Niski wzrost zamienił w atut
Jest atrakcją wieczoru w nocnych klubach, chłopakiem, który podaje gościom alkohol. I nie ma z tym problemu. Taka praca. Chce żyć na poziomie i nigdy nie prosić nikogo o pomoc.
Mateusz wystawia się na pokaz. Zręcznie, tanecznie wdrapuje się w nocnym klubie na bar. Jest atrakcją wieczoru. Nie ma z tym problemu. Taka praca. Ubrany elegancko: biała koszula, muszka, ładne spodnie, porządne buty („Bo dziewczyny tak lubią, no nie? To się im podoba”), polewa gościom alkohol. Wódka, whisky, drinki, koktajle, czysta, kolorowa, co chcesz. Prosto z butelki - do buzi. Mateusz: - Lanie do dzioba, tak ja to nazywam - uśmiecha się. - Urodziny, poprawiny, aftery, kawalerskie, panieńskie, obsługuję wszystko. Raz miałem twarz pomalowaną na biało, czarne usta i czarną łezkę. Zależy, jaka jest impreza. Co sobie klient życzy, to robię.
Mały człowiek
Dawno, dawno temu było tak: do miasta, najczęściej podczas jarmarku, przyjeżdżał cyrk obwoźny. Budził ogromne zainteresowanie. Już przy rozkładaniu, wokół taboru gromadziły się tłumy gapiów, dorosłych i dzieci. Linoskoczkowie, treserzy dzikich zwierząt, połykacze ognia, wszelkiej maści indywidua - każdy chciał to zobaczyć. Pokazywano Murzynów, Indian, kobiety z brodą, olbrzymów i karłów. Ludzie zawsze lubili patrzeć na to, co inne, odmienne, dziwne.
Dziś: w krakowskich nocnych klubach gra głośna muzyka, błyskają stroboskopy, wszyscy tańczą. Zapowiada się wieczór pełen wrażeń. Na barze (nie za barem) stoi Mateusz Krzyżanowski i zabawia zgromadzoną publiczność, rozkręca imprezę.
- Wiem, jak ludzie mnie traktują - mówi. - Nie mam z tym problemu. Chcę mieć życie na tak zwanym poziomie. Żebym nikogo nie musiał się o nic prosić. Chcę mieć łatwiej. I tyle.
Ma 21 lat, mieszka w Nowej Hucie. Mierzy 130 centymetrów. Nie lubi, aby mówić o nim „karzeł”. Jeśli już, to mały człowiek albo człowiek o niskim wzroście.
Schorzenie, na które cierpi, to achondroplazja - wrodzona wada, prowadząca do nieprawidłowego kostnienia śródchrzęstnego. Co z kolei powoduje zaburzenie rozwoju kości i karłowatość. Jej podłożem jest upośledzenie pojedynczego genu jeszcze w życiu płodowym.
Dom dziecka
Rodzice Mateusza (już nie żyją) nie mogli go wychowywać. Miał trzy lata, kiedy trafił do domu dziecka.
- Trudno o tym gadać. Nie chcę, żeby ludzie mi współczuli, żeby się nade mną litowali - mówi Mateusz.
- Nie ma się czym chwalić. Włóczyłem się po różnych domach dziecka. Byłem niegrzeczny, to mnie przenosili. No, urwis byłem, jak to dziecko.
Musiał nieźle narozrabiać (czego bardziej można się domyślać, bo szczegółów zdradzać nie chce). Bił kolegów, na pewno. Pyskował wychowawcom, to też. Wagarował notorycznie, bo nie lubił chodzić do szkoły. No a później to już nikt takiego urwisa nie chciał wychowywać.
Była jednak jedna rodzina. Przez trzy lata zabierali Mateusza do siebie na święta. - W porządku byli - ocenia. - Mieli syna i córkę. W kościele mnie chyba zobaczyli kiedyś i się zainteresowali. Ale później już mnie nie mogli zabierać. Sąd zabronił. Przez moją głupotę. Sobie tylko mogę pluć w brodę. Dużo bym zmienił w swojej przeszłości. Dopiero się później dziecko obudziło, że robiło źle. Ale jak skończyłem 18 lat, już było za późno myśleć o studiach, trzeba było iść do pracy.
Dom dziecka w zasadzie dobrze wspomina. Nie żałuje, że tam był. Bo dużo się nauczył. Na przykład samodzielności. Jest samodzielny, zaradny - podkreśla. Nie jak niektórzy, że mają po dwadzieścia kilka lat i dalej mieszkają z rodzicami. I jeszcze tego się nauczył, żeby nie mierzyć wszystkich jedną miarą.
Bez kompleksów
Mateusz nigdy nie miał kompleksów na punkcie wzrostu. Bo przecież może robić te same rzeczy, co każdy. Czasem jest trudniej, to prawda, ale na wszystko znajdzie się sposób.
- Jak czegoś nie mogę dosięgnąć, to krzesło podstawię lub wejdę na półkę, zrzucę kijem - mówi. - Zawsze się jakoś da radę.
- A jak ktoś się gapi?
- Nie przejmuję się - mówi nonszalancko. - Jak byłem młodszy, to się przejmowałem, chciałem wszystkich bić. Teraz czuję wyjątkowość. Tacy jak ja boją się wychodzić z domu. Niepotrzebnie. Zdarza się, że ludzie mówią: „O, patrz, karzeł idzie! Ale ma wielką dupę!”. I co z tego? Olewam to. Mam do siebie dystans.
Wytatuował sobie smoka na ramieniu. Rysunek nie jest jeszcze skończony. Na razie spod rękawa koszulki wystaje czerwone skrzydło. Głowa, w tym samym kolorze, opiera się na klatce piersiowej Mateusza. Do zrobienia został ogon, łapy, drugie skrzydło (będzie na plecach).
- Smok kojarzy się z Krakowem - tłumaczy. - Smoki to samotniki. Nie latały w stadach. Same sobie radziły. Ja też jestem sam, ale mam wokół siebie ludzi, nie jest tak, że się ludzi boję, zawsze jest się do kogo odezwać.
Na co dzień pracuje w firmie produkującej zdrową żywność. Pakuje olej palmowy, siemię lniane, jęczmień. Sam tych rzeczy nie używa, nie smakują mu, a odchudzać się nie musi, więc po co? To jest bardziej dla kobiet, tłumaczy, one mają kręćka na tym punkcie.
Niedawno dostał mieszkanie od miasta na nowohudzkim osiedlu Zielonym. Właśnie się wprowadza, mebluje. Mieszka sam. Nie ma dziewczyny. - Wątpię, żeby się taka znalazła, co się zgodzi na to moje imprezowanie - tłumaczy. - A ja lubię robić to, co lubię, nie to, co mi każą. Bo wtedy człowiek jest chyba bardzo nieszczęśliwy.
Nocne kluby
Więc Mateusz robi to, co daje mu najwięcej zadowolenia: imprezuje. I jeszcze mu za to płacą. Nocne kluby zna jak własną kieszeń. No i on, Mateusz, czuje się w takich klimatach jak ryba w wodzie.
- Na imprezach ludzie chcą sobie zdjęcia ze mną robić - opowiada. - Nie odmawiam. Czasami chodzę między nimi, jak już śpią gdzieś na stołach, i robię selfie. Zgonowcy tacy. Mówią później: „Ooo, to ty mnie upiłeś, to twoja wina! „No, taka moja rola. Ale chyba miło wspominają. Najważniejsze, żeby dobrze się bawili, żeby była luźna atmosfera.
Różne rzeczy się dzieją, ale nie o wszystkim może opowiadać.
Mateusz: - Co mam mówić? Że jak wyskoczyłem na bar w klubie „Shine”, to mnie dziewczyna złapała za tyłek? Jak będę takie rzeczy opowiadać, to później ludzie sobie pomyślą, że jestem taki Krzysio Krawczyk. Nie znasz historii Krawczyka? Alkohol, seks, nocne kluby.
Dystans
Interes nieźle się kręci, Mateusza coraz częściej zapraszają na imprezy. Bywa, że całe weekendy ma zajęte. Więc szuka wspólnika.
- Kogoś takiego jak ja - precyzuje. - Ale musi mieć to coś.
- Czyli co?
- Dystans. Musi być wyluzowany, imprezowy. Resztę da się nauczyć, nie?