzieli na własne oczy, bo zawożono ich do Frankfurtu i kazano pracować przy odgruzowywaniu - opowiada pan Szramko.

Po wojnie rodzice z małym Eugeniuszem nie od razu zdecydowali się na powrót do Polski. Ostatecznie w 1946 roku zdecydowali się na powrót.

Do Kaiserslautern Eugeniusz wrócił po raz pierwszy już jako dorosły w 1980 roku.- Byłem zagubiony - przyznaje - ale ciekawy swojej historii. Poszedłem więc do kościoła Matki Bożej, w którym zostałem ochrzczony. Kobieta w biurze parafialnym nie potrafiła się ze mną dogadać, podobnie jak proboszcz, ale pomogła mi skontaktować się z liderem miejscowego Związku Polaków w Niemczech „Gromada”, Marianem Zalewskim.

Z jego pomocą pan Eugeniusz mógł nie tylko zajrzeć do księgi chrztów, ale i dostał potwierdzającą ten fakt kościelną metrykę. Informowała, że otrzymał imię Eugen, w polskiej wersji językowej nosi je do dziś.

- Ojciec opowiadał, że cichą zgodę na mój chrzest wydał sam dowódca lagru, dość porządny Niemiec. Jego żona nawet pomagała w przygotowaniach do ceremonii - dodaje. - Ślub rodzice wzięli już w 1946 r. Razem z 80 innymi parami byłych jeńców i więźniów. Ja podobno siedziałem w czasie tej uroczystości między nimi.

Wśród szczegółów dotyczących jego niemieckiego dzieciństwa pan Szramko odnotował ze skąpych wspomnień rodziców także istnienie Hedwig Gilcher. Formalnie była dla niego obcą kobietą, ale do dziś nie mówi o niej inaczej niż dobrotliwie: babcia.

- Ta Niemka pracowała razem z mamą w fabryce. Już kiedy mama była w zaawansowanej ciąży, dyskretnie ją uspokajała: Maria, nie martw się, coś wymyślimy. Wszystko będzie dobrze. Mama być może nawet nie do końca zdawała sobie sprawę, co Hedwig miała na myśli. A ona wymyśliła, że dwa lub trzy dni po moim urodzeniu w lagrze, potajemnie, owiniętego w jakieś szmaty, zabierze mnie do siebie. Nie wiem, czy uratowała mi życie, choć kobiety w obozie zastanawiały się, czy takich urodzonych przez robotnice przymusowe dzieci Niemcy nie likwidują. Ale na pewno uratowała mi dzieciństwo w domu moich rodziców. Gdyby nie ona, zostałbym pewnie zabrany od mamy, oddany do jakiejś ochronki czy domu dziecka, pod pozorem, że rodzice zginęli, a potem przekazany do adopcji jakiejś niemieckiej rodzinie. Żyłbym pewnie do dziś, nic nie wiedząc o swojej prawdziwej tożsamości.

Kobieta, która przyjęła polskie dziecko do domu, miała w tym czasie trzech synów. Kolejne małe dziecko w domu pozwalało jej odejść z męczącej pracy w fabryce zbrojeniowej. Wmówiła urzędnikom, że przyjęła dziecko kogoś z krewnych. Ojciec chłopców był wprawdzie na wojnie, ale nie był zachwycony, że żona przyniosła do domu z obozu polskie dziecko. Bał się donosu, który mógł zaprowadzić całą rodzinę pod ścianę, na rozstrzelanie.

- Przez tydzień maglowano moją mamę - opowiada Eugeniusz. - Ponieważ uparcie milczała, gdy pytali, co stało się z jej dzieckiem, założyli, że w szoku poporodowym gdzieś mnie zakopała i w końcu dali jej spokój i posłali do roboty. A ja mieszkałem w domu Hedwig Gilcher przez ponad rok, aż do czerwca 1945 roku. Ojciec pod koniec wojny rozwoził z jednym Niemcem węgiel po Kaiserslautern. Jeśli trasa wypadała blisko, wpadał mnie zobaczyć choć przez chwilę. Raz nawet natknął się na męża Jadwigi, który akurat przyjechał na urlop. Czmychnął czym prędzej, nie czekając, aż tamten sięgnie na widok nieznajomego po automat.

Świadomość, że gdzieś w Kaiserslautern może mieszkać kobieta, której zawdzięcza wiele dobrego, nie dawała panu Eugeniuszowi spokoju przez lata.

W końcu kolejny raz napisał pismo do tamtejszego ratusza.

- Moją sprawą zajęła się dziennikarka miejscowej gazety. Napisała tekst o Polaku urodzonym w Kaiserslautern, który poszukuje swej niemieckiej opiekunki i wybawicielki. Hedwig nie czytała tego gazetowego tekstu, choć publikowano go codziennie przez tydzień. Rozpoznała ją w bohaterce reportażu jej kuzynka. Pasowały nie tylko realia życia, ale i lata urodzenia kolejnych dzieci. Nazajutrz kobiety zadzwoniły. Dziennikarka napisała kolejny tekst - tym razem o przybranej matce, która żyje i się znalazła.

- Zobaczyliśmy się po raz pierwszy na jej 80. urodzinach, - wspomina Eugeniusz Szramko. - Nie pamiętam, co powiedziałem jej na powitanie. Nie wykluczam, że nie potrafiliśmy wydobyć z siebie słowa. Poznać mnie oczywiście nie mogła. Pamiętała mnie niemowlęciem w łachmanach, a zobaczyła rosłego chłopa z brodą. Wszystkie słowa były za małe. Płakaliśmy tylko oboje.

- Jeździłem do niej także później. Przyjmowała mnie chętnie, choć niełatwo było się nam dogadać i czasem ręce przy tym trochę bolały - dodaje przecierając oczy ze wzruszenia pan Eugeniusz.

Autor: Krzysztof Ogiolda

Krzysztof Ogioldaredakcja@gk.pl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.