Z prof. Henrykiem Ćwiklińskim, ekonomistą z UG, rozmawia Tomasz Rozwadowski.
Jak Pan się zapatruje na Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju przyjętą właśnie przez polski rząd?
Jeszcze nie przeczytałem tego obszernego dokumentu, który jest podobno już wersją ostateczną bardzo ambitnego programu rozwoju gospodarczego Polski firmowanego przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Znam treść ubiegłorocznych założeń, które były prezentowane podczas konferencji wicepremiera. Po tamtej prezentacji nasunęło mi się określenie „slajdy z chciejstwem”.
Dlaczego Pan tak pomyślał?
Rzucał się w oczy dotkliwy brak szczegółów, a to one, chyba nie muszę pana przekonywać, stanowią o powodzeniu lub niepowodzeniu każdego planu gospodarczego - od planów inwestycyjnych małej rodzinnej firmy po strategie gospodarcze państw, wielkich ponadnarodowych koncernów i organizacji międzynarodowych takich jak UE. Brakowało dookreślenia przede wszystkim tego, kto będzie odpowiadał za przyjęte zadania, kto je wykona, ile dokładnie będą kosztowały. Bardzo wyraźnie czytelne dla ekonomisty było natomiast podstawowe zagrożenie wynikające z planu.
Jakie?
Rosnącą rolą państwa w gospodarce. Państwo zastępujące prywatnych inwestorów, którym zależy na zysku, nie wróży dobrze powodzeniu strategii. Minął rok i mogę powiedzieć, że to zagrożenie się z dnia na dzień materializuje.
Ma Pan na myśli działania spółek Skarbu Państwa?
Choćby to, że w ramach zapowiadanej przez wicepremiera repolonizacji banków rząd kupił od Włochów bank PKO SA za pieniądze państwowe pochodzące z PZU. Wszelkie strachy o dalszy wzrost składek ubezpieczeń OC są więc w pełni uzasadnione.
A jak działają spółki Skarbu Państwa?
Tak, że w spółce Energa mieliśmy czwartą z kolei zmianę składu zarządu i znalazł się w nim były burmistrz Pcimia. To oczywiście tylko jeden z wielu przykładów, tylko szczególnie wdzięczny. Spółki Skarbu Państwa są w większym stopniu narzędziami polityki kadrowej Prawa i Sprawiedliwości niż przedsiębiorstwami nastawionymi na wyniki ekonomiczne. Wracając do tematu wykupywania banków przez państwo, czyli faktycznej renacjonalizacji części sektora bankowego, można w nim widzieć finansowanie jednej fikcji gospodarczej przez drugą.
Również w przemyśle to państwo ma być inwestorem numer jeden. Poradzi sobie z tym?
Do 1989 roku, czyli w okresie PRL, dramatycznie sobie nie radziło. Niby dlaczego teraz miałoby być inaczej? Bardzo niepokoi mnie tworzenie nowych państwowych instytucji zarządzających gospodarką.
Myśli Pan o Polskim Funduszu Rozwoju?
Mamy wiele agend już się tym zajmujących, czyli PARP, ARP, PAIiIZ, KUKE czy BGK. Polski Fundusz Rozwoju ma być instytucją postawioną szczebel wyżej nad wymienionymi, czyli zapowiada się na gigantyczną czapę urzędniczą. Ma koordynować działania agend zajmujących się inwestycjami, ale zapewne stanie się, podobnie jak spółki Skarbu Państwa, żerowiskiem dla powiązanej z rządem części klasy politycznej.
Morawiecki wycenia całość programu inwestycyjnego na gigantyczną sumę 2 bilionów złotych. Czy ogromne inwestycje można prowadzić równocześnie z rozbudowywaniem programów socjalnych?
Rzeczywiście próbuje się wdrożyć w Polsce elementy państwa opiekuńczego. Tu sztandarowym przedsięwzięciem jest program 500+, który nie będzie miał wprawdzie przełożenia na poprawę sytuacji demograficznej, ale jest względnie sensownym planem redystrybucji dóbr. Mógłby być w większym stopniu powiązany z obniżkami podatków dla najniżej uposażonych, ale jest zasadniczo słuszny. Tylko że w sytuacji, gdy budżet sobie ledwie radzi z jego obsługą, mówi się o pompowaniu bilionów w gospodarkę. To są sprzeczne, niewykonalne cele.