Ludzie Roku Gazety Krakowskiej. Sobiesław Zasada: Mistrz kierownicy, który nauczył nas życzyć: „szerokiej drogi!”

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś
Katarzyna Kachel

Ludzie Roku Gazety Krakowskiej. Sobiesław Zasada: Mistrz kierownicy, który nauczył nas życzyć: „szerokiej drogi!”

Katarzyna Kachel

Motoryzacja. W życiu nie chodzi o to, by się ścigać - mówi Sobiesław Zasada, najbardziej utytułowany polski kierowca rajdowy.

Nie narzekam, choć w styczniu skończyłem 90 lat, mam się doskonale.

Skąd taka siła?

Dużo zawdzięczam rodzicom, hufcowym trenerom w sekcji lekkoatletycznej, gdzie trenowałem, ale też Marianowi Eile, twórcy Przekroju, w którym sporo publikowałem. Z domu wyniosłem szacunek do ludzi, harcerstwo to Bóg, honor i ojczyzna, także prawda. To budowało mój kręgosłup i to we mnie zostało.

Wypadek na trasie biegu zjazdowego w Zakopanem - skomplikowane złamanie nogi z groźbą amputacji w lutym 1953 sprawiło, że zamiast rzucać oszczepem, zajął się pan rajdami. Przypadek czy przeznaczenie?

Sport zawodniczo uprawiałem już od 1945 r. W roku 1946 na lekkoatletycznych mistrzostwach Harcerstwa Polskiego w Krakowie odniosłem ogromny sukces. Zwycięstwo w rzucie oszczepem i dyskiem, skoku w dal, w biegu na 1000 m i sztafecie 4 x 75 m. Dostałem nagrodę dla najlepszego harcerza mistrzostw (ładny plecak). Od 1948 r. należałem do klubu Cracovia, i do złamania nogi byłem w kadrze narodowej Polski. Wygrałem wiele zawodów. Gdy zaczynałem startować w rajdach to marzyłem o mistrzostwach Polski. Nigdy wtedy nie myślałem, że będę wygrywał z najlepszymi zawodnikami świata. Nie wiem, czy ma sens zastanawiać się dziś „co by było gdyby”? Czy wypadek narciarski na Kasprowym to przypadek? Szybko przekierowałem energię na coś innego, a to, czego nauczyłem się w lekkoatletyce zacząłem przenosić do sportu samochodowego. Można powiedzieć, że miałem szczęście, ale uważam, że szczęściu należy pomagać, trzeba trenować, ćwiczyć. Pamiętam styczeń 1964, kiedy wystartowałem z Longinem Bielakiem w Rajdzie Monte Carlo i zostałem zauważony przez szefa ekipy fabrycznej Steyr Pucha, Johanna, potomka założycieli fabryki. Obserwował mnie i podobała mu się moja technika jazdy. - Dam panu samochód do testów -powiedział. W kwietniu z Kaziem Osińskim pojechaliśmy do fabryki w Grazu i dostaliśmy samochód na testy. Po tygodniu wystartowałem w próbie górskiej. Osiągnąłem najlepszy czas, w pokonanym polu znaleźli się zawodnicy fabryczni Steyr Pucha, ale także zawodnicy na BMW, Volvo, Alfa Romeo. W maju na fabrycznym Steyr Puchu z pilotem Osińskim wygraliśmy Rajd Wełtawy. To był sensacja -po raz pierwszy międzynarodowy rajd wygrał Steyr Puch. Tak się zaczęła wielka przygoda.

Kiedy wygrywał pan w styczniu 1952 r. w rajdzie o Błękitną Wstęgę Ojcowa nie myślał pan poważnie o tym, by poświęcić temu życie?

Wówczas wszyscy byli zwariowani na punkcie samochodów. Prawo jazdy zdobyłem, gdy miałem 16 lat, kiedy mieć własny samochód to było marzenie milionów Polaków. Dziś trudno to zrozumieć, ale wtedy te miliony były przekonane, że to marzenie nigdy się nie spełni. Miałem szczęście, że tata posiadał BMW 320, więc mogłem wystartować. Udało mi się wygrać niespodziewanie ten rajd. (Wystartowałem w nim z narzeczoną Ewą. W 1946 roku poznaliśmy się chodząc do tej samej klasy w Gimnazjum im. Asnyka. W 1948 roku Ewa zaczęła studia na UJ, a ja na Akademii Handlowej. Ślub odbył się w grudniu 1952.). To była pierwsza niespodzianka. Drugą przeżyłem na samochodzie BMW 328 w Lublinie, gdzie startowała cała czołówka Polaków. I wtedy też wygrałem.

Wygrywanie uzależnia?

Tak, dąży się do tego, by było więcej i więcej, lepiej, doskonalej. Tamtejszych rajdów nie da się porównać do dzisiejszych, są kompletnie inne, inne jest przygotowanie, sposób jazdy. Wyścigi były dłuższe, jeździło się prawie bez przerw przeważnie powyżej 3 tys. km. Na dodatek na samochodach nieprzystosowanych do tak trudnych warunków. Najdłuższy mój rajd to Safari i trasa w Australii powyżej 6 tys. km. Pamiętam rajd Londyn- Sydney, gdzie przez ponad 170 kilometrów jechaliśmy w nocy w górach w Turcji bez hamulców. Startowałem w ekipie trzech fabrycznych Porsche. Wszystkie miały ten sam defekt, między 115-130 kilometrem wyścigu pękała rurka hamulcowa przy lewym tylnym kole. Jechałem z Markiem Wachowskim - doskonałym partnerem, pilotem. Były owacje i święto Polonii.

Kierowca rajdowy może sobie pozwolić na strach?

Nie odczuwałem strachu, czasami doświadczał go pilot. Ja skupiałem się na technice, a było to na tyle angażujące, że nie starczało na nic więcej. Może i dobrze. Sport rajdowy, samochodowy, jak również wyścigowy formuły pierwszej na torach w tamtych czasach pochłaniał wiele istnień. Z Polaków, zginęło osiem albo dziewięć osób. Nie było Monte Carlo bez wypadku śmiertelnego, bo brakowało takich zabezpieczeń jak w obecnych samochodach; niemal każdy wypadek to otarcie się o śmierć. To samo w Formule 1. Dziś startujący tak nie giną, samochód robi kilka przewrotek, po chwili ciszy drzwi się otwierają, a kierowca wychodzi. Nic dziwnego -oni siedzą w klatce, my jeździliśmy niemalże zwykłymi samochodami. Nie było poduszek pneumatycznych, zabezpieczeń, umocnień, jedynie pasy. Śmierć była wpisana w te igrzyska.

To pana nie powstrzymywało?

Napędzało. U mnie zamiast strachu pojawiała się adrenalina, choć przecież miałem trochę wypadków. Pamiętam ten, kiedy startowaliśmy z żoną jako pilotem w najpoważniejszym Rajdzie Polski i mieliśmy defekt techniczny. Straciłem dwie minuty, spóźniliśmy się na etapie. Odrabiałem to całą noc na Dolnym Śląsku, pędziłem, nie wiedząc, że prowadzę i to z zapasem całych pięciu minut. To była cała noc wyścigu. W Salmopolu zawadziłem lewym tylnym kołem o drzewa leżące na drodze; wyrzuciło mnie na nie, potem koziołkowaliśmy. Na szczęście obrażenia nie były tragiczne.

Jedź zawsze tak, jakbyś nie miał pierwszeństwa przejazdu, ustępuj drogi -powtarzał pan często. To się tyczy tylko jazdy samochodem czy też życia?

Dużo jeżdżę, zresztą do dzisiaj; taka moja metafora życia. Dla mnie przejechanie tysiąca kilometrów nie sprawia kłopotu. Ale staram się prowadzić zgodnie z przepisami, choć nieraz mocniej nadepnie się na pedał gazu. Nie szaleję, bo wiem, że duża szybkość jest niebezpieczna; widziałem aż nadto drastycznych scen w swojej karierze. Daję się wyprzedzać, ustępuję, puszczam tych, którzy jadą jak szaleńcy. Naścigałem się w swoim życiu. Ergonomia ruchu, technika i płynność jazdy jest najważniejsza.

Mało osób myśli podobnie.

Też nad tym boleję. Jak i nad brakiem edukacji związanej z przejściami dla pieszych. Mówi się, że człowiek, który zbliża się do pasów ma pierwszeństwo przejścia. Ludzie więc nie patrzą, albo jeśli już to w komórkę, i pakują się na jezdnie, nie interesuje ich, czy coś jedzie. Uważają, że mają pierwszeństwo. Tak, mają, ale należy się upewnić, że można bezpiecznie przejść. W swojej książce „Szerokiej drogi” piszę, że nigdy nie zginę na przejściu dla pieszych, bo uważam, czy mogę bezpiecznie przejść. Druga sprawa - jeżdżę tak, jakbym nie miał pierwszeństwa; nie wymuszam, ustępuje. Jestem uprzejmym kierowcą. Propagowałem dwie rzeczy, z tych ważniejszych -tak zwany zamek błyskawiczny, dziś zwany suwakiem (dopiero teraz jest obowiązkiem) i podziękowanie światłami awaryjnymi. Mam satysfakcję, bo coraz więcej osób dziękuje dziś w ten prosty sposób.

Jest pan twórcą powiedzenia „szerokiej drogi”. Skąd się wzięło?

U nas drogi były zawsze wąskie, na dodatek wzdłuż nich zwykle stały drzewa. Uważam, że nie wolno sadzić drzew przy drogach. Owszem, są urokliwe kiedy się jedzie bryczką, a nie samochodem. Za dużo ludzi ginie na drzewach, powinny być wycięte. Tak więc nie podobały mi się wąskie drogi i życzenia z niemieckiego: „Połam kark i nogi” (Hals und Beinbruch) oraz „gumowych drzew!” Wymyśliłem inne, przyjazne, czyli „szerokiej drogi”, które się przyjęło.

Wyścigi budziły wiele emocji, ale nie wśród władzy. Tak było?

Ten sport nie był wówczas uznawany. Powoli zaczęli mnie uznawać, ale nie wspierać. Dostałem nagrodę Ministra Spraw Zagranicznych za rozsławienie imienia Polski za granicą, ale to nie wpłynęło na to, że wydział bezpieczeństwa w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki nakazywał mi zmiany pilotów. Miałem ich w sumie 21! Coś nieprawdopodobnego.Do tego przesłuchania, problemy z paszportem.Którego nie dostawałem przez półtora roku. Jednym z moich największych sukcesów to fakt, że się nie poddałem, nie uległem. Nie skłonili mnie do tego, by współpracować, dać się zastraszyć. Jestem z tego dumny.

Najwięcej wygranych rajdów to te, kiedy pilotowała żona Ewa. Dogadywaliście się?

Doskonale. Znaliśmy się przecież od liceum, zdawaliśmy razem małą maturę, dużo przeżyliśmy. To fantastyczne, że zaczęła dzielić moją pasję. Dziś jesteśmy razem już 68 lat.

Żony zwykle mówią do mężów: nie jedź tak szybko.

U nas tak nie było, żona mi ufała, ja jej.

Jakim samochodem pan jeździ na co dzień?

Przyjechałem audi Q5, żona go lubi. Nie wybrzydzam, dziś wszystkie samochody są dobre. Nie lubię tylko tych niskich i twardych opon.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.