Małgorzata Niezabitowska: Proces podgryzania prawdy o "Solidarności" przyniósł destrukcję [ROZMOWA]
Nie zrobiono nic, by dać Polakom poczucie tożsamości narodowej. Wydawało się, że wystarczą autostrady i ciepła woda w kranie. I dzisiaj płacimy za to cenę - mówi Małgorzata Niezabitowska, dziennikarka, której dzienniki ze stanu wojennego właśnie ukazały się na rynku.
„Solidarność” - mit, czy zjawisko, które można odbudować i dać mu nowe życie?
„Solidarność” była - obiektywnie - wspaniałym, wielkim ruchem wolnościowym. Jest też fundamentem naszej wolności, a jej historia mitem założycielskim demokratycznej Polski. Niestety, jest kilka przyczyn, dla których staliśmy się świadkami niszczenia tego mitu.
To znaczy?
Było błędem, że „Solidarność” w tej formie, którą znaliśmy z 1980 roku, nie zakończyła działania w roku 1989, góra w 1990.
Dlaczego? Silne związki zawodowe przecież są potrzebne.
No, właśnie - ta pierwsza „S” to był wolnościowy ruch, a nie związek zawodowy, który walczy tylko i wyłącznie o prawa pracownicze, często zresztą bardzo partykularnie. Dlatego „S” po spełnieniu swego zadania powinna się rozwiązać. To jednak nie nastąpiło i w ostatnim ćwierćwieczu „S” przekształcała się w coraz bardziej roszczeniowy, coraz bardziej zaangażowany w politykę, związek. I sama zaprzepaściła swoje wartości. Dlatego dzisiaj mamy problem z mitem. A po drugie - już w roku 1990 ludzie „Solidarności”, na czele z Lechem Wałęsą, który ponosi tutaj największą winę, zaczęli się dzielić.
Ma Pani na myśli tzw. wojnę na górze.
To był potężny cios. Przeżyłam go osobiście, byłam przecież po jednej stronie tej wojny jako rzecznik naszego rządu. Po drugiej stronie znajdował się Lech Wałęsa i było mi ogromnie przykro, że musiałam wchodzić z nim w starcie. A musiałam, bo kiedy rząd był atakowany, to moim zadaniem było go bronić. Potem w kampanii prezydenckiej nastąpił dalszy, głębszy podział między Lechem Wałęsą a jego przez długie lata najbliższym doradcą Tadeuszem Mazowieckiem. Przegrana pana Tadeusza była klęską i niesprawiedliwością, ale - jak skądinąd wiemy - historia nie bywa sprawiedliwa.
Premier pierwszego rządu po upadku PRL przegrał ze Stanisławem Tymińskim, człowiekiem znikąd.
Na fali antysemityzmu, szkalowania, agresji... Taki był początek tych podziałów, które w kolejnych latach raz były silniejsze, raz słabsze, ale cały czas dzieliły główne postaci „S”. Ba, nawet część przywódców w ramach doraźnej walki politycznej zaczęła dyskredytować swoich przeciwników z Lechem Wałęsą na czele. Znamy to wszyscy z autopsji, z telewizji, prasy. Konsekwentnie od 1989 roku unicestwiano ten pierwotny obraz „S”. Teraz to dziedzictwo jest spolaryzowane do tego stopnia, że ktoś kto nie przeżył tamtych czasów, a takich ludzi jest coraz więcej, kompletnie się gubi. A trzecim powodem tej destrukcji jest brak edukacji - kolejne pokolenia nie otrzymują wiedzy o „Solidarności”.
Historia została zaangażowana w politykę.
Ale w szkołach wystarczy przedstawiać fakty. Czym były strajki sierpniowe i legalna, a od stanu wojennego podziemna „Solidarność”, jaką odegrała rolę w naszej pokojowej rewolucji. Jeśli uważamy - i słusznie - że od „S” zaczął się upadek komunizmu w naszej części świata i jesteśmy z tego dumni, to sami musimy o niej uczyć i ją pokazywać. A my tego nie robimy. Gdy się o tym w 2010 roku dowiedziałam, przeżyłam szok.
Jak się Pani o tym dowiedziała?
Podczas festiwalu All About Freedom, kiedy w Stoczni Gdańskiej wystawiano fragmenty mojej sztuki o powstaniu „S” napisanej w 1980 roku. Po przedstawieniu, którego widownię stanowiła młodzież, odbył się panel. Na wstępie wrocławianin, raper L.U.C., oświadczył, że on o „Solidarności” nie miał ani jednej lekcji, za to trzy o rozdrobnieniu feudalnym. Kiedy wyraziłam swoje zdumienie, wszyscy pozostali uczestnicy panelu, też młodzi, potwierdzili, że u nich w szkołach było tak samo. Wtedy, kompletnie skonfundowana, zwróciłam się do sali.
Z pytaniem, czy jest nauczyciel?
Z pytaniem, kto miał lekcje o „S”. Było ponad czterysta młodych osób, a podniosło się siedem rąk. Zaczęłam drążyć temat i okazało się, że Europejskie Centrum Solidarności przeprowadziło ogólnopolskie badania. Wynikało z nich, że prawie 80 procent tych, którzy nie mogą znać „S” z własnego doświadczenia, nie wie o niej nic lub prawie nic, a chciałoby. Nagłaśniałam to później w wielu miejscach, dotarłam również do ministerstwa edukacji, lecz na próżno. Wracając więc do pani pierwszego pytania, nie tylko nie ma historii „S”, która docierałaby do świadomości publicznej. Nie ma też mitu, ponieważ jest rozszarpywany po kawałku, a tymczasem powinno się go pielęgnować i chronić.
A czym dla Pani była „Solidarność”?
Dla mnie osobiście?
Tak.
Największą sprawą mojego życia, poza rodziną rzecz jasna. Kiedy wybuchły strajki, a potem powstała „Solidarność”, w ciągu kilku tygodni staliśmy się wspólnotą. Amerykanie mówią „We, the People”. Po polsku „My, Naród” brzmi górnolotnie, lecz tak się wówczas czuliśmy. W sierpniu 1980 roku pojawiła się niezwykła energia, która błyskawicznie objęła miliony ludzi. Jeśli do robotniczej „S”, liczącej prawie dziesięć milionów, dodamy „S” Rolników Indywidualnych, Niezależne Zrzeszenie Studentów, stowarzyszenia twórcze, które też zaczęły przechodzić ewolucję solidarnościową, to większa część społeczeństwa była razem i w tym pierwszym, długim okresie, naprawdę razem. Były wielkie nadzieje, entuzjazm, emocje. Od samego początku uczestniczyłam w wielu wydarzeniach, pisałam sztukę o „S”, gdy powstał „Tygodnik Solidarność” zaczęłam tam pracować jako reporterka, byłam więc w samym centrum wydarzeń. „TS” to było jedyne, ogólnokrajowe pismo Związku, organ - piękne słowo - Komisji Krajowej. W „TS” chciałam zresztą pisać tylko o „S”.
Dlaczego tylko o „S”?
Bo była to właśnie sprawa, z którą się utożsamiałam, a zarazem fenomen na skalę świata. I tyle się działo! Jednym z moich najmocniejszych przeżyć były organizowane przez „S” obchody 3 maja w Bydgoszczy, dozwolone wtedy, w 1981 roku, po raz pierwszy od lat czterdziestych. Wybrałam to miasto, gdyż kilka tygodni wcześniej pobito szefa tamtejszego regionu, Jana Rulewskiego, co spowodowało kryzys w całym kraju. Pojechałam i nie pomyliłam się. Na rynku odprawiona została msza, na którą przybyło co najmniej ćwierć miliona ludzi. Na zdjęciu mego męża, który fotografował z dachu, widać zapełniony szczelnie plac i wszystkie ulice aż po horyzont. Ten widok nadal robi wrażenie. Biskup Michalik wygłosił porywającą homilię, właściwie przemówienie o wolności, odważne i patriotyczne. I do dzisiaj odczuwam wzruszenie, gdy przypominam sobie, jak śpiewaliśmy w tym kilkusettysięcznym chórze „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”, podnosząc do góry dwa palce na znak przysięgi. Ja nie idealizuję. Te 15 miesięcy „S” to był też czas ogromnych napięć i trudów, wybuchały dzikie strajki, odbywały się marsze głodowe. W całej tej sytuacji rozciągniętej w czasie było coś z greckiej tragedii, nieuchronne dążenie do kulminacji. Z jednej strony „S” się radykalizowała, bo nie realizowano jej żądań. Z drugiej partia i reżimowe władze parły do konfrontacji. Jednocześnie władza prowokowała społeczeństwo choćby polityką pustych półek w sklepach. A jeszcze była Moskwa i groźba interwencji imperium. Wszystko razem stwarzało sytuację bardzo dramatyczną i te miesiące wspominam jako pełne uniesień i satysfakcji z pracy - czego w PRL prawie nie było, bo dominowało poczucie bezsensu, lecz zarazem nieustannego zagrożenia wyrażanego pytaniem „wejdą, nie wejdą?”.
13 grudnia silniejsze było uczucie strachu, czy ulga, że się dokonało i przynajmniej sytuacja jest jasna?
W moim środowisku ulgi nie było żadnej. Stan wojenny to był dla nas gniew, ból, straszliwe rozczarowanie, poczucie bezsilności, w moim wypadku natychmiast odwrócone tym, że piszę i fotografuję, lecz dla wielu ludzi to poczucie bezsilności było zabójcze. Kiedy ktoś widzi, że dzieje się bezprawie, otacza nas bezczelne kłamstwo i próbuje się całkowicie zniewolić kraj, trudno nie wpadać we frustrację. Depresja przyszła później, bo pierwszy moment był wstrząsem, działała adrenalina, ale z czasem, po kilku miesiącach, po roku, kiedy oczywistością stała się tak zwana normalizacja, tej adrenaliny już nie było. Był marazm, smutek.
Kilka lat temu dostałam od generałowej Kiszczakowej jej wspomnienia. Z niekłamaną satysfakcją pisze w nich o tym, że na początku lat 90. Zbigniew Bujak przeprosił za „Solidarność”. Jest za co przepraszać?
Trzeba by o tym z Bujakiem rozmawiać. Ja mam w tej sprawie inne zdanie. „Solidarność” popełniała błędy i nie mogło być inaczej. W reżimie totalitarnym po raz pierwszy, w zawrotnym tempie, bez żadnego doświadczenia powstał masowy ruch i to pod butem i parasolem militarnym - w Polsce stacjonowało 150 tysięcy żołnierzy radzieckich. Wspominałam, że chciałam pisać głównie o „Solidarności”, przedstawiać, jacy naprawdę jesteśmy.
Kiedy przyszłam do „TS” jako pierwszy wymyśliłam sobie temat o demokracji w Związku. Koledzy mi wtedy z przekąsem zaczęli gratulować: „No, wybrałaś sobie sensacyjny temat”. I później zatytułowałam ten reportaż dokładnie tak: „Sensacyjny temat”.
W czym tkwiła ta sensacyjność?
Pojechałam do Krakowa, wybrałam średni w ówczesnych warunkach zakład przemysłowy z dwoma tysiącami robotników. Zaczęłam od wizyty w Zarządzie Regionu Małopolska, gdzie usłyszałam, że u nich panuje pełna demokracja. Potem zeszłam na poziom komisji zakładowej tej fabryki i dalej komisji wydziałowych, aż na sam dół. Związkowcy przyjęli mnie entuzjastycznie. Przyjechała młoda, fajna dziewczyna, sympatyczna, nasza, to my jej tu wszystko opowiemy. Rozmawiali szczerze, a z tych rozmów wynikło, że z demokracją jest słabo. I ja to napisałam.
I?
Zrobiła się afera. Pan Tadeusz wezwał mnie na dywanik. Pierwszy raz byłam u niego w gabinecie na poważnej rozmowie. Wrócił akurat z Gdańska, gdzie na Komisji Krajowej oburzano się na mój tekst. Główny zarzut brzmiał, że jak to, w naszym „Tygodniku” krytykuje się Związek?! Redakcja otrzymywała też w podobnym tonie teleksy od różnych zakładów, zwłaszcza z Krakowa, choć nie tylko. No i komisja opisanego zakładu protestowała najgłośniej, podkreślając, że reportaż nie oddaje prawdy. Ale on oddawał, o czym zapewniłam szefa. Uwierzył mi, zresztą miałam to wszystko nagrane, a potem mieliśmy poważną dyskusję. Pan Tadeusz wyznawał teorię oblężonej twierdzy czyli, że jak nas atakują z zewnątrz, to my sami zwieramy szyki. Ja natomiast uważałam, że propagandowe, kłamliwe ataki z zewnątrz trzeba bezwzględnie odpierać, natomiast naszą, dziennikarzy „Solidarności”, bardzo istotną rolą jest opisywać błędy Związku, abyśmy się na nich uczyli i mogli naprawić, co należy. Po tym materiale pojechałam na kolejny, do Płocka. I znowu wybuchła afera.
O co?
Tam z kolei, zamiast skupić się na pracy, działacze oskarżali się nawzajem o agenturę. Ale jak mówią, do trzech razy sztuka. Po trzecim reportażu Mazowiecki oświadczył mi, że mam wstrzymać się z pisaniem o Związku. Ja się najpierw obraziłam, wyjechałam na parę tygodni za granicę, ale wróciłam i do „Tygodnika” i do pisania, tyle, że wybierałam nieco inne tematy. Wtedy powstał między innymi mój, uważam, najważniejszy reportaż „Sztandar i drzwi”, pierwszy materiał jaki w ogóle ukazał się o masakrze robotników na Wybrzeżu w 1970 roku.
A pointa naszych ówczesnych sporów nastąpiła, gdy w 1985 roku przyszłam do pana Tadeusza z prośbą o napisanie mi listów polecających na Harvard i Stanford. Poprosił, żebym się zgłosiła za dwa dni i wtedy, wręczając mi bardzo pozytywną rekomendację, powiedział: „Chcę panią przeprosić - w 1981 roku w sprawie pisania o „Solidarności”, to pani miała rację, a ja się myliłem”.
Niewiele osób się przyznaje do błędów.
Niewiele. Gdyby Związek mógł dłużej działać, to zapewne nauczylibyśmy się, jak tych błędów nie popełniać. Lecz nie dane nam było normalnie się rozwijać. I już kończąc ten wątek, ja za tę pierwszą „Solidarność”, mimo jej błędów, bym nie przepraszała.
Nie miała Pani cienia wątpliwości, kiedy dostała od Tadeusza Mazowieckiego propozycję życia?
Rzecznik rządu w tamtych czasach to była inna funkcja niż teraz, bo politycy, w co trudno obecnie uwierzyć, nie chcieli kontaktować się z mediami. Dlatego wszyscy interesowali się, kto będzie rzecznikiem solidarnościowego rządu, zwłaszcza że poprzedni, reprezentujący przez długie lata komunistyczny reżim, był powszechnie znienawidzony. Stąd pytanie do pana Tadeusza, kiedy został desygnowany na premiera. Odpowiedział wtedy w Sejmie: „Nie powiem wam nazwiska, ale rzecznikiem będzie kobieta”. Akurat słuchaliśmy wiadomości i mój mąż stwierdził: „To będziesz ty”. Rzuciłam tylko: „Wypluj te słowa”, ale się zaniepokoiłam.
Potem jednak nic się w tej sprawie nie działo, aż 12 września powstał rząd. I następnego dnia wieczorem zadzwonił telefon.
Ania Cisło, która jako jedyna sekretarka przeszła z „Tygodnika” do URM, powiedziała krótko: „Szef cię wzywa, natychmiast”. Tomek ze mną pojechał, został w sekretariacie i liczył czas. Rozmowa trwała 28 minut, lecz sama decyzja zajęła zaledwie jedną, pierwszą. Weszłam do gabinetu. Pan Tadeusz uściskał mnie i zanim zdążyliśmy usiąść, powiedział: „Pani Małgosiu, chciałem prosić, żeby została pani rzecznikiem mojego rządu”, na co odpowiedziałam bardzo inteligentnie: „Ale dlaczego ja, panie Tadeuszu?”. A on spojrzał na mnie i rzekł: „A dlaczego ja, pani Małgosiu?”. Więc się zgodziłam, a premier podziękował mi, że nie odmówiłam.
A odmawiano?
Tak, wielu musiał premier namawiać, przekonywać. Nie tak jak teraz, że na byle stanowisko wszyscy się pchają. Wtedy czas był trudny, nie wiadomo było, jak się wszystko potoczy, więc nie każdy chciał ryzykować.
Nigdy nie żałowała Pani tej decyzji?
Nigdy.
No to może płakała Pani czasem?
Miewam łzy w oczach ze wzruszenia, ale zupełnie nie jestem płaksą. Zdarzyło mi się natomiast wypić kieliszek koniaku, co w przypadku osoby niepijącej dużo znaczy. Tamta praca wymagała ode mnie przejścia na drugą stronę nie tylko dlatego, że przestałam być dziennikarzem.
Jestem osobą otwartą, spontaniczną, bezpośrednią, która mówi, co myśli, a jako rzecznik musiałam być opanowana, dyskretna, uważać na każde publicznie wypowiadane słowo. Musiałam wziąć sama siebie w prawdziwe imadło.
Kiedy Pani wypiła ten kieliszek koniaku?
Pracowaliśmy w ogromnym tempie, często w stresie, zawsze w poczuciu ciążącej na nas odpowiedzialności. Tak co dzień do późnej nocy, świątek, piątek i weekendy. Wieczorem, jeśli nie było rady ministrów ani innych obowiązków, szło się do premiera już na pewnym rozluźnieniu, omówić najróżniejsze sprawy. I niekiedy pan Tadeusz wyciągał gruziński koniak, bo innego nie było. Wypijaliśmy po kieloneczku, prowadziliśmy rozgowory i przed północą ja jechałam do domu, a Ambroziak, Kuczyński, czasami Hall siedzieli nieraz prawie do rana.
Najtrudniejszy moment dla Pani przyszedł?
Kiedy pan Tadeusz przegrał wybory prezydenckie. Stałam koło niego. Sztab wyborczy był w stosunkowo niewielkim pokoju z telewizorem w rogu. Pełno ludzi. Patrzymy na ekran, na którym pokazują słupki. Pierwszy słupek - Wałęsa - to było oczywiste. Jest drugi - jeszcze nie pokazano kto, więc myślimy, że to Mazowiecki. A tam Tymiński… Dopiero trzeci był pan Tadeusz. To było straszne. Pan Tadeusz - pierwszy raz w życiu go takim zobaczyłam - zaczął się histerycznie śmiać. Zapadła cisza. Ktoś nagle krzyknął: „Boże!”. Objęłam pana Tadeusza. Za chwilę podeszli inni, synowie, przyjaciele, otoczyli go, pocieszali. Groza kompletna. Rozumiem przegrać z Wałęsą. Lecz przegrać z kimś kompletnie nieznanym, podstawionym człowiekiem znikąd…
Co wtedy Pani myślała?
Już wcześniej powiedziałam panu Tadeuszowi, że jeśli zostanie prezydentem, to rezygnuję, bo polityka mi nie odpowiada. W czasie kampanii byłam cały czas rzecznikiem rządu i tylko rządu. Ale obserwowałam tę straszliwą ilość kłamstw, plugastw, niesprawiedliwości, nawet antysemityzmu, która spływała na człowieka tak szlachetnego, tak oddanego Polsce, tak czystych intencji. Ta kampania ostatecznie utwierdziła mnie w przekonaniu, że z polityką czas mi się rozstać.
Nie ma Pani wrażenia, że to co się teraz dzieje to jest koniec Polski pookrągłostołowej?
Ten koniec trwa już długo. Proces podgryzania, niszczenia prawdy o „Solidarności” przyniósł destrukcję. Nowa ekipa nie tylko chce przerobić historię, ale też - odnoszę takie wrażenie - wszystko zburzyć, zresztą w jakimś rewolucyjnym szale, uważając chyba, że cała III RP była złem. Nawet gdyby mieli dobre pomysły, to w tym tempie nie przeprowadzą ich prawidłowo. Wiele rzeczy było złych czy niewłaściwie robionych, w każdym razie ja pewnie wolałabym, żeby były robione lepiej, lecz czy to usprawiedliwia niszczenie? Przez te lata często mówiłam, że powinniśmy budować tożsamość narodową opartą o nowoczesny patriotyzm, otwarty, nikogo nie wykluczający, że trzeba kształtować młodych ludzi w poczuciu obowiązku wobec kraju, umiłowania ojczyzny. Niektórzy moi znajomi, uprawiający wciąż politykę, komentowali wtedy: „Co ty ciągle z tą tożsamością?”. Czasami dodawali nawet, że to prawicowe, nacjonalistyczne.
I teraz płaci się za to cenę.
Ostatnio, na Kongresie Kultury, Michał Boni przyznał, że ekipa Platformy Obywatelskiej uznała, że wystarczy dać ludziom autostrady i zaniedbała sprawę tożsamości narodowej, bo wydawało jej się, że Polakom na niej nie zależy. Zależy i doskonale o tym wiedzieli ci, którzy przejęli tę potrzebę i wypełniają ją na swoją modłę.