Końcówki PRL nie mógłby wymyślić żaden dzisiejszy autor gier komputerowych. Za dużo absurdów, bredni i paranoi. W ostatniej dekadzie PRL prawie wszystko trzeba było zdobywać. Te czasy szybko wyrzuciliśmy z pamięci. Ale dziś przypominamy, jak nam się żyło.
Władza miała złe przeczucia już od początku 1989 r. Ale żeby upadł komunizm? Nigdy. Biuro prasowe rządu reagowało na plotki: „Komunizm nie upada i postaramy się to udowodnić, dając nowe impulsy dla rozwoju”. Impulsy jednak nie wystarczyły, ludzie mieli dosyć. Pustych sklepów, kolejek i kartek. Tłumaczeń, że zaciskanie pasa doprowadzi kiedyś do dobrobytu.
Raport: 2 godziny dziennie stoimy w kolejce
W czerwcu 1989 roku Komitet Gospodarstwa Domowego Ligi Kobiet ogłosił raport, w którym pisze wprost: „W kolejkach stoimy godzinami, żeby kupić cokolwiek do jedzenia. Na usługi nie mamy co liczyć, a więc obsługujemy się sami. Szwagier przepycha zlew, ciocia szyje. Droga do pracy jest prawdziwą katorgą, wędrówką w zapchanych do granic możliwości tramwajach i autobusach, jeżdżących według sobie tylko znanych rozkładów”.
Według raportu, żeby kupić żywność, trzeba było każdego dnia stać w kolejce średnio dwie godziny. A przedtem sprawdzić, gdzie coś rzucili. Czasem w obuwniczym znalazł się papier toaletowy, w rybnym pasztetowa. Ludzie ustawiali się w przypadkowej kolejce; wszystko jedno co „dawali” i tak się przyda. Ojciec stał w kolejce za kawą, mama w kolejce za proszkiem, a dzieci w ogonku po kiełbasę - tak żyło się w PRL. Za to bezrobocie nie istniało, sąsiedzi żyli podobnie, dzieci miały luz. Biegały z kluczem na szyi i zwisały z trzepaka. Obiady jadało się w domu. Pod koniec lat 80. XX wieku zaledwie 11 proc. rodzin korzystało ze stołówek czy barów mlecznych. Stołówki zakładowe podupadały wraz z komunizmem, bary mleczne były dla singli, pizza na telefon stanowiła abstrakcję. Chociaż pierwsza pizzeria otworzyła się w Polsce w 1975 roku, w Słupsku.
Jadło się bez grymaszenia. Autorzy raportu narzekali, że w menu polskich rodzin brakuje świeżych warzyw, a za dużo jest tłuszczu. Skromne jedzenie i tak sporo kosztowało. Według raportu, 60 proc. gospodarstw domowych wydawało ponad 75 proc. swoich dochodów tylko na wyżywienie. Liczyło się mięso, które było na kartki. Istnieli co prawda jarosze, dowód na to, że można nie jeść mięsa i żyć, ale większość społeczeństwa marzyła o pieczeniach, golonkach i kotletach wieprzowych. Dla pokolenia, które przeżyło wojnę, niechęć do mięsa groziła chorobami. Do lekarzy zachodziły babcie, zaniepokojone dietą wnuków, jedzących „jak króliki”. Szokiem była dla nich wiadomość, że młodym nic nie grozi. Poniedziałki bezmięsne, gdy w sklepach czy lokalach nie można było kupić mięsa, uważano za złośliwość władzy. Taki zakaz wprowadzono 31 lipca 1959 roku i nigdy oficjalnie nie odwołano. Sytuację ratowały kurczaki, ale apetyty na nie państwo też starało się ograniczyć. Pojawiły się plotki, że spożywanie kurczaków „wpływa na patologię w rozwoju płciowym dziewcząt”. Specjalna komisja temu zaprzeczała, ale z upływem ostatniej dekady PRL kurczaki znikały ze sklepów, a razem z nimi kwestia hormonów.
Co więc jeść? Do gazet zaczęły nadsyłać listy gospodynie, które z kury o wadze 1,2 kg robiły trzy obiady dla czterech osób. Potem piło się herbatę w szklance. Panie domu dodawały do tego napoju trochę soli, wtedy oszczędzały na samej herbacie.
W epoce schyłku PRL kupowano książkę „W mojej kuchni nic się nie marnuje” Anny Gasik, gospodyni oszczędnej do kwadratu. Polecała ze spleśniałego dżemu robić wino albo po prostu usunąć pleśń i jeść, co zostało. Zepsuty kompot przecedzić, doprawić i podać domownikom z miłym uśmiechem. Uczyła też, jak zrobić placuszki z okruszków chlebowych, starannie zbieranych ze stołu po kolacji. Do polskich gazet nadsyłali przepisy obywatele ZSRR. Kuchnia radziecka nie cieszyła się jednak u nas powodzeniem, mimo że znany krytyk kulinarny z pisma „Polityka” zapewniał, że jest wyśmienita. ZSRR zajmował wtedy 1/6 kuli ziemskiej, składał się z 15 republik związkowych i wszystko miał najlepsze. Ale Polacy w latach 80. XX wieku woleli paczki od zachodnich sąsiadów, pełne niezdrowych słodyczy i używek.
Cenne wołowe z kością
Gdy ktoś jadł placki z okruszków i starym dżemem, nie miał nic przeciwko kartkom. Wielu uznało, że sytuacja nareszcie się unormuje. Kartki na cukier wprowadzono już w 1976 roku, a na mięso i inne produkty w 1981 roku. System rozwijał się jak ośmiornica i przetrwał 8,5 roku.
Najdłużej trzymały się kartki na mięso. Zniesiono je dopiero w sierpniu 1989 roku. Można się było nimi wymieniać, chociaż zasady były skomplikowane. Niektóre sklepy obcym nie sprzedawały, tylko tym, którym wbiły pieczątki. Poza tym trzeba było mieć jeszcze kartę zaopatrzenia, która uprawniała do określonych kartek. Kto nie palił, za bon na papierosy mógł dostać cukier, za trzy - pół litra wódki. Za kartkę na cukier i papierosy należały się dwie półlitrówki. Kartkę na wołowe z kością można było wymienić na skarpetki i odwrotnie. Za wołowe z kością dawano też kartki na dwie paczki kawy lub dwie kostki mydła. Biegli w handlu wymiennym dawali sobie radę, inni byli całkiem bezradni. Na co wymienić kartkę na pędzel? A tę na garnitur żałobny?
W restauracjach kelnerka wycinała świstek z bloczka klienta i dopiero wtedy podawała kotlet. Na wczasy też trzeba było zabierać cenny druczek, bo kucharz musiał się rozliczyć. Kleił pierogi z mięsem, a potem kartki na wielką tablicę. W dodatku w jakimś sklepiku można było upolować buty, które też były na kartki. Nie szkodzi, że niepasujące. Wymieniano je z kimś, kto akurat kupił nasz numer.
Władza uznała, że pracownik umysłowy zje 2,5 kg mięsa na miesiąc, a fizyczny 4 kg. Różnice w wykształceniu nie miały znaczenia w kwestii alkoholu, każdemu dorosłemu należało się pół litra na miesiąc. Dwie kostki mydła, 300 gramów proszku, ćwierć kilo cukierków, 10 dekagramów wyrobów czekoladopodobnych, 1,3 kg mąki, kaszy lub ryżu oraz 12 paczek papierosów.
Kartki różniły się zależnie od tego, komu je przydzielono. Praca nad ustalaniem tego była bardzo kłopotliwa. Liczyły się: wiek, zawód, płeć, miejsce zamieszkania, przydatność dla społeczeństwa, nawet wyznanie. Matki w połogu dostawały przydział na dodatkowe środki higieniczne, narzeczeni na 10 litrów alkoholu. Władza prześwietlała każdego na wylot.
Uznała więc, że kartki się sprawdzają. Obywatele znali swoje miejsce w szeregu. Wprowadzano kolejne kartki na dywany, artykuły szkolne, ubrania, zależnie od terenu i okoliczności. PZPR do końca swojego istnienia nie wierzyła, że w Polsce można żyć bez reglamentacji. Jedno z haseł wyborczych partii brzmiało: „Wałęsa zamiast mięsa”.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień