Muniek Staszczyk: Jestem przeciwny głupiej nowoczesności

Czytaj dalej
Fot. Fot.: Jacek Poremba
Paweł Gzyl

Muniek Staszczyk: Jestem przeciwny głupiej nowoczesności

Paweł Gzyl

„Na żywo i akustycznie” to tytuł płyty Muńka Staszczyka i zespołu Przyjaciele z akustycznymi wersjami przebojów frontmana T.Love. Z okazji jej premiery rozmawialiśmy z nim o jego powrocie do zdrowia po wylewie, reaktywacji macierzystej grupy i reakcji na ostatnie wydarzenia w Polsce.

- Koncerty akustyczne są modne od początku lat 90. Dlaczego unikałeś takiego grania do tej pory?
- Były już wcześniej takie propozycje, kiedy pojawiły się pierwsze koncerty „MTV Unplugged”. Stwierdziłem jednak wtedy, że T.Love jest zespołem rockowym i nie będzie ulegał modzie. Mnie się podobały z tamtego czasu tylko dwa takie koncerty – Nirvany i Boba Dylana. Oczywiście było to wszystko świetnie wyprodukowane, ale do mnie niespecjalnie przemawiało. Mieliśmy propozycję nagania „MTV Unplugged” jako pierwsi w Polsce, ale byliśmy wtedy po nagraniu brudnej i surowej płyty „I Hate Rock’n’Roll”, więc odmówiłem, ponieważ uważałem, iż jesteśmy zespołem rock’n’rollowym. To było komercyjnym błędem, bo kiedy potem Hey i Kult zarejestrowali „MTV Unplugged”, były to wielkie sukcesy. Ja nie byłem jednak wtedy gotowy na takie akustyczne granie.

- Co sprawiło, że dwa lata temu zmieniłeś zdanie?
- W 2017 roku zawiesiłem działalność T.Love, bo miałem dość tego rock’n’rollowego cyrku, który zamienił zespół w firmę. Pożegnaliśmy się – i nie miałem wtedy żadnych planów. Pod koniec działalności T.Love zdarzało mi się, że śpiewałem z akustycznym akompaniamentem. Na przykład na pogrzebach – choćby na pogrzebie Marka Nowakowskiego. Był też taki intymny koncert w Muzeum Literatury poświęcony Broniewskiemu. Wtedy zawsze prosiłem Janka Pęczaka, żeby zagrał na gitarze – i w ten sposób naturalnie zacząłem dawać akustyczne koncerty. Potem Janek zaprosił swego kolegę Cezarego Kosmana i tak narodził się zespół Muniek & Przyjaciele. Chciałem z nim pograć w miejscach, gdzie nie ma hałasu i jest mniejsze audytorium. Mój nowy menedżer zorganizował mi wtedy kilka występów w teatrach. Z czasem rozrosło się to aż do jakichś 60 koncertów.

- Jak ci się to spodobało?
- Bardzo. Przede wszystkim miałem bardzo bliski kontakt z publicznością. Niektóre sale były na 100-200 osób, a wcześniej z T.Love grywałem w klubach na 1000-2000 osób. Te występy uczyły mnie więc innego kontaktu z widzami. Jestem 40 lat na scenie – ale nic mnie tak nie rozśpiewało jak te koncerty. Szczególnie utkwiły mi świetne występy w małych miejscowościach – choćby w Drohiczynie. Ludzie tam są złaknieni kultury i wspaniale reagują. Ale koncerty w Krakowie czy w Warszawie też były super. To wszystko było przed moim wylewem. I pamiętam, że powiedziałem wtedy do mojego menedżera: „Stary, jakby była kiedyś taka sytuacja, że nie będę miał siły na rockowe występy, to zawsze zarobię grając z kolegami akustycznie. I nie będzie wstydu”. (śmiech)

- Koncerty z cyklu „MTV Unpugged” są zawsze bardzo rozbudowane dźwiękowo, a Ty postawiłeś na ascetyczne granie – tylko dwie gitary i harmonijkę. Dlaczego?
- Wiele zespołów uległo ohydnej modzie na symfoniczne wersje swoich piosenek. Ta nadbudowa miała sprawić, że ich muzyka zabrzmi tak ładnie i z rozmachem. A ja pomyślałem, że jeśli piosenka jest dobra, to obroni się tylko na samą gitarę. Jestem hardkorowym fanem Dylana – i chciałem mu tymi akustycznymi występami oddać hołd. Dlatego zaaranżowaliśmy wszystkie piosenki bardzo ascetycznie. Dzisiaj w muzyce popularnej liczy się przede wszystkim produkcja. A ja jestem przekorny – i postanowiłem zrobić coś na wspak tej tendencji.

- Jak pracowaliście nad tym materiałem?
- Zaczęliśmy od prób w kuchni w mieszkaniu Janka na warszawskim Żoliborzu. Piliśmy sobie przy stole herbatkę czy ziółka i robiliśmy kolejne piosenki. To była dla mnie totalna odmiana, bo z T.Love próby były zawsze w dużej sali i na pełny czad. Ja wybrałem listę piosenek – w sumie aż 40 numerów. Potem graliśmy je na tej trasie, wybierając przeważnie po 20 piosenek. Niektórzy koledzy mnie ostrzegali: „Stary, co ty robisz? Tylko twój wokal i dwie gitary? Czym wy wypełnicie te koncerty?”. Ale okazało się, że ludziom się to spodobało – i były takie reakcje, jak na rockowych występach.

- Skąd wziął się pomysł, aby zrobić z tego koncertową płytę?
- W połowie tej trasy Antek Sojka, syn Staszka Sojki, który jest naszym realizatorem dźwięku, zasugerował, aby zarejestrować te występy. „Dobra: na razie róbmy to do szuflady, a potem zobaczymy co będzie” – powiedziałem. Teraz sobie myślę: „Dzięki Bogu, że przyszło nam to do głowy”. Gdybyśmy tego nie nagrali i nie wydali, posłuchaliby tego tylko ci, którzy przyszli na koncerty. Inni nie mogliby tego poznać.

- Dlaczego umieściliście na płycie tylko 11 piosenek?
- Kusiło mnie, aby zrobić dwupłytowy album. „Może to jednak nie jest aż tak ciekawe? W końcu nie jestem Freddy’m Mercurym” – pomyślałem wtedy. Dlatego stwierdziłem, że trzeba zrobić taką muzyczną „pigułę” z tej trasy. Żeby oddać klimat koncertów, ale żeby nie było dla słuchacza za dużo. Wybrałem więc tylko 11 piosenek. Teraz jednak, jak słucham tej płyty, to brakuje mi trzech utworów: „Lucy Phere”, „Warszawy” i „Wychowania”.

- Mnie z kolei brakuje na tej płycie twoich rozmów z publicznością. Jesteś przecież świetnym gawędziarzem.
- W tej kwestii miałem odmienne zdania z Jackiem Gawłowskim, który robił mastering. „Stary, zróbmy coś, jak zrobił Bruce Springsteen na Broadwayu. Dajmy też moje gadki do ludzi” – mówię do niego. „A po co? Przedstawiasz skład i to wystarczy. Co ludzi obchodzą twoje gadki? To takie niechlujstwo” – on na to. I posłuchałem go. Teraz, jak rozmawiamy, wydaje mi się, że masz rację. Niestety – nie zawalczyłem o to.

- Brakuje ci koncertów?
- Ja nie zagrałem żadnego koncertu od dwóch lat. W lipcu 2019 roku pojechałem do Londynu i dostałem tam wylewu. Potem wydałem solową płytę „Syn miasta” i miałem w planie ją promować koncertami w 2020 roku. Dostałem „Fryderyka” – i wszystko szlag trafił. Wyszedłem z choroby, a tu przyszła pandemia. I sytuacja ta trwa do dzisiaj. Oczywiście brakuje mi koncertów – jak i moim kolegom. Ja mam to szczęście, że mam z czego żyć, bo dostaję tantiemy ze swoich piosenek. To wielki przywilej. Ale moi kumple naprawdę nie mają z czego żyć. Patrzę jednak na tego wirusa z pokorą i mam nadzieję, że w lecie uda nam się zagrać kilka akustycznych koncertów. Będę wtedy bardzo szczęśliwy.

Mnie też dopadła depresja. W 2019 roku w szpitalu, skąd kończyłem prace nad „Synem miasta”, lekarze powiedzieli mi: „Niech pan pracuje głową, bo to będzie dla pana zbawienne”.

- Paradoksalnie pandemia sprawiła, że nie ciągnęło cię w trasę, tylko miałeś wolny czas i mogłeś spokojnie zadbać o zdrowie.
- Rzeczywiście miałem fart. To się wszystko ładnie ułożyło. Nie musiałem się z niczym spieszyć. Jak śpiewałem w T.Love ciągle była gonitwa. Dzięki pandemii miałem czas wyjść z choroby, powoli dojść do normalności i podreperować psychikę. Potem zająłem się wydaniem płyty akustycznej. A jesienią siadłem nad pisaniem tekstów na nową płytę T.Love, która ukaże się w 2022 roku. Mam już gotowe 90 procent. Już kiedy byłem w szpitalu, postanowiłem bowiem reaktywować zespół na jego czterdziestolecie w składzie z okresu płyty „King” z Jankiem Benedkiem na gitarze. Spotkałem się latem z kolegami i pytam: „Panowie, zrobimy płytę”? „Zrobimy” – powiedzieli. No to zaczęliśmy pracować.

- Udało ci się wrócić do pełnej sprawności fizycznej jak przed wylewem?
- Chcę zacząć tego lata od małych koncertów akustycznych na siedząco. Lekarze są optymistami: wszystkie wyniki mam dobre. Ale wiadomo – koncerty z T.Love to zupełnie inna jazda. Chciałbym oczywiście zagrać trasę na czterdziestolecie zespołu. Cały czas jestem jednak monitorowany medycznie. Te koncerty akustyczne będą więc taką próbą.

- Poddajesz się ciągle rehabilitacji?
- Właściwie nie. Uprawiam nordic walk – i po prostu żyję. Ale oczywiście po wylewie przez ponad rok miałem najpierw rehabilitację w Warszawie w szpitalu, a potem w Oświęcimiu w takiej specjalistycznej klinice. W tej chwili jestem monitowany przez lekarzy. Powodem mojego wylewu było bowiem nadciśnienie. Generalnie czuję się coraz lepiej.

- A psychicznie? Wiele osób w czasie pandemii dopadła depresja.
- Mnie też dopadła depresja. W 2019 roku w szpitalu, skąd kończyłem prace nad „Synem miasta”, lekarze powiedzieli mi: „Niech pan pracuje głową, bo to będzie dla pana zbawienne”. Potem, kiedy byłem już w domu, zagrałem w podziękowaniu za opiekę taki mały koncert akustyczny dla pacjentów tego szpitala, też wszyscy powtarzali, żebym poszedł w pracę. I tak zrobiłem. Większość 2020 roku pracowałem głową nad koncertową płytą: nad wyborem piosenek, nad okładką, nad wydaniem. Najgorsze jest bowiem, gdy głowa nie funkcjonuje. Dlatego praca nad tą płytą była dla mnie rehabilitacją.

- A jak spędzałeś wolny czas?
- Odrabiałem zaległości w lekturze. Najpierw wiadomo, tak jak wszyscy przeczytałem „Dżumę” Alberta Camusa. Potem coś Houellebecqa, świętego Augustyna, Singera, Manna, biografie Beatlesów czy Dylana. Podobnie z kinem. Obejrzałem całą klasykę: Bergmana, Bunuela, Kieślowskiego, Zanussiego, Holland, Skolimowskiego. Wcześniej ciągle coś było i nie miałem na to czasu. Wszystko to przydało mi się potem przy pisaniu tekstów na nową płytę T.Love, która ukaże się we wrześniu 2022 roku pod tytułem „Hau, hau”. To oczywiście nie będzie jakiś literacki album, ale pewne elementy będą czytelne.

- W zeszłym roku tylko Kazik podjął w swych piosenkach temat pandemii na płycie „Zaraza”. Ciebie COVID też zainspirował do nowych tekstów?
- Kazik to mój dobry kolega, ale nasza twórczość się różni. On jedzie bardziej publicystycznie, a ja – metaforycznie. Kazik studiował socjologię, a ja – polonistykę. Słychać jednak w moich nowych tekstach echa pandemii: samotności, izolacji, niepewności. Koledzy się niepokoją: „Muniek, napisałeś teraz te teksty, a czy za rok to będzie aktualne?”. „Dobry tekst zawsze się obroni” – odpowiadam im. Kazik działa szybko: napisał coś, co było bardzo aktualne i natychmiast to opublikował. T.Love ma nieco inną poetykę.

- Pisałeś jesienią zeszłego roku. To był gorący czas w Polsce: przez ulice przetaczał się Strajk Kobiet. Jakie to wywarło na tobie wrażenie?
- Są wersy, które o tym mówią. Jak w dawnych piosenkach T.Love z płyty „King” – choćby w „Motorniczym”. Na przykład w utworze „Trzy czwarte”: „Trzy czwarte życia za mną/Coraz bliżej czyśćca/Karetek słychać dźwięk/A miasto płonie/Na ulicach rewolucji smak/Dobrze, że trzymam twoje dłonie/Dobrze, że usta twe spożywam w snach”. Nie jestem bowiem obojętny na to, co dzieje się tu i teraz. Ale nie opisuję tego jeden do jednego. Na pewno będzie tam o zagubieniu, o samotności i o śmierci. Że tak nagle przez tę zarazę staliśmy się tak bliskimi jej świadkami. Chcieliśmy z Jankiem Benedkiem, który skomponował nowe piosenki, powtórzyć te emocje z „Kinga”. Bo zagra ten sam skład. Nie da się więc uciec od Polski w tych piosenkach.

- Masz żonę i córkę. Co sądzisz o Strajku Kobiet?
- To bardzo złożony temat. Potrzebne jest absolutnie referendum. A nie żaden nacisk. Ani z jednej, ani z drugiej strony. To za poważna sprawa. Nie jestem za aborcją, ale nie jestem też jakimś gościem, który nie rozumie kobiet. Jestem chrześcijaninem i jestem za życiem. Sytuacja wymaga szerszego spojrzenia. Nie można tego rozwiązywać siłowo, jeszcze do tego w tak trudnym czasie. Nie śledzę tego z dnia na dzień, bo nie mogę tych newsów oglądać, gdyż popadam w depresję. To nie jest takie proste, że nagle wymaluję sobie czerwoną błyskawicę na okularach i będę cool. Nie jestem jednak temu przeciwny. Tę kwestię trzeba podjąć rozważnie i w odpowiednim na to czasie. Niech każdy zostawi ten jakże ważny temat swojemu sumieniu.

- Strajk Kobiet sprawił, że doszło chyba pierwszy raz w Polsce do dewastowania kościołów. Co o tym sądzisz?
- Strajk Kobiet ujawnił konflikt cywilizacyjny w Polsce. Kiedyś był spór PiS-u z PO. Ale to już jest przestarzałe. Młodzi ludzie chcą być nowocześni i modni. Czasem niestety w głupi sposób, bo wcale nie znaczy, że wszystko, co nowoczesne jest dobre. Niektórzy kupują tę nowoczesność bez zastanowienia, bo myślą, że będą wtedy cool. A co to znaczy być cool? Dlatego jestem przeciwko takiej głupiej nowoczesności. Ja mam światopogląd oparty na chrześcijańskich wartościach. Ale nie każdy musi mieć tak samo jak ja. Niektórzy niestety biorą cały ten śmietnik z internetu i wkładają go do swojej głowy. Młode dziewczyny w telewizji mówią: „Ja mogę zaadoptować dziecko” – jakby to było jakieś zwierzątko. Jest w tym totalna niedojrzałość.

- Polski Kościół jest sam sobie winny agresji, jaka go teraz spotyka?
- Ja w moim kościele parafialnym w Warszawie mam bardzo fajnych zakonników saletynów. Bez żadnej polityki, bez żadnej propagandy. Ale zdaję sobie sprawę, że polski Kościół ma wiele grzechów na sumieniu i musi się z nich wyspowiadać. Problem narasta z roku na rok od czasu śmierci Karola Wojtyły. Ale poznałem wielu mądrych i fajnych kapłanów. I tak jak mówi papież Franciszek: za kapłanów trzeba się modlić. Bo to bardzo ciężka robota, szczególnie teraz, kiedy Kościół jest w totalnym kryzysie. Bo niestety – jest w nim też kupa idiotów, takich jak w filmie „Kler”, ten grany przez Janusza Gajosa. Zresztą to jest ważny film, bo pokazuje pewne zjawisko. Jako chrześcijanie wierzymy, że prowadzi nas Duch Święty – i to na jakich kapłanów trafiamy, nie zawsze zależy od nas. Ja mam szczęście do tej swojej parafii. A inni takiego szczęścia nie mają – i dlatego wielu ludzi się odwraca od Kościoła.

Dawniej, kiedy miałem osiemnaście lat i zakładałem T.Love, rzeczywistość była znacznie prostsza. Z jednej strony była komuna, a z drugiej – świat przeciwny komunie. Od początku lat 90. świat stał się bardziej skomplikowany.

- W zeszłym roku było wyjątkowo głośno o licznych aferach pedofilskich w polskim Kościele. To jest dla ciebie bolesne?
- Bardzo. Proboszcz w moim kościele normalnie płakał jak o tym mówił. Byłem akurat w niedzielę na mszy, kiedy wygłosił kazanie na ten temat. I myślę, że to były szczere łzy. Wielu kapłanów nie zasłużyło sobie na to. Nie można mówić, że cały polski Kościół to pedofile. To jest pewna tendencja. Dobrze, że jest taka krytyka, ale nie można uogólniać. Sam przecież jestem w tym Kościele. Teraz mamy Wielki Post, trzeba więc modlić się o oczyszczenie. Nie można się jednak w tych bożych sprawach spieszyć. Wszystko ma swoje tempo. Tymczasem my chcielibyśmy dostać od Boga takie „ping”. Ja się nauczyłem, że czasem trzeba cierpliwie poczekać. Jak mówi papież Franciszek: dzisiaj Kościół jest jak szpital polowy i trzeba opatrywać rannych. Wszyscy są pogubieni, a pandemia jeszcze dolewa oliwy do ognia.

- Z miesiąca na miesiąc zaostrza się w Polsce konflikt między dwoma stronami politycznego sporu. Myślisz, że dojdzie u nas do wojny domowej?
- Myślę, że nie. To jest propaganda z jednej i z drugiej strony. Napisałem o tym nawet piosenkę: że trzeba wyłączyć jedną i drugą telewizję. Nie znoszę służalczej „reżimówki” Kurskiego, ale kiedy oglądam nowoczesny i lepiej opakowany TVN, do której mi bliżej, to mam wrażenie siłowania się propagandy na propagandę. Dlatego, tak jak moja 28-letnia córka Marysia, nie oglądam telewizji, poza programami o zwierzętach, sportem, albo Domo+.

- To gdzie szukać prawdy?
- Jak to gdzie? W Jezusie Chrystusie. Jest tylko jedno prawda.

- Podczas Strajku Kobiet młodzi ludzie puszczali muzykę – i było to techno albo hip-hop. To już nie twoja publiczność?
- Myślę, że nie. Ale wierzę, że rock’n’roll wróci w dobrym stylu. Testem będzie dla mnie nowa płyta T.Love. Nie będę na siłę kokietował tych młodych ludzi, ale nie będę też na siłę udawał gościa, który mówi: „To nie moi słuchacze”. Interesuje mnie każdy człowiek, który chce słuchać mojej muzyki. Mój tata przeszedł niedawno COVID-a i zajmuje się nim pielęgniarka – pani Danusia. W podziękowaniu podarowałem jej tę swoją płytę koncertową na pamiątkę. I ona mówi: „Niech mi pan napisze dedykację dla córki. Ona ma piętnaście lat i nie wie kim pan jest”. A ja się dziwię: „Jak to nie wie? Kto jest Muniek Staszczyk?”. „No nie wie” – ona na to. (śmiech)

- Za czasów Peerelu zawsze się mówiło, że „młodzież jest przyszłością narodu”. Jak w tej sytuacji patrzysz w przyszłość: z nadzieją czy z obawą?
- Młodzież zawsze jest ciekawa. Obawa jest jedynie taka, że ta obecna, nie ma takiej „podłogi”, po której może stąpać. Czytałem niedawno, że wzrasta ilość samobójstw wśród młodych ludzi. Nie jestem fachowcem, ale widzę, że to, co dawno już wydarzyło się na Zachodzie, teraz przychodzi do Polski. Taka pustka. Ja nie mówię, że każdy musi być chrześcijaninem. Są jednak różne pseudo duchowości, który niby coś wypełniają, ale tak naprawdę nic nie wypełniają. Kiedy ja byłem w liceum, młodzi ludzie szukali świadomych książek i świadomych filmów. Ale byli też tacy, którzy nic nie szukali. Tak samo pewnie jest i dzisiaj. Teraz żyjemy jednak w czasie ogromnego chaosu informacyjnego. Dawniej, kiedy miałem osiemnaście lat i zakładałem T.Love, rzeczywistość była znacznie prostsza. Z jednej strony była komuna, a z drugiej – świat przeciwny komunie. Od początku lat 90. świat stał się bardziej skomplikowany. Nie mogę jednak powiedzieć, że dzisiejsza młodzież jest do dupy. Bo nie wiem tego. Jak śpiewał Dylan: „Czasy się zmieniają”. Wszystko jest dynamiczne – jak ten wirus. Ale jestem dobrej myśli. Chciałbym się skomunikować z młodzieżą, ale czy młodzież będzie się chciała skomunikować ze mną – tego nie wiem.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.