Lucyna Marciniak, lekarka ze strefy przygranicznej: Pomagam człowiekowi w potrzebie

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

Lucyna Marciniak, lekarka ze strefy przygranicznej: Pomagam człowiekowi w potrzebie

Katarzyna Kachel

Nie interesował jej kolor skóry, wyznanie, cel migracji. Pomagała tam, gdzie była potrzeba. Lucyna Marciniak, kierowniczka Gminnego Ośrodka Zdrowia w Białowieży mieszka na skraju Puszczy Białowieskiej, tuż obok ścisłego rezerwatu. Po ogłoszeniu stanu wyjątkowego na obszarze przygranicznym z Białorusią była tam jedynym lekarzem. Właśnie otrzymała Nagrodę Nieobojętności przyznawaną przez Oświęcimski Instytut Praw Człowieka.

Co pani myśli, kiedy patrzy dziś przez okno?
Gdy się tutaj przeprowadziłam, zaczęła się wycinka puszczy. Wydawało mi się wówczas, że nic gorszego nie może się tutaj wydarzyć. Jak bardzo byłam naiwna. To, czego doświadczamy dziś, będąc w zamkniętej strefie, jest nieporównywalnym dramatem, który dzieje się na naszych oczach. Dramatem ludzi, ale także dramatem ekologicznym; czymś, co dotyka migrantów, ale także mieszkańców, którzy głównie żyli z turystyki. Dziś na ulicach zamiast radosnych przyjezdnych mamy wojsko i opancerzone samochody. Nie wiemy, co będzie, żyjemy w zawieszeniu z jakimś złowieszczym przekonaniem, że to nigdy się nie skończy. Bez planu, właściwie bez nadziei. Dlatego kiedy pani mnie pyta, co czuję, patrząc przez okno, to odpowiem, że niepewność. Myślę o tym, czy ktoś błądzi po bagnach, czy ktoś potrzebuje pomocy. Wie pani, co zawsze robiłam zaraz po przebudzeniu?

Tak?
Sprawdzałam temperaturę, ile jest stopni. Bo las kojarzył mi się z przyjemnością, jazdą rowerem, spacerami z psem czy pójściem na grzyby. Dziś nawet ten nawyk nabrał całkiem innego znaczenia.

Co jeszcze zmieniły ostatnie miesiące?
Zweryfikowały ludzi. Zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Przeżyłam zaskoczenia niesamowicie pozytywne, kiedy osoby, których w życiu nie podejrzewałabym o takie zaangażowanie, pokazały, jak wielkie w nich pokłady dobra i chęci niesienia pomocy innym. Odwagi i determinacji.

Ludzie się zmieniają?
Dziś nie mam wątpliwości, że tak. Spotkanie z człowiekiem, który wygląda jak zaszczute zwierzę, jest wygłodzony, brudny, głodny, potrafi zmienić każdego. Kiedy do Białowieży dotarło siedmiu przerażonych, wycieńczonych mężczyzn, starsze panie z okolicznych domów błyskawicznie zorganizowały dla nich jedzenie, gorącą herbatę, a nawet siedem par porządnych spodni. Nie pytały, kim są i jakie mają zamiary. Wystarczyło spojrzenie w oczy, by wiedziały, co robić. Nie znam ani jednej osoby, która by po spotkaniu oko w oko z uchodźcą, powiedziała, że ta pomoc im się nie należy, że trzeba ich zawieźć z powrotem do lasu, na granicę. Serce nie ma poglądów politycznych.

Migranci połączyli Białowieżę?
Na pewno wydobyli z ludzi to, co w nich najlepsze. Ta siatka pomocy powstawała błyskawicznie, spontanicznie, bez rozgłosu, bez chęci uzyskania poklasku. To była prosta i głęboka potrzeba pomocy ludziom, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji. W niedzielę rano, pamiętam, zrodził się pomysł powołania Białowieskiej Akcji Humanitarnej, a po południu mieliśmy już pierwsze zebranie. Liczyliśmy, że przyjdzie góra 20 osób, przyszło 50. Zaczęli nas wspierać ludzie spoza strefy. To wszystko procentowało i nadal procentuje. Dziś zaopatrujemy ośrodki dla uchodźców.

Dla tych ludzi to była kwestia wyboru, a dla pani, lekarki?
Nie miałam takich myśli. To nie była kwestia wyboru, analizy, czy robię dobrze, czy mogę, czy działam wbrew prawu. Nie. Widziałam, że komuś dzieje się krzywda, i dzieje się koło mojego domu. Nie obchodziło mnie w ogóle, jaki ktoś ma kolor skóry, jakiego jest wyznania czy orientacji. Pomagałam człowiekowi w potrzebie. To zadziałało automatycznie. I co mnie bardzo cieszy, dostałam tylko jeden anonim, w którym ktoś mi złorzeczył, za to z wielu stron otrzymywałam głosy wsparcia, dobre słowa i przekaz, że to, co wszyscy tu robimy, ma sens. Zysk emocjonalny był absolutnie przeważający. To było dla mnie bardzo ważne. To mi dawało siłę w tych moich niemalże partyzanckich poczynaniach. Używam słowa „partyznanckich”, bo tak było, nie mogłam wówczas pomagać jako lekarz, mogłam pomagać jako osoba prywatna.

Pierwsi byli bracia, którzy utknęli w puszczy. Opowie pani?
Jeden nie mógł iść dalej, miał problem z nogą, zerwane więzadło w kolanie. Musieli się w lesie rozstać. Sceny ich pożegnania nie zapomnę nigdy. Była rozdzierająca. Dwaj mężczyźni, wykształceni, znający angielski żegnali się, wydając z siebie szloch, nawet skowyt. Myśleli, że już nigdy się nie zobaczą. Niesamowite było, kiedy następnego dnia odszukałam go w szpitalu, poszłam na salę, a on przywitał mnie niemalże jak rodzinę, radośnie z czułością. Patrzyłam na tego człowieka, nawodnionego, czystego, bez przerażenia w oczach i widziałam kogoś innego, kogoś, w kim jest nadzieja. Nie zapomnę tego. Podobnie jak szóstki dzieciaków z Syrii w wieku od trzech do 16 lat. Ich mama trafiła do szpitala i one, w ciągu jednej nocy musiały znaleźć gdzieś schronienie. Udało się dzięki łańcuchowi ludzi dobrej woli umieścić je wszystkie w naszym domu dziecka. Badałam jedno z nich, rozmawiałam; byli przerażeni, bali się, że ich rozdzielą, nie mieli kontaktu z mamą. Obiecałam, że odnajdę ją i przekażę, że u nich wszystko dobrze. Nie wiedziałam, jak się nazywa, ale przy pomocy żołnierza Straży Granicznej, który pełnił dyżur w szpitalu, udało się ją namierzyć. Poszliśmy tam razem, leżała w łóżku, zagubiona, nie znała ani słowa po angielsku. Wzięłam kartę, narysowałam szóstkę ludzików w różnym wieku i o różnym wzroście, uśmiechniętych, do tego serduszko, rękami pokazywałam, że jej dzieci są zaopiekowane, by się nie martwiła. I kiedy to do niej dotarło, popłakała się, ja się popłakałam, żołnierz się popłakał. To było zejście do podstawowych emocji i potrzeb, gdzie najważniejsze dla matki i dzieci jest to, że wszyscy żyją, są bezpieczni i wkrótce się zobaczą.

Czasami trzeba było wynieść z puszczy kogoś, kto nie miał sił iść dalej. Jak to robiliście?
Pamiętam kobietę z cukrzycą, którą w piątkę, na płachcie wynosiliśmy z lasu. Była niedziela, jakaś 22. Nie mogłam pobrać na miejscu krwi, bo po pierwsze trzęsły mi się ręce z emocji i zimna, po drugie, ona miała taką centralizację krążenia, że w palcach nie znalazłam ani kropli krwi. Musieliśmy ją dostarczyć do szpitala. Nie ważyła sporo i wcale to nie było daleko od osad ludzkich, ale wynosiliśmy ja nocą, po cichu, bez światła. Droga trwała wiecznie, było nierówno, przeszkadzały wykroty, ktoś ugrzązł i nie mógł iść, ona się zsuwała. Koszmar. Musieliśmy ją donieść do takiego miejsca, z którego mogliśmy wezwać pomoc. Każdy z nas, mam wrażenie, nawet Straż Graniczna, odegraliśmy wówczas spektakl. Pani pojechała do szpitala. Wróciłam do domu wykończona psychicznie i fizycznie, nie mogłam spać do rana, bo wszystko we mnie się trzęsło. Rano musiałam iść do pracy, czekało na mnie 50 pacjentów.

Kobiecie z dziećmi, która osłabiona utknęła na bagnach z dwójką dzieci, też udało się pomóc.
Paradoksalnie, każdemu z nich zły stan zdrowia, a co za tym idzie, potrzeba hospitalizacji, dawał nadzieję, że nie wróci na granicę. I tak było też w tym przypadku. Ale przecież nie zawsze się udawało. Zaliczyliśmy tutaj różne etapy emocjonalne. Wkurzenie, złość, bezradność, niezgodę na to, co się dzieje i chwile radości. Z jednej strony płynęła do nas pomoc, z drugiej przekaz, który trafiał do osób spoza strefy był tak nieprawdziwy, że tylko pogłębiał naszą frustrację. Bo ludzie nie rozumieli, co oznacza mieszkanie w strefie, że nikt obcy, niezameldowany nie może tu wjechać, nawet gdy to bliska rodzina, że jesteśmy kontrolowani, nasze samochody sprawdzane, że nie ma tutaj turystów. O tym, że strażnicy graniczni są naszymi sąsiadami i się znamy, że nam, ale też im jest ciężko. O tym się w mediach nie pisało. Ludzie dzwonili, bo chcieli zwiedzać rezerwat albo wypożyczyć narty; nie mieli pojęcia, że od miesięcy, nikt poza mieszkańcami nie ma prawa tutaj przebywać. A kiedy nadeszły święta, wszyscy i tak zajęli się gotowaniem i prezentami - o nas zapomniano. Tyle że nam, w Białowieży, nie udzielał się nastrój świąteczny. To nie był czas do świętowania.

Jak ten czas panią zmienił?
Nauczyłam się być wdzięczna. Za to, czego doświadczam, co mam, za ludzi, którzy są dookoła mnie. Kiedy wracam do domu i kładę się do łóżka z czystą pościelą, ma to już całkiem inny wymiar niż kiedyś. Doceniam to i dziękuję za to.

Otrzymała pani Nagrodę Nieobojętności. To dodaje sił, potwierdza sens działania?
To znak, że to, co robiliśmy, było ważne. Ale to nie jest nagroda dla mnie, miałam zaledwie kilka leśnych akcji, a wokół mnie byli ludzie, którzy nieśli pomoc każdego dnia, każdej nocy i to przez wiele tygodni. Zamienili prywatne mieszkania w magazyny. Oddali swoje prywatne życie, by na ten moment żyć dla innych. To były grupy ludzi zaangażowanych na różnych poziomach, którzy nie bali się pokazać, że człowieczeństwo to dawanie siebie drugiemu. Niesamowicie piękne osoby. Piękne i nieobojętne.

Nieobojętni
Po raz drugi Oświęcimski Instytut Praw Człowieka przyznał Nagrodę Nieobojętności. Otrzymały ją siostra Małgorzata Chmielewska i Lucyna Marciniak (na zdjęciu), zaangażowana w niesienie pomocy uchodźcom na granicy. To bardzo ważna nagroda, chociaż ma krótką historię. Oświęcimski Instytut Praw Człowieka przyznał ją po raz pierwszy w ubiegłym roku, a inspiracją były słowa Mariana Turskiego, które wygłosił w 2020 roku na uroczystości 75-lecia wyzwolenia Auschwitz. Słowa: Nie bądźcie obojętni, bo nawet się nie obejrzycie, jak na was, na waszych potomków, „jakiś Auschwitz” nagle spadnie z nieba - obiegły wówczas cały świat.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.