Nigdy nie pozwolę, by ktoś bił mnie i moje dzieci

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Dorota Abramowicz

Nigdy nie pozwolę, by ktoś bił mnie i moje dzieci

Dorota Abramowicz

Teoretycznie umiemy walczyć z przemocą w rodzinie. Jednak przypadek Moniki, która uciekła z dziećmi od agresywnego męża, pokazuje, że za procedurami ginie człowiek.

Monika z domu uciekła wiosną 2015 roku. Przez Wiktorię, najstarszą córkę. - Boję się - powiedziała jedenastoletnia Wiktoria, siedząc z mamą i rodzeństwem w zamkniętym pokoju, do którego dobijał się pijany ojciec. - Dłużej już tego strachu nie wytrzymam.

Strach trwał siedem lat. Mieszkali w trzypokojowym komunalnym mieszkaniu w Gdańsku, które mąż dostał po babci. Moniki nie zameldował. Póki żyła teściowa, ograniczał picie. A potem było coraz gorzej.

Anna, sąsiadka z góry: - Od razu wiedziałam, czy jest trzeźwy, czy nie. Kiedy się upił, potrafił wyrzucić przez okno pościel Janka. No i bił. Najbardziej Monikę, ale też Wiktorię. Raz zbiegłam na dół, stanęłam przed nim i pytam: czego ty od niej chcesz? I choć się zamierzył, to jednak powstrzymał cios. Tylko opluł Monikę .

Monika: - Jedyna Anna reagowała. Sąsiedzi nieraz widzieli mnie pobitą. I nic nie mówili, jakbym przeźroczysta była. Nikt też nie pytał, czy dzieciom krzywda się nie dzieje. A one kryły się po kątach.

Monika nigdy nie uczestniczyła w konferencjach poświęconych przemocy w rodzinie. Gdyby miała czas zainteresować się statystykami, pewnie by usłyszała, że jej dzieci nie są wyjątkiem. W 60 proc. przypadków przemocy w rodzinie to właśnie one są świadkami domowego dramatu.

Agresor zostaje

Przeważnie znęca się osoba - teoretycznie - najbliższa. W 90 proc. przypadków jest to mężczyzna: mąż, ojciec, syn. Kiedy przed 12 laty uchwalono ustawę o zapobieganiu przemocy w rodzinie, umieszczono w niej preambułę wskazującą , że domowa przemoc narusza podstawowe prawa człowieka.

Dziś ustawa, po kolejnych nowelizacjach, zakłada wszechstronną pomoc dla poszkodowanych. Począwszy od poradnictwa medycznego, psychologicznego, prawnego, socjalnego, zawodowego i rodzinnego, przez wsparcie i interwencję w sytuacjach kryzysowych, po ochronę przed dalszym krzywdzeniem.

Pojawiło się w niej zalecenie, by sprawcę oddzielić od krzywdzonych członków rodziny. Nawet jeśli to on jest głównym lokatorem, to sąd może nakazać mu maksymalnie szybko (w terminie nieprzekraczającym miesiąca) czasowe opuszczenie mieszkania. Równocześnie władze gminy powinny zapewnić pomoc pokrzywdzonym w uzyskaniu innego lokalu.

- Kompletna teoria - mówi Elżbieta, wieloletni pracownik społeczny z Gdańska. - Prawo chroniące katowane kobiety i dzieci przed tułaczką absolutnie nie działa.

- Najczęściej to ofiary uciekają - przyznaje przewodniczący Rady Miasta Gdańska Bogdan Oleszek, do którego często opuszczające domy kobiety zgłaszają się z prośbą o interwencję. - W lokalach zostaje sprawca.

W kwietniu ubiegłego roku rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar napisał do Zbigniewa Ziobry pismo, w którym zwrócił uwagę na liczne skargi osób, które zdecydowały się wystąpić do sądów o czasowe odseparowanie od sprawcy przemocy. Okazuje się, że „niezwłoczne działanie” w przypadku polskiego wymiaru sprawiedliwości może trwać latami. Rzecznik przywołuje przypadek rodziny, której sąd wyznaczył pierwszy termin rozprawy... dziewięć miesięcy od złożenia wniosku. Świadkowie nie stawiali się na następne rozprawy, terminy nie były wyznaczane poza kolejnością i w momencie pisania listu do ministra agresor nadal korzystał z mieszkania.

Najwyższa Izba Kontroli, która badała, jak w latach 2012-2014 realizowane były zapisy ustawy, potwierdza, że nadal najczęściej to osoby krzywdzone muszą opuszczać wspólne miejsce zamieszkania. I choć na krótki czas zapewniano im schronienie w sytuacji kryzysowej, to potem zostawiano samym sobie.

Łatwo się mówi: uciekaj

- Dlaczego tyle lat wytrzymałam? - Monika zawiesza głos. - Człowiek ma zawsze nadzieję, że będzie lepiej. Potem usłyszałam od psychologa, że ofiary przemocy często usprawiedliwiają sprawcę.

Mąż Moniki, choć bił i wyzywał po pijaku, to na trzeźwo przepraszał i obiecywał poprawę. Chodził na spotkania Anonimowych Alkoholików, miał wyznaczony termin zgłoszenia na leczenie zamknięte. Nie dotarł jednak do szpitala.

Poza tym siły były nierówne. Z jednej strony on, główny lokator komunalnego mieszkania, wykształcenie średnie, praca, z drugiej ona, rodząca kolejne dzieci. Wiktoria była zdrowa, ale następny, Janek, okazał się dzieckiem niepełnosprawnym. Nie mówi, cierpi na afazję, czyli zaburzenie funkcji językowych powstałe w wyniku uszkodzenia mózgu. I chorobę Perthesa, która powoduje martwicę kości udowej. A potem jeszcze na świat przyszła Julka.

- Łatwo się mówi, uciekaj - tłumaczy Monika z goryczą. - Gdzie miałam iść z dziećmi? Na ulicę? Moja mama mieszka w 20-metrowym mieszkanku.

Nie żaliła się. Mówi, że nie miała komu. Mijały kolejne dni, przypominające grę w rosyjska ruletkę. Wypił, nie wypił? Weźmie go złość, nie weźmie? Uderzy, nie uderzy? Zdążą uciec czy nie?

Pierwszy raz zadzwoniła po pomoc w 2011 roku. Od tej pory przyjeżdżała policja. Czasem szybciej, czasem po prawie dwóch godzinach, gdy on już spał. Wtedy, budzony przez funkcjonariuszy, udawał, że nic się nie dzieje i tylko żona głupoty wygaduje.

Pewnego dnia Wiktoria zadzwoniła, żeby ratowali matkę. Policjanci byli już po 15 minutach. Zabrali go do wytrzeźwienia, ale wrócił i sprał córkę.

- Ma pani obdukcje lekarskie? - pytam Monikę.

- Nie mam, bo kiedy go zabierali, zostawałam sama z dziećmi - tłumaczy. - Jak je mogłam porzucić, by do szpitala jechać? Ale mogę pokazać blizny. Ta na prawym barku jest po tym, jak popchnął mnie na futrynę.

Policjanci do domu Moniki byli wzywani 10 razy. Założono jej Niebieską Kartę.

Pochylić się nad człowiekiem

Procedura Niebieskiej Karty miała w założeniu być narzędziem pozwalającym na realizację zadań uchwały o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, czyli identyfikowaniem przypadków przemocy, ich zgłaszaniem, pomocą ofiarom i ściganiem sprawców. Od 2011 roku policjant, lekarz, nauczyciel, pracownik socjalny może, w momencie zgłoszenia przemocy lub tylko jej podejrzenia, wszcząć interwencję nawet bez zgody osoby pokrzywdzonej. W miastach i gminach powstały zespoły interdyscyplinarne, które w skoordynowany sposób pomagają wszystkim poszkodowanym, współpracując z objętą procedurą rodziną.

Trzy lata, jakie minęły między pierwszym biciem Moniki a zawiadomieniem policji, to wbrew pozorom wcale nie tak dużo. Millward Brown przeprowadziła w Gdańsku badania, z których wynika, że ponad 60 proc. pokrzywdzonych w ogóle nie szuka pomocy na zewnątrz. Na Niebieską Kartę zgodziło się zaledwie 6 proc. dotkniętych przemocą w rodzinie.

Dlaczego tak mało?

Raport NIK stawia jasno diagnozę, która tłumaczy brak zaufania do procedur. Działania Niebieskiej Karty są jeszcze zbyt mało skuteczne w doprowadzaniu do trwałego ustania domowej przemocy.

- Prawo jest felerne - słyszę nieoficjalnie od praktyka zajmującego się wspieraniem poszkodowanych. - Nakazuje produkcję papierów, organizowanie spotkań i posiedzeń, pozostawiając niewiele czasu na zapoznanie się z cierpieniem pojedynczego człowieka. A każda sprawa jest przecież inna, nad każdą trzeba się pochylić.

Krzysztof Sarzała, który jeszcze do niedawna był (od 2011 r.) przewodniczącym Zespołu Interdyscyplinarnego w Gdańsku, pod koniec stycznia złożył rezygnację z funkcji. Twierdzi, że u podstaw decyzji leżało m.in. „narastające przekonanie, że obowiązujące w zakresie przeciwdziałania przemocy przepisy, także te regulujące nasze gdańskie działania, w oparciu o procedurę Niebieska Karta, okazały się nieskuteczne, a nawet przynoszące szkody sprawie, której dotyczą”.

- Byłem entuzjastą ustawy o przeciwdziałaniu przemocy - przyznaje. - Liczyłem na rozwiązania systemowe problemu wcześniej marginalizowanego i dyskredytowanego, jednak praktyka okazała się rozczarowująca. Towarzyszy mi narastające przekonanie, że Niebieska Karta nie służy dobrze ochronie ofiar, ma nadmiernie rozdmuchaną formę protokolarną, do tego stopnia, że stała się swoistą, administracyjną „wydmuszką”. Dodatkowo, opartą na niejasnych przepisach, zwanych niekiedy „prawem powielaczowym”. Procedura wszczynana jest zbyt często bez należytej uważności i świadomości zagrożeń, jakie może powodować. Zbyt często działania inicjowane są bez poszanowania dla czasu i energii (a w konsekwencji publicznych funduszy) angażowanych specjalistów. Żałuję, że nie potrafiłem skutecznie się temu przeciwstawić, pełniąc funkcję przewodniczącego.

Pół godziny na zniknięcie

Po kolejnej awanturze, w 2014 roku, Monika poszła do Centrum Pomocy Socjalnej.

- Prosiłam, by znaleziono dla nas miejsce w Domu Samotnej Matki - wspomina. - Zero odzewu, ale dzięki temu zaczęłam chodzić na spotkania grupy wsparcia, prowadzone przez pewnego pastora. Wiktoria mogła jechać na obóz, wyrwać się na trochę z tego koszmaru.

W majowy dzień 2015 roku mąż znów przyszedł pijany. Wtedy Wiktoria, zamknięta w pokoju z mamą i rodzeństwem, powiedziała, że nie mogą zostać tu ani chwili dłużej. - Poszłam do CPS, natrafiłam na panią Małgorzatę - wspomina Monika. - Powiedziała, że mi pomoże. Jeszcze tego samego dnia załatwiła miejsce w ośrodku pod Pruszczem. Wróciłam do domu, ale on tam był. Następnego dnia, gdy poszedł do pracy, spakowałam siebie i dzieci w pół godziny. Uciekliśmy. Zawdzięczam to pani Małgosi.

Mąż był w szoku. Szukał jej, dzwonił. Powiedziała, że najpierw ma się zgłosić na leczenie.

- Tym razem poszedł na odwyk - mówi Monika. - Dlatego pozwoliłam mu odwiedzić dzieci. Ale kiedy przyjechałam do Gdańska, zobaczyłam go znów pijanego. Wtedy powiedziałam sobie, że już nigdy nie pozwolę, by tamto życie do mnie wróciło.

W Ośrodku Wsparcia dla Ofiar Przemocy można mieszkać zaledwie trzy miesiące. W połowie czerwca Monika wysłała do Wydziału Gospodarki Komunalnej Urzędu Miasta Gdańska pismo, w którym prosiła o pomoc w uzyskaniu mieszkania. Pisała, że w starym mieszkaniu pozostał cały jej dobytek, pytała o możliwość zamiany lokalu. Janek chodzi już do szkoły, mógłby wrócić do klasy integracyjnej, a ona chce stworzyć dzieciom bezpieczny dom bez przemocy - argumentowała, prosząc o priorytetowe załatwienie sprawy.

Priorytetu nie było. Po dwóch miesiącach pobytu w ośrodku Monika zabrała dzieci i wyprowadziła się na wieś pod Starogardem.

Monika nie korzysta obecnie ze wsparcia MOPR w Gdańsku. A to rzadkość. Pani Małgorzata prosi o przekazanie, że Monika to fantastyczna kobieta, która samodzielnie wyszła z trudnej sytuacji.

Najpierw rozwód?

Rozmawiamy w wynajętym mieszkaniu w Gdańsku. Przez półtora roku wiele się w życiu Moniki zmieniło. Przed Sądem Rejonowym w Gdańsku toczy się sprawa o znęcanie się męża nad rodziną. W akcie oskarżenia czytamy o trwającym siedem lat koszmarze: biciu, szarpaniu, duszeniu, popychaniu żony i córki, o niszczeniu sprzętów i obelgach. Oskarżonemu grozi kara od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności.

Rodzina wróciła do Gdańska ze względu na szkołę Janka. A także z powodu Michałka, najmłodszego syna Moniki, chorego na zespół Downa, który w mieście może korzystać z rehabilitacji. Ojcem Michała jest poznany po opuszczeniu ośrodka Piotr. Człowiek, który nigdy nie podniósł ręki ani na Monikę, ani na dzieci.

- Ostatnio znów poszłam do urzędu, prosząc o pomoc w znalezieniu mieszkania dla mnie i dzieciaków - opowiada Monika. - Usłyszałam, że najpierw powinnam rozwieść się z mężem. Odwlekałam rozwód, czekając na decyzję sądu w sprawie karnej. Dlaczego? Wyrok skazujący pozwoliłby na orzeczenie rozwodu z jego winy i odebranie mu praw rodzicielskich. Skoro jednak nie ma innego wyjścia, niech będzie najpierw rozwód.

Odwiedziła też ze swoją historią Bogdana Oleszka. Przewodniczący Rady Miasta zaproponował, by napisała list bezpośrednio do Pawła Adamowicza.

- Przez te lata nauczyłam się dwóch rzeczy - mówi Monika. - Po pierwsze, w spotkaniu z urzędnikiem trzeba znać swoje prawa. Po drugie, nigdy już nie pozwolę, by ktoś bił mnie lub którekolwiek z moich dzieci.

Imiona Moniki i jej dzieci zostały zmienione

Dorota Abramowicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.