Na SOR każdy ma swoją prawdę. Tylko która jest najprawdziwsza?

Czytaj dalej
Fot. Dariusz Bloch
Dorota Witt

Na SOR każdy ma swoją prawdę. Tylko która jest najprawdziwsza?

Dorota Witt

Swoją prawdę mają ci, którzy godzinami czekają na pomoc: „To jest karygodne!”. Swoją mają rozczarowani pacjenci: „Trzeba huknąć, żeby ktoś się przejął!”. Jest i trzecia prawda, lekarzy i ratowników medycznych: „Dopóki będziemy przemęczeni, będą zdarzały się błędy”.

Prawda pierwsza

Specjalistyczny Oddział Ratunkowy Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Toruniu.
„Obszar segregacji medycznej” - to tu oceniany jest stan pacjenta, każdy dostaje opaskę z kolorem, który określa, jak długo może czekać na pomoc. Trzy osoby siedzą bez ruchu, bez słowa, wpatrzone w szerokie drzwi, które rozsuwają się za każdym razem, gdy ratownicy medyczni przywożą pacjenta z karetki. Tu trafiają ci z kolorem czerwonym, którzy pomocy potrzebują natychmiast.

Obok nieco węższe drzwi, co parędziesiąt minut wychyla się przez nie młoda, uśmiechnięta pielęgniarka, wyczytuje nazwisko „żółtego” pacjenta tak, żeby wszyscy słyszeli, zaprasza go gestem do środka: „Da pan sobie radę? - zagaduje starszego mężczyznę, podpierającego się laską. - Powolutku. Proszę się położyć na kozetce”. Pacjent znika za drzwiami na przynajmniej godzinę. Uśmiech z twarzy kobiety nie znika przez całe popołudnie.

Od 13. tu jestem. Gdybym wiedziała, że tak to wygląda, to chyba bym nie przyszła. Za dwa dni mam mieć zabieg, dziś miałam się zgłosić na oddział. Nie tak to sobie wyobrażałam, myślałam, że wypiszę dokumenty i już, a tu takie ceregiele, tyle czekania. Już mi się i tej operacji odechciało.

„Zieloni” mijają poczekalnię i zajmują miejsce w wąskim korytarzu. Siedzą na krzesełkach ustawionych pod ścianą, wpatrują się w drzwi do „pokojów badań” - tu konsultacji udzielają specjaliści. Drzwi otwierają się jednak z rzadka, „zieloni” doskonale wiedzą dlaczego - przed ich oczami wisi kilka tablic z informacją, która nie pozostawia złudzeń: minimalny czas oczekiwania na przyjęcie przez lekarza w szpitalnym oddziale ratunkowym: czerwoni - natychmiast, żółty - 2 godziny, zieloni - 4 godziny. O 15.30 jest tu jeszcze kilka wolnych miejsc, ale do 16. wszystkie będą zajęte. Do 18. pacjentów będzie tylko przybywać.

- Pani X - woła ortopeda. Pacjenci zerkają po sobie.

- Nie ma - rzuca ktoś w końcu.

- A, zwiała - odpowiada ze śmiechem lekarz i chowa się za drzwiami.

Przez kolejne 1,5 godziny będzie nawoływał pacjentkę jeszcze kilka razy. Po 17. woła już inny lekarz. Bez skutku. Robi dwa kroki w lewo, w końcu jedna z kobiet podrywa się z krzesła. Była tu cały czas, nie słyszała, że ją proszono. - Przysięgam, że kolega panią wołał - tłumaczy się na zapas młody, zakłopotany lekarz. - Przepraszam za nieporozumienie. Ale się pani naczekała niepotrzebnie! Bo wie pani, my dzielimy pokój z neurologami, na zmianę przyjmujemy, teraz zajęty, niech pani siądzie i poczeka.

Siada i czeka, kolejną godzinę. - Od 13. tu jestem - żali się kobieta. - Gdybym wiedziała, że tak to wygląda, to chyba bym nie przyszła. Za dwa dni mam mieć zabieg, dziś miałam się zgłosić na oddział. Nie tak to sobie wyobrażałam, myślałam, że wypiszę dokumenty i już, a tu takie ceregiele, tyle czekania. Już mi się i tej operacji odechciało.

- To jest karygodne! No mówię pani: ka-ry-god-ne! Siedzimy trzecią godzinę, lekarz już zbadał męża, powiedział, że mamy poczekać, on znajdzie termin, w którym mąż będzie miał zgłosić się do szpitala. I drugą godzinę już na ten termin czekamy - denerwuje się kobieta, która na chwilę uniosła wzrok znad „Twojego Imperium”. Drzwi do gabinetu otwierają się coraz rzadziej. Gdzie ci lekarze się pochowali? Muszą tam mieć jakieś drugie wyjście. Gdybym tylko wiedziała, jak się tam dostać...

- A my? My o 12. już tu byliśmy, lekarka z poradni rodzinnej nas przysłała - relacjonuje kobieta na krzesełku obok. - W poczekalni była tylko jedna dziewczyna, a dopiero przed 15. przyjął nas chirurg, zbadał wstępnie męża, ale powiedział, że nic więcej nie zrobi, bo za chwilę przyjdzie druga zmiana na dyżur i on nie chce sugerować innemu lekarzowi, co tamten ma zdecydować. Siedzimy tu jak te kołki, nie wiemy, czy lekarz przyjdzie, czy nie przyjdzie, przyjmie, czy nie przyjmie... Ten drugi lekarz się dotąd nie pokazał, a już po 16. Heniek, jak teraz drzwi do gabinetu się uchylą, to ty się tam wepchnij szybciutko!

Bo oni tam położą na kozetkę i zapominają o człowieku, a co pani myślała?

- Jasne, szkoda że tak źle się czuję, bo bym jak kangur wskoczył. Ty mnie jeszcze bardziej nie denerwuj! - odparowuje Heniek.

Cisza. Na krótko.

- Henieeek, ty to chyba nigdy w życiu się tak długo w jednym miejscu nie nasiedziałeś, co?

- A bo to trzeba tam w rejestracji jeszcze raz zapytać, jak pan się źle czuje, może powiedzą, co z tym doktorem - przychodzi z pomocą mąż kobiety z „Twoim Imperium”.

- Pan myśli, że u nich nie byłam? A byłam. Dwa razy. Powiedzieli, że lekarza nie ma, że trzeba czekać. O panie doktorze, pan mi powie, ile jeszcze będziemy czekać na chirurga? - zagaduje zakłopotanego ortopedę.

- Ja nie wiem, ja chirurgiem nie jestem - mówi z rozbrajającym uśmiechem młody lekarz. - Ale wiem, że chirurdzy mają właśnie cztery zabiegi ratujące życie. Zejdzie im.

- Halo, córuś, no jesteśmy jeszcze w tym szpitalu, przed 12. było, jak przyszliśmy, a gdzie - po 11. krótko - opowiada przez telefon żona Heńka. - Co mówią, co mówią… Taki jeden doktor to powiedział, że chirurg nie przyjdzie, bo ma jakieś dwa zabiegi...

- Ja na brata czekam, zabrali go tam, do tych drzwi, gdzie „żółtych” wołają. I nikt nas nie informuje. A to z godzinę już - odzywa się kolejna kobieta.

- Bo oni tam położą na kozetkę i zapominają o człowieku, a co pani myślała?Bo oni tam położą na kozetkę i zapominają o człowieku, a co pani myślała?

Około 18. ruch w interesie: Heniek proszony na badanie, siostra - proszona do brata, Pani X już lada chwila będzie przyjęta do szpitala. Tylko małżeństwo z „Twoim Imperium” ciągle niecierpliwie wertuje gazetę.

Prawda druga

Kujawsko-pomorski oddział wojewódzki Narodowego Funduszu Zdrowia dostał w tym roku już trzy skargi, dotyczyły sposobu leczenia na szpitalnym oddziale ratunkowym oraz niewłaściwego potraktowania pacjenta. Przez cały ubiegły rok poskarżono się w tym zakresie tylko raz - na długi czas oczekiwania na SOR. Ale NFZ się tym nie zajmie: - Poruszone w skargach problemy dotyczyły merytorycznej pracy lekarza, NFZ nie ma uprawnień do podważania zastosowanych przez lekarza metod leczenia i stawianych przez niego diagnoz - mówi Barbara Nawrocka, rzeczniczka NFZ w Bydgoszczy. Radzi, żeby rozczarowani pacjenci szukali pomocy u rzecznika odpowiedzialności zawodowej w izbie lekarskiej.

Każdemu radzę, by fuknął, huknął, zażądał pomocy, rozpychał się łokciami. O życie najbliższych trzeba walczyć. Nawet na SOR-ze.

Hanna z Bydgoszczy na SOR-ze szukała pomocy dla ojca: - Raz tato trafił tam z gigantycznym krwiakiem w pachwinie. Położono go na kozetce, nikt się nim nie interesował. Wparowałam na ten SOR, zaczęłam krzyczeć, żeby zajęli się tatą, bo wyglądał coraz gorzej, był coraz słabszy, traciliśmy z nim kontakt. Wreszcie ktoś się ruszył. Od razu wysłano go na operację. Zupełnie inaczej było, kiedy to ja trafiłam na SOR w innym szpitalu - z zatkaną dwunastnicą. Po 10 minutach byłam przebadana, wzięta na oddział, tego samego wieczora miałam zabieg. Kiedy z mamą trafiłam wcześniej do tego szpitala, pani w rejestracji starała się mnie zniechęcić: „My tu mamy remont, kolejka duża, ma pani świadomość, ile będzie trzeba czekać?” - zapytała na wejściu. Więc ja jej na to: Podejrzewam, że moja mama ma udar mózgu, słyszę, co pani mówi, ja pani mówię, że jeśli przez wielogodzinne czekanie mama nie dostanie pomocy na czas, pociągnę do odpowiedzialności panią osobiście! Nagle znalazł się wózek, miejsce dla mamy. Przyjęto ją dość sprawnie, a gdy już doszło do kontaktu z lekarzem, poszło bardzo szybko. To był udar. Lekarka powiedziała, że uratowałam mamie życie. Każdemu radzę, by fuknął, huknął, zażądał pomocy, rozpychał się łokciami. O życie najbliższych trzeba walczyć. Nawet na SOR-ze.

Mieszko z Bydgoszczy na SOR przyszedł z urazem nogi: - Każdy cierpi inaczej, z innego powodu, ale każdy jest przekonany, że jego cierpienie jest największe, a rodzina pacjenta domaga się, żeby bliskiej osobie natychmiast pomóc. Na co dzień mam kontakt z klientami, a pacjenci to właśnie tacy roszczeniowi klienci, znam ten mechanizm, dlatego nie oczekuję od lekarza, który jest np. po 12-godzinnym nocnym dyżurze, że pogłaszcze każdego pacjenta po głowie, uspokoi, powie, że będzie dobrze. SOR działa jak fabryka. W ostatnim czasie byłem na SOR-ze z powodu urazu ortopedycznego. Szybkie zdjęcie, zastrzyk, gips, recepta i do domu. Wszystko razem zajęło może trochę ponad trzy godziny. A to była niedziela. Oczywiście, że oburzają mnie dramatyczne historie, o których teraz głośno. Pacjent umiera na SOR-ze, bo nie dostaje pomocy - to karygodne. Ale niedopuszczalne są i inne dramaty: kiedy to lekarz umiera z wycieńczenia, bo pracował ciągiem kilkadziesiąt godzin. Lekarzom brak empatii. Fakt. Bo są przemęczeni, pracują na 2-3 etaty. Najważniejsze jest to, by uświadomić pacjentom, że lekarze też są ludźmi. Kiedy wszystko jest OK, idziemy zadowoleni do domu. A kiedy tylko lekarz czegoś nie dopatrzy, pomyli się - sypią się skargi, żale. Nagle przestaje się liczyć, że uratował życie setkom, jeśli nie tysiącom pacjentów. Liczy się tylko ten jeden błąd.

Prawda trzecia

Na SOR-y w szpitalach w regionie trafia od 150 do 200 pacjentów na dobę.

Dopóki SOR-y będą przepełnione i pensja lekarzy za tak odpowiedzialną pracę będzie, jaka jest - będą zdarzały się błędy i niedopatrzenia. Lekarze i ratownicy są zmęczeni, sfrustrowani, to i ich empatia spada.

- Powiem, tylko bez nazwiska! - zastrzega lekarz, który przez lata pracował na SOR-ze w jednym ze szpitali w regionie. - Trafiają tu chorzy, którzy powinni dostać pomoc u swoich lekarzy rodzinnych, to jakieś 80 proc. wszystkich pacjentów SOR-ów. To osoby, które od lekarza rodzinnego dostały informację, że numerki na dany dzień się skończyły, że nie ma miejsc. A to niezgodne z prawem! Dopóki SOR-y będą przepełnione i pensja lekarzy za tak odpowiedzialną pracę będzie, jaka jest - będą zdarzały się błędy i niedopatrzenia. Lekarze i ratownicy są zmęczeni, sfrustrowani, to i ich empatia spada.

- Przychodzi ktoś z kaszlem, który męczy go od 3 tygodni, ale w przychodni nie był. Albo z raną na palcu, bo skaleczył się, kiedy kroił chleb. Pielęgniarka przykleja plasterek i… nic nie mówi. Nie wolno, bo pacjent zaraz się poskarży - mówi (tylko bez nazwisk!) ratownik medyczny z regionu. - Jak ci, którzy przychodzą ze skierowaniem od lekarza pierwszego kontaktu i dziwią się, że od razu nie są przyjęci na oddział. Nie wiedzą, że najpewniej lekarz na SOR-ze wskaże tylko termin, w którym będą musieli się stawić do szpitala. Ludzie ciągle myślą, że szybciej dostaną pomoc, jeśli nakłamią dyspozytorowi i ratownikom w karetce, żeby tylko przywieźli ich na SOR. Ręce opadają. Ale co możemy zrobić? Ludzi do pracy jest za mało, chętnych do leczenia za dużo, bo wielu z nich powinno dostać pomoc w przychodni. I teraz proszę sobie wyobrazić: podczas dyżuru trafia się jedna, dwie, dziesięć, trzydzieści osób, które przyszły z błahostkami. 31. ma podobne objawy, teoretycznie nic jej nie jest, może czekać, ale po kilku godzinach stan się pogarsza, dochodzi do tragedii. Kto za to odpowiada? Pacjenci ciągle nawiązują do tego, co wydarzyło się w Sosnowcu: pytają, czy też będą tak długo czekać. Ta historia długo jeszcze będzie się kładła cieniem na naszej pracy. Jestem ratownikiem medycznym już 15 lat. Przez ten czas nauczyłem się obojętności: po prostu robię swoje, taka praca. Nie mogę przejmować się każdym pacjentem. Za to jak już coś mnie poruszy, to na długo.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.