Magdalena Lamparska: Los Angeles to nie tylko miasto żon Hollywoodu
Jest pierwszą polską aktorką w kolejce po sławę w Hollywood za sprawą filmów „Azyl” i „Bez paniki, z odrobiną histerii”. Telewidzowie pokochali ją też jako „Nianię w wielkim mieście”. Oto Magdalena Lamparska.
Kiedy niedawno chciałem się umówić z Tobą na wywiad, usłyszałem od Twojej agentki, że jesteś właśnie w Los Angeles. Podobno bywasz tam już od dłuższego czasu. Co Cię ciągnie do Hollywood?
Przede wszystkim moi najbliżsi. Mieszka tam moja mama i siostra ze swoją rodziną. Mam więc w tym mieście trochę swój drugi dom. Tak los pokierował moim życiem, że dzielę je już od dłuższego czasu między Warszawę a Los Angeles. Poleciałam tam po raz pierwszy, kiedy miałam 18 lat.
Korzystasz z okazji i próbujesz wejść w tamtejsze środowisko filmowe?
Korzystam z tego przede wszystkim pod względem edukacyjnym. Chodzę tam do szkoły aktorskiej i na kurs scenopisarstwa. Traktuję więc Los Angeles nie jako miasto żon Hollywoodu, ale jako stolicę światowej kinematografii, będącą niezwykle inspirującym miejscem. Tam codziennie przyjeżdża tysiące artystów z całego świata, nadając mu totalnie energetyczny charakter. I ja z niego czerpię.
Jesteś po Akademii Teatralnej w Warszawie. Po co Ci jeszcze amerykańska szkoła filmowa?
Poczułam w pewnym momencie, że jeśli mam możliwość bycia w Los Angeles, to rezygnacja z edukacji, którą oferuje to miejsce, byłaby mało rozsądna. Nauka tam wymagała ode mnie oczywiście wyjścia ze sfery komfortu. Chciałam jednak doświadczyć czegoś nowego. Na pewno jest to trudne, bo występuję na scenie przed znakomitymi aktorami-nauczycielami, grając do tego w obcym języku. Amerykańskie kino, które jest najlepiej rozwinięte na świecie, proponuje najnowocześniejsze techniki aktorskie. Ich przyswajanie dobrze na mnie wpływa. Zawsze wracam do Polski z wieloma inspiracjami, które tam zdobywam. Uważam, że jesteśmy bowiem tym, co wiemy i czego doświadczymy. Dlatego od zawsze inwestuję w naukę.
Niedawno oglądaliśmy Cię w międzynarodowej produkcji „Azyl”. To był efekt Twojej obecności w Hollywood?
Starałam się o to już od dłuższego czasu. Wysyłałam zgłoszenia na wiele castingów. To nowa metoda, czyli self-taping. Sama w domu nagrywam sceny i wysyłam je reżyserom obsady. Oczywiście wcześniej dostaję scenariusz i materiały do nagrania. Coś takiego zostało mi zaproponowane w przypadku „Azylu”. Zadziałałam więc bardzo szybko, nagrywając kilka scen w ciągu jednej nocy. Oczywiście prawdopodobieństwo wygrania takiego ogólnoświatowego castingu jest małe. Tym bardziej byłam wdzięczna, że udało mi się - i mogłam pojechać do Pragi, aby dołączyć do międzynarodowej obsady tego filmu jako Polka.
Jak się odnalazłaś na planie tak wielkiej produkcji w hollywoodzkim stylu?
Budżet filmu był nieporównywalnie większy niż budżet polskich filmów, w których wcześniej grałam. Dlatego zarówno ekipa była większa, jak i wymagania były też większe. Poza tym graliśmy ze zwierzętami, bo akcja rozgrywała się w zoo, a to jest zawsze bardzo trudne. Film wymagał więc ogromnego zaangażowania ze strony aktorów. Nie chciałabym jednak tworzyć wrażenia, że na polskich planach jest gorzej. Wszystko ma swoje plusy i minusy. W Polsce mamy doskonałych filmowców - dlatego czułam się w pełni przygotowana do pracy na amerykańskim planie.
Oglądaliśmy też niedawno inny Twój amerykański film - „Bez paniki, z odrobiną histerii”. Pokazał on, że jesteś stworzona do komediowych ról.
(śmiech) Zawsze marzyłam, aby być aktorką dramatyczną. Ale już w szkole teatralnej profesor Jan Englert powiedział mi, że mam duże poczucie humoru i talent komediowy. Nie zamykam się jednak ani na komedie, ani na dramaty, bo obie te estetyki przenikają się ze sobą.
No właśnie: „Bez paniki, z odrobiną histerii” łączy humor z makabrą. Odpowiadało Ci to?
Zdjęcia do tego filmu odbywały się w Warszawie. Amerykańscy aktorzy i realizatorzy przylecieli więc do Polski. Reżyser postanowił opowiedzieć swoją historię w specyficzny sposób w stylu kina noir. Prym wiodła więc tutaj kamera - co stworzyło artystyczny klimat całości. Bardzo mi to przypadło do gustu.
Wydaje mi się, że w Ameryce reżyserzy postrzegają Cię inaczej niż nad Wisłą.
To prawda. Ale wszystko ma swój czas. W Polsce ugruntował się mój wizerunek „dziewczyny z sąsiedztwa”. Bardzo to lubię i doceniam, że widzowie mnie tak postrzegają. Ale w Stanach jest zupełnie inaczej. Tam jestem widziana jako kobieta tajemnicza, mroczna, wręcz demoniczna. Lubię ten dualizm. To się jednak zmieni, wierzę bowiem, że w Polsce też przyjdą do mnie takie role.
Już chyba teraz można Cię zobaczyć w nieco innej odsłonie - ale w teatrze.
Faktycznie. Gram właśnie w ważnym dla mnie spektaklu, bo związanym z Ameryką. To „Hollywood”, w reżyserii Michała Siegoczyńskiego, w stołecznym Teatrze WARSawy. Pracowaliśmy nad nim bardzo długo, bo aż trzy lata. To opowieść o młodej dziewczynie, która trafia do Fabryki Snów i tam musi zdecydować, co jest w stanie zrobić dla kariery. To historia ze świata filmu, ale tak naprawdę dotyczy każdego z nas.
Zastanawiałaś się, co Ty byś była gotowa zrobić dla sukcesu?
To się zmienia z wiekiem. Kiedy jest się początkującym aktorem, bardzo pragnie się pracować i grać. Potem nabiera się pewnego dystansu do sukcesów, pokory dla zawodu i wyrozumiałości wobec tego świata. Mam bardzo mądrą agentkę - Iwonę Ziółkowską - i ona zawsze mi powtarza, że „życie jest ważniejsze od aktorstwa”. Trzeba o tym pamiętać, aby za bardzo nie „odlecieć”. A my aktorzy mamy tendencję do życia w świecie wyobraźni. Codziennie jesteśmy kimś innym: rano na planie filmowym, a potem wieczorem w teatrze gramy zupełnie inne postacie. To powoduje swego rodzaju schizofrenię. Co więc zrobić, aby nie zwariować? Trzeba nabrać doświadczenia i zachować dystans, aby się umieć od tego odciąć. Dlatego dojrzewanie w tym zawodzie jest fajne. Widzi się swoje dawne błędy, przychodzi mądrość i rozsądek. Stąd dzisiaj wiem, że nie byłabym w stanie poświęcić wszystkiego dla aktorstwa. To pasja, ale też tylko zawód. Trzeba więc mieć własną strefę bezpieczeństwa, w której można odpocząć.
Szerszej publiczności dałaś się poznać w tym roku, grając główną rolę w „Niani w wielkim mieście”. Odczułaś, że to właśnie telewizja jest tym medium, dzięki któremu aktor staje się od razu popularny?
Z pewnością. Serial dociera do milionów widzów regularnie raz w tygodniu. Nikt nie musi więc kupować biletu i przychodzić mnie obejrzeć w kinie lub w teatrze, tylko to ja przychodzę do każdego w jego własnym domu. „Niania” była niezwykle trudnym projektem, bo bohaterami serialu były w sumie dzieci. A praca z nimi jest niezwykle wymagająca. Miło było mi jednak wrócić wreszcie na mały ekran. Była to niezwykle inspirująca praca z reżyserką Anną Jadowską, ale też duża odpowiedzialność - ponieważ główna rola oznacza, że na planie jest się codziennie i to na naszych barkach spoczywa cały ciężar produkcji.
Serial jest lżejszą formą artystyczną niż film kinowy czy spektakl teatralny?
Absolutnie nie. Uważam, że to dla aktora najcięższa forma pracy. Bo w ciągu dnia nie ma się 2-3 scen, tylko 15. I każdą scenę trzeba przeprowadzić emocjonalnie. A zdarza się, że nie ma czasu i trzeba zagrać bardzo szybko. Są to więc niesamowite skoki emocjonalne. Czasem trzeba gwałtownie po-pchać te emocje do przodu, aby efekt był natychmiastowy. Dlatego nie zgadzam się, że kino czy teatr są trudniejsze od telewizji.
Ale takie jest stereotypowe myślenie o zawodzie aktora.
Wiem o tym na przykładzie swojej rodziny, która zawsze uważała, że aktorstwo polega tylko na nauczeniu się tekstu i wypowiedzeniu go na scenie czy na planie. Niestety: tak nie jest. Gdyby się częściej mówiło, nie tylko o przywilejach tego zawodu, ale też o wymaganiach i poświęceniach, jakie niesie on ze sobą, bardziej szanowałoby się naszą pracę. Aktor przecież nie może zachorować - nawet jeśli ma 40 stopni gorączki, musi wyjść na scenę i zagrać swoją rolę. Jest takie powiedzenie: „Aktor nie choruje, aktor umiera”. Tego nas uczyli w szkole filmowej.
„Niania” pewnie była Ci wyjątkowo bliska, bo podobnie jak ona przyjechałaś z małego miasta do Warszawy i musiałaś odnaleźć w niej swoje miejsce. Łatwiej Ci było przez to zagrać tę rolę?
Zawsze budując swoje postacie, chcę, aby były jak najbardziej autentyczne i żeby widzowie mogli się z nimi utożsamiać. Dlatego oddaję im swoje emocje. W tym przypadku była to waleczność, która jest niezwykle potrzebna, aby przetrwać w dużym mieście. Znam bowiem wielu ludzi, dla których Warszawa nie była łaskawa. Przyjechali tu pełni marzeń, ale musieli wrócić, bo nie byli wystarczająco silni, aby się przebić. Z takim problemem boryka się moja bohaterka. Wie jednak, że nie może się poddać. I odnajduje w opiekowaniu się dziećmi swoją misję. To może nazbyt patetyczne słowo, ale myślę, że każdy z nas, bez względu na to, gdzie pracuje, powinien odnaleźć w sobie takie poczucie misji. Wtedy nasza praca stanie się pasją.
A jak to się stało, że odkryłaś w sobie aktorską pasję?
Marzenie o aktorstwie przyszło do mnie na początku liceum. Poczułam, że to jest moja droga w życiu i bardzo chciałabym dalej rozwijać się w tym kierunku. Wiara w sens tego wyboru ze strony osób wokół mnie była jednak mała. Wszyscy wiedzieli, jak trudno dostać się do szkoły aktorskiej. Ale ja wierzyłam w ciężką pracę. Przygotowałam się sumiennie - i stwierdziłam, że jak się nie uda za pierwszym razem, to spróbuję jeszcze raz. Na szczęście nie musiałam weryfikować tego marzenia, bo udało się od razu. Rodzice pozwalali mi na rozwijanie tej pasji, ale martwili się moim wyjazdem do innego miasta i niepewnością tego zawodu. Ja jednak zdecydowanie wiedziałam, czego chcę.
Nigdy nie miałaś kryzysu?
Bardzo wiele ich było. Szczególnie po skończeniu szkoły. Bo to dopiero wtedy okazuje się, czy jest się wystarczająco silnym, aby wytrwać w tym zawodzie. Aktorstwo bardzo często nie jest sprawiedliwe. Znam wielu wybitnych kolegów aktorów, którzy nie mieli szczęścia i musieli nawet zmienić zawód. Dlatego zawsze czuję wdzięczność za to, w jakim miejscu jestem.
Twoje marzenie się więc spełniło. Ale czy rzeczywistość aktorska Cię nie rozczarowała?
Wydaje mi się, że nie. Bo inaczej pewnie nie byłabym już w tym zawodzie. Dla mnie najważniejsze jest nieustanne odpowiadanie sobie na pytanie, po co wykonuję ten zawód. Wracam wtedy do podstaw, przypominając sobie, dlaczego wybrałam tę drogę. Ja zakochałam się w aktorstwie poprzez teatr. Żywy kontakt z widzem daje mi niezwykle pozytywną energię i nakręca mnie do dalszego działania. Dzięki temu wierzę, że to, co robię, ma sens. Jeśli widzowie dzięki mnie mogą przez dwie godziny dobrze się bawić w teatrze, coś przeżyć, wyjść z niego z refleksją - to czuję się spełniona.
Kiedy byłaś nastolatką, miałaś poważny wypadek samochodowy i cały rok poddawałaś się rehabilitacji. To doświadczenie miało wpływ na to, jakie masz dziś podejście do zawodu i życia?
Zdecydowanie tak. Ten wypadek zmienił moje nastawienie do życia. Zyskałam świadomość, że trzeba żyć chwilą, tu i teraz. Czasami bardzo boimy się zmian i decyzji. Ale tak naprawdę boimy się swoich wyobrażeń. Strach jest tylko w naszej głowie. Kiedy to zrozumiałam, postanowiłam robić wszystko, aby wykorzystać życie jak najlepiej. Nie bać się i nie spać, tylko działać i być codziennie lepszą niż wczoraj. To daje zupełnie inną perspektywę - na jutro czy pojutrze, a nie na to, co będzie za rok czy dwa, bo na to raczej nie mamy wpływu. I dla mnie aktorstwo jest taką obecnością tu i teraz. Bo jestem spełniona i szczęśliwa, kiedy gram - w teatrze na scenie czy na planie filmu. Wtedy nie ma przyszłości. Jest tylko tu i teraz. Ja, moja postać i emocje, które mam oddać. Stąd aktorstwo ma dla mnie również dydaktyczną wartość, bo pozwala bardzo mocno pracować nad sobą.