Na co dzień fajna Dorota. Przed premierą - Lodowa Królowa
Delikatna blondynka. Wygląda na kogoś, kogo można przestraszyć głośnym słowem. Ale lepiej niech nikt nie próbuje… Bo zderzy się z silną osobowością. To Dorota Ignatjew, dyrektor artystyczna Teatru Zagłębia
Gdy weszłam do pani gabinetu, czytała pani „Uległość” Michela Houellebecqa, futurystycznie złowieszczą opowieść o umieraniu „starej” Europy. Czeka nas jej adaptacja w Teatrze Zagłębia?
Raczej nie. Choć to temat, jaki pewnie by nas zaintrygował. Lubimy nakłuwać balon, czujemy potrzebę stawiania trudnych pytań.
A jaka była pierwsza trudność, na którą natrafiła pani po objęciu dyrekcji artystycznej w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu?
To nie była trudność, tylko wielka niewiadoma. A sytuacja - specyficzna. Wystartowałam w konkursie na dyrektora, nigdy wcześniej nie będąc w Sosnowcu. Nawet nie znając żadnego przedstawienia Teatru Zagłębia… Głównie pamiętam więc pytanie, na jakie musiałam sobie odpowiedzieć po zobaczeniu kilku spektakli tego teatru -„stawiam na zespół czy na poszczególne aktorskie indywidualności?”. W teatrze możliwe są obydwie drogi. Tyle tylko, że każda z nich oznacza inny repertuar i innych realizatorów.
Postawiła pani na zespół, co widzowie od razu dostrzegli i docenili. Ale też na określony model teatru - często mówiący o kwestiach spornych, nawet drażliwych, nieepatujący jednak brutalizmem, dosłownością czy wrzeszczącą publicystyką.
Teatr musi poruszyć w widzach jakąś czułą strunę, dla mnie jest jednak przede wszystkim metaforą, umownym znakiem. Wbrew pozorom, jestem w teatralnej branży długo, nie brakuje mi doświadczenia i - mam nadzieję - wyczucia potrzeb publiczności. Pracowałam w hierarchii teatralnej na różnych stanowiskach; nie tylko jako aktorka i reżyserka. Byłam kilka lat asystentem reżysera między innymi wielkiego kreatora teatralnego Jerzego Grzegorzewskiego i dyrektora Teatru Narodowego Jana Englerta. Z ich rozumienia istoty teatru do dziś korzystam. Ważne są również korzenie mojej teatralnej wrażliwości i systemu wartości. We Wrocławiu, gdzie mieszkałam od dziecka, oglądałam dosłownie wszystko, co było na afiszu - spektakle dla dzieci, dla dorosłych, przedstawienia Jerzego Grotowskiego, Kazimierza Brauna, pamiętam „Hamleta” z Bogumiłem Lindą, słynną „Dżumę” i mnóstwo innych tytułów, które zapisały się w historii. Taki teatr mnie ukształtował i taki staram się robić z moim zespołem, który najwyraźniej akceptuje tę wizję. Nie bez znaczenia były wreszcie studia na wydziale aktorskim w Krakowie i na wydziale lalkarskim, które rozbudziły moją wyobraźnię.
W ciągu 4 lat pani dyrektorowania Teatr Zagłębia wypłynął na szerokie wody. 27 nagród na festiwalach i wysoka frekwencja w siedzibie…
… a gramy codziennie, nie tylko w weekendy, co nie jest na polskich scenach powszechne.
Krótko mówiąc: ma się pani czym pochwalić.
Chwalić to ja się mogę przede wszystkim zaufaniem zespołu. To zresztą zabawne, że na co dzień mówimy sobie po imieniu i ja jestem po prostu Dorotą, ale jak „odbieram” przedstawienie na pierwszej generalnej, zmieniam się w… Królową Lodu. Tak mnie nazywa męska część zespołu. Ponoć dlatego, że w sprawach artystycznych jestem „nieskruszona, silna i zasadnicza”; może czasami wręcz zimna. Z dyrektorem Zbigniewem Leraczykiem staramy się jednak oszczędzać zespołowi stresów. Nikt dobrze nie pracuje w stresie. W teatrze wierzę w ewolucję, a nie w rewolucję. Rewolucja zawsze ma moc niszczącą.
Myślę, że takim odgromnikiem w relacjach z zespołem był pierwszy wspólny wielki sukces, czyli realizacja „Korzeńca”.
To kamień milowy, zgadza się. Nie od niego się jednak zaczęła ta fajna, twórcza i jednocząca nas atmosfera. Próbę ogniową przeszliśmy przy naszej pierwszej realizacji - sztuce Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest”, w reżyserii Piotra Ratajczaka. Dla wielu aktorów to był nowy sposób grania i wyrażania emocji. I nowe narzędzia warsztatowe, bo dramat napisany jest trudnym językiem, który musiał być przecież dla odbiorcy w pełni zrozumiały. W dodatku, forma przedstawienia wymagała przełamania przyzwyczajeń, czemu towarzyszyła obawa o reakcje widzów. Poszło jednak świetnie, zespół uwierzył w swoje możliwości. No, a potem rzeczywiście był „Korzeniec”.
Skąd przeszedł impuls?
To był czas, kiedy szalała medialna historia zabójstwa małej Madzi, kiedy wszędzie słyszało się o natychmiastowej karze za grzech dzieciobójstwa, itd. Uznaliśmy z reżyserem Remigiuszem Brzykiem, że chcemy o tym mówić, ale nie w konwencji „dramatu faktu”, nie po oczach i na pewno nie wprost. Takie jest zresztą moje artystyczne credo.
Mówić o konkretnej rzeczywistości, ale artystycznym językiem? To nie jest dziś w teatrze „modne”.
Widzę sens w opowiadaniu o ważnych sprawach w przemyślany, artystyczny sposób. Dlatego szukaliśmy z Remigiuszem tekstu, pokazującego mechanizm rodzenia się, ale i oceny zbrodni. Tekstu na tyle uniwersalnego, żeby teatr nie w był stroną w konkretnym sporze. Nie uzyskaliśmy wprawdzie praw do „Dwunastu gniewnych ludzi”, za to odkryliśmy książkę Zbigniewa Białasa. W dodatku związaną organicznie z Sosnowcem, choć niebędącą jego laurką. Rytm historii wyznaczają w końcu, na przemian, dobre i złe wydarzenia. To była niezwykła praca. I uczciwie zapracowany sukces samoistnego, mimo literackiego pierwowzoru, utworu teatralnego. Sukces wszystkich realizatorów! W tym autora adaptacji - Tomasza Śpiewaka, który niedawno debiutował zresztą na scenie Teatru Zagłębia jako reżyser. Zrealizował u nas swój dramat „Sala Królestwa”.
Sosnowiec „zagrał” jeszcze w przedstawieniu pt. „Czerwone Zagłębie” i… to by było na tyle. Świadomie odchodzicie, jako teatr, od kwestii tożsamości mieszkańców miasta?
Nie ma powodu obracać się w kręgu tych samych tematów. Chyba że pojawi się jakaś nowa, szalenie inspirująca artystycznie historia…
Kolejnym sukcesem okazał się „Koń, kobieta i kanarek”, także spółki Śpiewak (tekst) i Brzyk (reżyseria), który właśnie zwyciężył w plebiscycie TVP Kultura, w ramach Telewizyjnego Festiwalu Teatrów Polski. Taki werdykt wydali widzowie. A dokładnie rok temu to samo przedstawienie zyskało uznanie jurorów festiwalu „Interpretacje”. Czyli: spektakl prawie idealny, podoba się i publiczności, i fachowcom. Tylko że określenie „podoba się” jest tu nieadekwatne; to historia wstrząsająca.
I, niestety, ciągle aktualna. R. Brzyk i T. Śpiewak po realizacji „Korzeńca” wiedzieli, że chcą zrobić spektakl o kobietach. Moją i ich (mimo wszystko, osób z zewnątrz) uwagę zwrócił fakt, że w tym regionie panuje jakaś niesamowita apoteoza mężczyzn. Model kobiety uległej i podległej „ciężko pracującemu mężowi lub ojcu”, kiedyś faktycznie spowodowany sytuacją ekonomiczną, trzyma się zaskakująco mocno. I choć zmieniły się okoliczności i możliwości, kobieta ciągle musi walczyć o swoje prawa. To był w jakimś sensie punkt wyjścia naszego myślenia o mającym powstać spektaklu… Ale to przecież problem nie tylko tego regionu, lecz w ogóle problem naszego kraju. A może i ludzkości. W naszej cywilizacji kobieta ciągle nie jest bytem indywidualnym, ciągle musi się z czegoś tłumaczyć, komuś podporządkowywać… Sama jestem samotną matką dwójki dzieci i wiem, ile razy przychodziło mi borykać się z rzeczywistością, udowadniać, że jestem tak samo dobra jak mężczyzna. Naprawdę chciałam zobaczyć siebie w czyimś teatralnym losie.
Sporo jest tekstów na ten temat, zdecydowała się pani jednak na oryginalną sztukę, napisaną specjalnie na zamówienie Teatru Zagłębia.
Wiedzieliśmy, czego szukamy, ale nawet jak znajdowaliśmy interesujący materiał, czegoś w nim brakowało. Na zewnątrz, poza teatrem, trwała natomiast zajadła dyskusja o „in vitro” i ustawie antyaborcyjnej. Tomka, jako autora tekstu, ta dyskusja zainspirowała. Nie to, że chcieliśmy zrobić spektakl o ustawie jako takiej. Twórców zainteresował problem, który Remigiusz Brzyk nazwał jednym zdaniem-pytaniem: „Czy kobieta musi się z każdej swojej decyzji tłumaczyć?”. To zdecydowało o napisaniu przez Tomka Śpiewaka „Konia, kobiety i kanarka”.
Dla mnie jednego z najważniejszych spektakli Teatru Zagłębia. Przyznam się jednak szczerze: obawiałam się reakcji publiczności na opowieść o obyczajowym i kulturowym „przymuszaniu kobiety do bycia w ciąży”. Tymczasem to właśnie widzowie przyznali wam zwycięstwo w plebiscycie TVP Kultura!
My też w trakcie realizacji mieliśmy, razem z aktorami, wiele dylematów. Długie godziny przegadaliśmy o kształcie spektaklu, o jego wymowie. Ale to się opłaciło, każda minuta jest tu przemyślana, za każdą bierzemy odpowiedzialność. I rzeczywiście, ludzie słuchają nas w niesłychanym skupieniu.
No i trafiliście w dobry czas. Nie wiem, czy takie przedstawienie mogłoby powstać teraz, gdy recenzuje się spektakle przed ich obejrzeniem…
Że niby będzie cenzura? I tak nie da się teatrowi odebrać głosu, zapewniam panią. Co najwyżej, będziemy jeszcze bardziej twórczy, użyjemy nowych symboli, to i owo pokażemy inaczej, ale na pewno nie wycofamy się z rozmowy o sprawach ważnych.
Nie reżyseruje pani w Teatrze Zagłębia, bo...?
Nie tylko w naszym teatrze nie reżyseruję. Odmówiłam wielu propozycjom reżyserowania na sąsiednich scenach. Tak postanowiłam i jestem konsekwentna. Uważam, że jako dyrektor artystyczny teatru mam inne zadania niż reżyserowanie. Jak przestanę być dyrektorem, może wrócę do reżyserii.
Czasem mówi pani „jestem poniekąd osobą z zewnątrz”. Interesuje mnie owo „poniekąd”.
Mówię tak coraz rzadziej. Bo dla jasności: ja nie jestem dyrektorem na telefon, nie pracuję z doskoku. Na czas pracy w Teatrze Zagłębia przeprowadziłam się z Warszawy do Sosnowca, tutaj chodzą do szkoły moje dzieci, tutaj mam ulubione miejsca spacerów i chyba mogę powiedzieć, że znam to miasto prawie tak dobrze jak jego mieszkańcy.
Dorota Ignatjew
aktorka (m.in. w latach 1995-2003 w Teatrze Polskim w Warszawie) i reżyserka, absolwentka szkół teatralnych we Wrocławiu (lalkarstwo) i Krakowie (aktorstwo). Od sierpnia 2011 r. pełni funkcję zastępcy dyrektora ds. artystycznych w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Uważa, że jeśli w mieście jest tylko jeden teatr, i to posiadający tylko jedną scenę, jego repertuar musi być maksymalnie różnorodny. Tematycznie i formalnie. Stałą pozycję w repertuarze mają więc w Sosnowcu spektakle dla dzieci, nie brakuje też pozycji lżejszej natury. Podstawowa zasada tej oferty brzmi jednak: dobra literatura, ciekawy reżyser, jak najlepsze aktorstwo.
Przy filmach
„Matka Teresa od kotów” Pawła Sali oraz „U Pana Boga za piecem” Jacka Bromskiego, Dorota Ignatjew pracowała jako reżyser obsadowy. Była również drugim reżyserem przy realizacji teatrów telewizji „Kryptonim Gracz”, „Gry operacyjne” w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej.