Miłość i przyjaźń w czasach wojny. Wszyscy próbują wydostać bliskich z piekła

Czytaj dalej
Fot. Paweł Dubiel
Jolanta Tęcza-Ćwierz, Bartosz Dybała

Miłość i przyjaźń w czasach wojny. Wszyscy próbują wydostać bliskich z piekła

Jolanta Tęcza-Ćwierz, Bartosz Dybała

Zdesperowani i przerażeni ludzie wciąż przekraczają polską granicę. Szacuje się, że od wybuchu wojny z Ukrainy do Polski dotarło już ponad milion osób. To milion historii, przed którymi nie da się ani schować, ani uciec. Słuchamy tych dramatycznych, pełnych bólu relacji.

W piątek 24 lutego mija dokładnie rok od inwazji Rosji na Ukrainę. W rocznicę wybuchu wojny przypominamy nasz materiał o tym, jak Ukraińcy mieszkający w Polsce próbowali wydostać bliskich z piekła wojny i przewieźć ich przez granicę.

Ludmiła: Mama i siostra nie zdążyły uciec

- Gdy wojska rosyjskie pojawiły się na granicy, kazałam mojej mamie i siostrze zostawić wszystko i jak najszybciej uciekać z domu. Nie zdążyły. Mosty, którymi mogły wydostać się z miasteczka, zostały zbombardowane - opowiada Ludmiła, która pracuje jako kelnerka w restauracji pod Krakowem.

Jej mama ma 70 lat, a siostra 40. W Kamionce Dnieprowskiej (obwód zaporoski) kobiety prowadzą gospodarstwo rolne. Mają kury, w tunelach uprawiają pomidory. Pod względem liczby ludności Kamionka to taka nasza Skawina. Obecnie na stałe stacjonują tam wojska rosyjskie, które z miasteczka uczyniły sobie noclegownię.

- Żołnierze mieszkają w hotelu położonym 400 metrów od naszego domu. Mieszkańcy widują ich, jak robią zakupy w sklepach. Nie wyrządzają krzywdy cywilom. Wieczorem część żołnierzy wyjeżdża w rejon elektrowni atomowej, która jest oddalona od Kamionki o jakieś 25 kilometrów. Później wracają, by odpocząć - opowiada Ludmiła. - To że na razie niczego złego nie robią ludziom, nie znaczy, że mieszkańcy się ich nie boją. Sam widok czołgów i żołnierzy z bronią już wywołuje w Ukraińcach przerażenie - dodaje.

Najgorsze były pierwsze dni wojny. Mama i siostra Ludmiły w strachu przed możliwym ostrzałem ukryły się w piwnicy. Przez jakiś czas w ogóle stamtąd nie wychodziły. Nadal się boją, ale przecież muszą coś jeść i pić. Dlatego od czasu do czasu wychodzą z domu na zakupy do pobliskiego sklepu.

- Dwa są zamknięte, dwa wciąż działają. Oczywiście brakuje wszystkiego: cukru, makaronu, ale też papieru toaletowego. Sprzedawcy wydają tylko jeden chleb na rodzinę. Dalej niż na zakupy moi bliscy nie wychodzą. Boją się o życie. Na każdym skrzyżowaniu stoją patrole rosyjskich żołnierzy, które pilnują miasta. Mama pozakrywała kocami okna w domu. I tak tam siedzi, niepewna jutra - opowiada Ludmiła.

Boi się nawet myśleć o tym, co będzie, gdy jej bliskim zabraknie jedzenia. - Moja mama jest zapobiegliwa i zawsze gromadziła zapasy żywności. Przetwory, mąkę, makaron. Ale na jak długo to jedzenie im wystarczy? - w głosie Ukrainki słychać bezsilność. Chciałaby pomóc mamie i siostrze. Ściągnąć je do Polski, by tu znalazły schronienie przed wojną, której miały nadzieję uniknąć. - Mama nie wierzy w to, co się stało. Myślała, że skoro mieszka w pobliżu elektrowni atomowej, to żadne walki nie będą się tutaj toczyć. To przecież grozi katastrofą - nie kryje Ludmiła.

W czasie wojny cierpią również zwierzęta. - Mamy psa. Gdy ostatnio rozmawiałam z mamą, mówiła, że kupiła mu jedzenie. Nie wiem, co by się z nim stało, gdyby moim bliskim udało się ewakuować - dodaje kobieta. - Bardzo bym chciała, żeby mama z siostrą do mnie przyjechały. Prezydent Zełeński mówił, że zostaną utworzone korytarze humanitarne. Ale czy faktycznie powstaną? Kamionkę od Krakowa dzieli aż 1500 kilometrów. To kawał drogi. Na razie strach stamtąd uciekać. W mieście krążą opowieści o starszym małżeństwie, które własnym samochodem próbowało wydostać się z okolic Kamionki. Zostali zabici, a samochód podpalono - powtarza Ludmiła.

Ostatni raz odwiedziła mamę i siostrę jesienią ubiegłego roku. Zjechała do Kamionki na tydzień. Chciała ponownie zobaczyć się z bliskimi w styczniu, ale niestety do wyjazdu nie doszło. - Boję się o rodzinę - ucina Ludmiła.

Katarzyna: Wyjedź, bo nie będę mogła ci pomóc

- Prosiłam babcię, żeby wyjechała do Lwowa, żeby była bliżej polskiej granicy, ale ona nie chciała. Nikt nie wierzył, że będzie wojna. Wreszcie babcia się zgodziła, ponieważ jest już wykończona spaniem na podłodze w łazience i strachem, jaki odczuwa podczas bombardowań - mówi Katarzyna, która do Polski przyjechała w 2014 roku. Pracuje w przedszkolu.

Jej babcia mieszka 80 kilometrów od Kijowa w miejscowości Biała Cerkiew. To największe miasto w obwodzie kijowskim. W sobotę Rosjanie ostrzelali tamtejsze osiedle. Strażacy i żołnierze przeczesywali gruzy kilkudziesięciu budynków. To cud, że tylko jedna osoba została ranna.

W Białej Cerkwi znajduje się szpital wojskowy i lotnisko. Jak mówi Katarzyna, w ciągu ostatniego tygodnia na miasto spadło pięć rakiet.

- Od kilku dni moja 76-letnia babcia musi spać na podłodze w łazience, bo to najbezpieczniejsze miejsce w całym budynku. Jest już bardzo zmęczona, boi się tego, co może się wydarzyć. Dlatego za wszelką cenę chcę ją sprowadzić do Polski - opowiada Katarzyna.

Kobieta znalazła na portalu społecznościowym ogłoszenie z Białej Cerkwi. Wolontariusz z organizacji „Dobro” poszukiwał kogoś z Polski, kto mógłby załatwić żywność. W zamian mężczyzna oferował przywiezienie mieszkańców Białej Cerkwi do polskiej granicy.

- Nawiązałam z nim kontakt. Kupiłam puszki z jedzeniem, kaszę, makaron. Zawiozę to na granicę i przekażę wolontariuszowi, który ma przywieźć moją babcię i jeszcze jedną panią. Bardzo się boję, bo nie znam tego człowieka. Nie wiem, czy uda mu się wydostać z okupowanych terenów, czy nie zostawi pasażerów gdzieś przy drodze, czy dotrą bezpiecznie do granicy.

Kiedy w sobotę rozmawiamy z Katarzyną, jej babcia właśnie stoi w kolejce w urzędzie, aby otrzymać pozwolenie na wyjazd z Białej Cerkwi.

- Pracowałam w Kijowie jako tłumaczka angielsko-japońska. Mam znajomości w ambasadzie japońskiej. Kiedy dowiedziałam się, że ambasador Japonii wyjechał z Ukrainy, domyśliłam się, że będzie wojna. Później usłyszałam, że odwołują wszystkie samoloty. Od dawna prosiłam babcię, aby wyjechała. Nie chciała. Wreszcie uprosiłyśmy ją razem z mamą.

Babcia Katarzyny ma problemy z sercem i ciśnieniem. Tymczasem w Białej Cerkwi nie ma gdzie kupić lekarstw. Ostatnio czekała w kolejce w aptece pięć godzin i dostała tylko jedno opakowanie, które wystarczy na dwa tygodnie.

- Mówiłyśmy babci: Pomyśl, co będzie, jak skończą ci się leki i jedzenie. Jeżeli coś ci się stanie, nie będę w stanie pomóc. Nie mogę też poprosić o pomoc znajomych, bo każdy boi się wyjść z mieszkania - mówi.

Po chwili cicho dodaje: Jutro jadę na granicę. Mam nadzieję, że uda mi się spotkać z babcią.

Następnego dnia dzwoni do nas z krótką informacją: Babcia jest bezpieczna. Udało się ją przywieźć do Polski, odpoczywa.

Wczoraj sąsiad coś robił wiertarką. Babcia się wystraszyła, że rosyjscy żołnierze dotarli już do Krakowa i strzelają gdzieś w pobliżu. - Trauma i strach zostaną z nią do końca życia - mówi Katarzyna.

Vladislava: Nic nie zrobiliśmy

- Kiedy 24 lutego usłyszałam huk spadających bomb, postanowiłam natychmiast wyjechać z Kijowa. Do Polski jechałam trzy dni. Tysiące ludzi uciekały z miasta. Niektórzy na piechotę. Z wózkami. Z dziećmi. To było straszne.

Vladislava ma 24 lata. W dniu, w którym wybuchła wojna, zabrała najpotrzebniejsze rzeczy i uciekła do Polski. W Kijowie został jej chłopak i cała rodzina.

Trafiła do Krakowa, tutaj poznała swoją rodaczkę, która jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Ma jeszcze dwoje dzieci i babcię pod opieką. Vladislava pomogła im znaleźć mieszkanie i skontaktować się z lekarzem. W tym czasie jej chłopak pomaga przewozić z granicy rozmaite dary, żywność i ubrania, które przekazują Polacy.

- Cały czas docierają do mnie straszne wiadomości: wyją syreny, są alarmy bombowe, spadają rakiety. Od kilku dni nie mogę spać, boli mnie brzuch ze stresu - mówi Vladislava.

Udało jej się zamieszkać w darmowym hotelu dla uchodźców. Stara się pomagać i pozyskać różne potrzebne rzeczy dla dziecka, które wkrótce przyjdzie na świat. Wspiera ciężarną koleżankę, ponieważ jej mąż został na Ukrainie, by walczyć.

Nie wie, czy kiedyś go zobaczy, czy jej troje dzieci będzie miało ojca. Obie z niepokojem i strachem śledzą doniesienia zza wschodniej granicy.

- Miałam tak wiele planów... Całe życie przed sobą - mówi Vladislava. - Chciałam wyjść za mąż i założyć rodzinę. W jednym momencie wszystko się zmieniło. Teraz muszę zacząć od nowa. Ogromnie mi szkoda ludzi, którzy zostali w Kijowie. Muszą się ukrywać w metrze i piwnicach. Jak tylko mogę, dzwonię do rodziny, ale nie zawsze jest zasięg. Mam wielu przyjaciół w Rosji. Mówią mi, że nie rozumieją, co się dzieje na Ukrainie. Dlaczego walczymy. Wierzą Putinowi, wierzą, że chce nas wyzwolić. Ja tego nie rozumiem. To wszystko jest tak bardzo niesprawiedliwe. Przecież nic nie zrobiliśmy Rosjanom.

Wiktoria: Niczego tam nie zmienię

67-letnia ciocia Wiktorii stała już przy okienku w aptece, żeby kupić lekarstwa, kiedy rosyjscy żołnierze ostrzelali pobliską wieżę telewizyjną. Huk był potworny. - Wybiegła stamtąd przerażona i uciekła do domu. Bez leków. A w kolejce stała od 10.30 do 17. Do dzisiaj nie może dojść do siebie. Czasami boi się wyjść do sklepu na zakupy - opowiada pochodząca z Ukrainy Wiktoria, która od ponad 20 lat mieszka w Polsce. Obecnie pracuje w obiekcie noclegowym pod Krakowem.

Z ciocią, kuzynką oraz jej dwójką dzieci (7 i 8 lat) ostatni raz widziała się jeszcze przed pandemią. Bliscy Wiktorii mieszkają na parterze czteropiętrowego bloku w Kijowie. Jeszcze do niedawna mieszkała tam z nimi również 92-letnia babcia Wiktorii, ale niestety zmarła parę dni po ataku Rosji na Ukrainę. Od kiedy w styczniu złamała nogę, nie wstawała z łóżka. - Rozmawiałam z nią dwa tygodnie przed śmiercią. Mówiłam, że gdy sytuacja z covidem się uspokoi, na pewno ją odwiedzę. Niestety nie zdążyłam... - opowiada Wiktoria.

Nawet nie wie, czy babci uda się zorganizować pogrzeb. Był problem z odebraniem ciała, po które przez trzy dni nie miał kto przyjechać.

Wiktoria rozmawia z bliskimi codziennie przez komunikatory internetowe. Ciocia i kuzynka mają jeszcze dostęp do internetu. W niektórych miastach Ukrainy, np. w Chersoniu nad Dnieprem, mieszkańcy mieli go utracić.

W Kijowie, przynajmniej w tej części, w której mieszkają bliscy Wiktorii, panuje względny spokój. O wojnie mieszkańcom przypominają słyszane czasami w oddali, a niejednokrotnie jakby tuż za ścianą wybuchy bomb. Kiedy tylko zawyją syreny alarmowe, cała rodzina chowa się do piwniczki, którą w przedpokoju mieszkania zrobił świętej pamięci dziadek Wiktorii. - Dzięki niemu mają się gdzie ukryć - opowiada Ukrainka.

Jej ciocia jest woźną w szkole, której budynek służy teraz jako schron dla mieszkańców Kijowa. - Chodzi tam na 24-godzinne dyżury. Sprawdza, czy w pobliżu nie kręci się ktoś podejrzany. Otwiera i zamyka drzwi za wychodzącymi zaczerpnąć świeżego powietrza, bądź idącymi zapalić papierosa - relacjonuje Wiktoria.

Kobieta próbuje wydostać bliskich z piekła wojny, które Ukraińcom zgotował Władimir Putin. - Ciocia raz chce wyjeżdżać, a raz nie. Czasami pyta: Co my tam w Polsce będziemy robić, jak będziemy żyć? Nie mamy tam mieszkania, pracy, nie znamy języka. Zapewniam ją, że we wszystkim pomogę. Przekonuję, że u nas będą bezpieczni. Mam nadzieję, że ostatecznie ciocia zdecyduje się na wyjazd z Ukrainy. Chyba że wojna wkrótce się skończy i ewakuacja nie będzie już konieczna - mówi Wiktoria, ale bez większej nadziei w głosie. Jakby sama nie wierzyła w to, że wojska rosyjskie wycofają się z Ukrainy.

- Ostatnio wstałam rano i od razu sprawdziłam wiadomości w telefonie. Przeczytałam, że Rosjanie zgodzili się na zawieszenie broni. Aż krzyknęłam: Jak to możliwe?! Wstąpiła we mnie radość. Ale trwała krótko. Okazało się, że zawieszenie broni było tylko chwilowe. Miało związek z utworzeniem korytarza humanitarnego w Mariupolu, którym ewakuowani byli cywile - mówi.

Wiktoria mieszka w Polsce od 20 lat, założyła tu rodzinę, ma przyjaciół, polskie obywatelstwo. - Z Ukrainy wyjechałam jako 15-latka, dziś mam 41 lat. Mimo to tęsknię za ojczyzną. Tam spędziłam najpiękniejsze, najbardziej beztroskie chwile mojego życia. Dziś nachodzą mnie różne dziwne myśli. Czasami wydaje mi się, że gdybym nie miała tutaj dzieci, ruszyłabym na Ukrainę. Jednak sama nie wiem, po co. Przecież nie chwycę za broń i nie zacznę strzelać do rosyjskich żołnierzy.

Jurik: zdechniemy z głodu albo nas zabiją

- Jurik, trzymacie się, co się teraz u was dzieje? - pyta przyjaciela Paweł.

- Albo zdechniemy tutaj z głodu, albo przyjdą Rosjanie i nas zabiją - odpowiada Jurik.

Bucza leży na obrzeżach Kijowa. Kilka dni temu media informowały, że nad miastem znów zaczęła powiewać niebiesko-żółta flaga. Ukraińskie dowództwo przekazało, że żołnierzom udało się odbić Buczę z rąk rosyjskiego agresora. Ale w mieście nadal jest bardzo niebezpiecznie. Ludzie boją się wyjść z piwnic. Wśród nich jest Jurik z żoną, 10-letnią córką i teściową oraz siostra Jurika z dzieckiem.

- Wszystkie drogi dojazdowe z miasta do Kijowa zostały zbombardowane. Nieustannie trwa wymiana ognia między rosyjskimi a ukraińskimi wojskami. Jurik, mój przyjaciel, to twardy facet, ale i on jest przerażony. Boi się - relacjonuje mi Paweł.

Poznaliśmy się w Łapanowie podczas tragicznej powodzi w 2020 roku. Wielka fala przyszła znienacka, przedarła się przez okna i drzwi jego domu, zalewając cały parter. Zniszczyła wszystko, co napotkała na drodze. Paweł i jego żona Kinga załamywali wówczas ręce. Dziś dom jest odremontowany, a oni znów stanęli na nogi. Niegdyś potrzebowali pomocy, dziś w potrzebie są ich przyjaciele z Ukrainy.

- Z Jurikiem poznaliśmy się w zakładzie stolarskim w Żegocinie, sześć lat temu. Polubiliśmy się. Jurik mieszka i pracuje w Polsce. Gdy trochę zarobi, zjeżdża do żony, która na Ukrainie pracuje jako sprzedawczyni. Kiedy zaczęła się wojna, zadzwoniła do mnie z płaczem i poprosiła, bym ich ratował - mówi Paweł.

W pierwszych dniach agresji Rosji na Ukrainę kontaktował się z Jurikiem przez komunikatory społeczne. Teraz rozmowy są utrudnione, Rosjanie zakłócają łącza internetowe. Zostaje kontakt telefoniczny. Żeby zadzwonić do przyjaciela, Jurik musi zaryzykować i wyjść na chwilę z piwnicy na klatkę schodową, aby złapać zasięg.

Gdy strzały, od których aż dudni w głowie, na chwilę milkną, Jurik z duszą na ramieniu opuszcza blok i idzie na zakupy. W piwnicach nie ma żadnych zapasów żywności ani wody. Z całego bloku zeszło do nich kilkadziesiąt osób. Wszyscy zmagają się z brakiem jedzenia. Sklepy zostały ograbione przez rosyjskie wojska.

- Dwa jeszcze jako tako działają. Ich właściciele stwierdzili, że dopóki sklepy nie zostaną zbombardowane, będą zaopatrywać w żywność okolicznych mieszkańców. Ale najbliższy market został rozkradziony. Pewnego dnia, kiedy Jurik chciał tam zrobić zakupy, okazało się, że żołnierze wysadzili ścianę i skradli całą żywność. Zostały same pieluchy... - dodaje Paweł.

Jurik i jego rodzina wkrótce mogą nie mieć za co żyć, tym bardziej że ceny jedzenia bardzo wzrosły. - Kiedyś, żeby przeżyć, na miesiąc wystarczyło 800 zł. W tym momencie nawet 2 tysiące złotych mogą okazać się zbyt małą kwotą. Mam ogromną prośbę o to, żebyśmy spróbowali zebrać pieniądze i przekazać je Jurikowi i jego rodzinie. Jeśli im nie pomożemy, mogą umrzeć z głodu - nie kryje zrozpaczony Paweł. Zbiórka pieniędzy trwa w internecie na portalu zrzutka.pl.

Jurik za wszelką cenę chce wywieźć z ogarniętego wojną kraju najbliższych. Zapowiedział, że gdy już będą bezpieczni, wróci na Ukrainę i będzie walczył z rosyjskim agresorem.

Kiedy kilka dni temu rozmawialiśmy z Pawłem i Kingą, byli przerażeni, bo urwał się kontakt z Jurikiem. Próbowaliśmy ich podnosić na duchu. Przekonywaliśmy, że na pewno wszystko skończy się dobrze. Sami również próbowaliśmy kontaktować się z Jurikiem, ale nie odebrał telefonu…

Gdy kończymy pisać ten reportaż, dzwoni upragniony telefon. To Jurik.

Sytuacja w Buczy jest dramatyczna. W mieście na obrzeżach Kijowa niemal ciągle trwa ostrzał ze strony rosyjskich wojsk. Gdy tylko nastaje chwila ciszy, mężczyzna wychodzi z piwnicy, łapie zasięg i udaje nam się przez moment porozmawiać.

- Nie wiemy, co robić. Nie mamy jak się stąd wydostać. Nie ma korytarza humanitarnego. Siedzimy w zimnej piwnicy. Moja 10-letnia córka od dziesięciu dni się nie myła. Mamy jeszcze jedzenie. Dziękujemy za każde dobre słowo i pomoc. Dziękujemy Polakom, że nas wspierają. Sława Ukrainie, sława Polsce! - wykrzykuje.

Gdy kończymy pisanie reportażu, właśnie rozpoczęła się ewakuacja cywilów z Buczy.

W kolejce do ewakuacji ustawił się też Jurik z rodziną. Wiele wskazywało na to, że w końcu, po kilku dniach ukrywania się w piwnicy, Jurikowi i jego bliskim uda się wydostać z tego miasta. Niestety: ewakuacja została przerwana. Mieszkańcy Buczy musieli wrócić do piwnicy. Nie wiadomo, kiedy znów z niej wyjdą...

Jolanta Tęcza-Ćwierz, Bartosz Dybała

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.